.9. Szeryfowi też czasem wolno
Środa 20 października. Obecnie.
— Chryste, Anthony, ja nie jestem patologiem. Nie robiłem nigdy sekcji zwłok. To znaczy na studiach, owszem, uczestniczyłem… Ale to było wieki temu — bronił się doktor Jin Song. — Zrozum, proszę, ja zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji i nie chciałbym, aby mój brak doświadczenia w tej materii spowodował, że mógłbym zniszczyć jakieś istotne dowody.
— Jin, nie dramatyzuj. Jesteś świetnym lekarzem. Wierzę, że sobie poradzisz — uspokajał do Anthony.
— Poradzę? Już sam fakt, że zgodziłem się, by ciało przywieźć do kliniki, a nie miejskiego domu pogrzebowego, który również posiada chłodnię, nakłada na mnie w pewien sposób odpowiedzialność za to, co stanie się ze zwłokami. Pacjentów kliniki nie kroimy. Jeśli któryś umiera, to raczej z powodu niewydolności organów. Leżą tu tak długo, że rodziny często odczuwają ulgę, że już po wszystkim. Owszem, posiadamy odpowiednie pomieszczenie i sprzęt, ale jest to raczej wymóg przepisów niż realna potrzeba.
— Chcę tylko znać przyczynę zgonu — wyjaśnił Anthony, wskazując ciało leżące na stole sekcyjnym. — Powiedziałeś mi wczoraj, że się przygotujesz.
— Tak, ale przeczytanie literatury fachowej to nie wszystko. Ja mogę ją pokroić, nie ma sprawy, ale jeśli coś przeoczymy?
— To tak, jak powiedziałeś, nie będzie sprawy. Pobierz próbki, sprawdź, co ją zabiło i wykonaj dokumentację. A jeśli jakimś cudem ktoś ze stanowej jednak postanowi zająć się tą sprawą, to będą ją sobie mogli ekshumować.
Doktor Song podrapał się po głowie.
— Dobrze, ale ty robisz zdjęcia.
Anthony odchrząknął, nigdy nie uczestniczył w sekcji i nie miał na to ochoty, ale spojrzenie Jina mówiło mu: wciągnąłeś mnie w to i jesteś w tym ze mną.
— Dobrze — odparł, modląc się, by nie stracić przytomności i, zastanawiając się jednocześnie, czemu Song nie wezwał jednej z pielęgniarek albo drugiego lekarza, który przecież miał dziś dyżur. Chyba robił to celowo.
— Tylko żebym cię nie musiał z podłogi zbierać. — Jin chyba czytał w jego myślach.
— Spokojnie… dam radę. — Spróbował grać twardziela, choć czuł, że już go ssie w żołądku. Pieprzony stres. Aż go czasami mdliło. Zastanawiał się, jak muszą się czuć policjanci z SPD.
Jin kazał mu się przebrać. W lekarskim uniformie i gumowym fartuchu Anthony czuł się jak rzeźnik.
— To pod tę masakrę. — Jin wyciągnął w jego kierunku plastikowy kubeczek wypełniony ciemną cieczą.
— Co to jest? — zapytał szeryf, przyjmując kubek.
— Sok z czarnej porzeczki. Nabierz w usta i nie przełykaj, jak długo zdołasz, to może nie zwymiotujesz od razu.
Anthony nienawidził soku porzeczkowego.
***
Wtorek, 7 grudnia. Szesnaście lat wcześniej.
— Mocniej! Celuj w jeden punkt! Kopiesz jak baba! — krzyknął Taj.
Ira wiedział, że mistrz go podjudzał, ale był ambitny i nie lubił, gdy ktoś mówił mu, że coś robił źle.
— Sam kopiesz jak baba — odgryzł się, napinając wszystkie mięśnie i waląc z całej siły kolanem w worek treningowy wypełniony piaskiem.
Taj podszedł i walnął go w łeb.
— Jak się odzywasz do dziadka, smarku jeden! Cztery lata to wałkujemy. Jak ci mówię wyżej, to kopiesz wyżej, jakbyś walczył z dorosłym.
Ira poczuł, że zrobił się czerwony ze złości. Ugiął nogi, wybił się i z półobrotu piętą kopnął w górną część worka imitującego człowieka.
— Nie zawsze będziesz miał na to szansę — skwitował Taj, jakby nie widział nic niezwykłego w tym, co zrobił Ira.
— To kopnę przeciwnika w jaja — odparł Ira z jak zwykle posępną miną.
Taj podszedł do niego i wyciągnął rękę, jakby chciał go pogłaskać po kręconych włosach upiętych teraz w mały koczek na czubku głowy. Gdy Ira ćwiczył, przynajmniej mogli spojrzeć mu w oczy, poza dojo nosił rozpuszczone włosy, które przysłaniały twarz. Wolał obserwować spod nich otoczenie niż być obserwowanym. Nie lubił wzroku obcych na sobie. Nie rozumiał, czym tak się zachwycali? Nie uważał, żeby był ładniejszym chłopcem niż pozostali. Właściwie w ogóle się nad tym nie zastanawiał.
Dłoń Taja zatrzymała się tuż nad jego włosami, a on patrzył, wyczekując. Ale Taj nie zrobił tego, co zamierzał. Po raz kolejny rozmyślił się w ostatniej chwili.
— Viper! — zawołał do jednego z chłopców ćwiczących na sali. — Klincz, ty i Ira.
Zawołany chłopak zrobił żałosną minę.
— Dlaczego znowu ja?
— Chyba się nie boisz? Jesteś od niego starszy.
— Ale on jest wyższy, ma dłuższe nogi i ręce, i to jest niesprawiedliwe.
— Niesprawiedliwe jest to, że dwunastolatek będzie się bił z dziesięciolatkiem, ale ponieważ macie tę samą klasę wagową, to walczycie razem.
Wszyscy wiedzieli, że nie ma sensu się kłócić, poza tym etykieta nakazywała posłuszeństwo wobec mistrza.
— Chciałem tylko podkreślić, że jeśli znowu przegram, to tylko dlatego że Ira jest wyższy a nie sprawniejszy — burknął Viper, podchodząc do Iry, który nie lubił tej techniki, ponieważ wymagała ścisłego kontaktu fizycznego.
Ira spojrzał w oczy Vipera i dostrzegł, że tamten się wahał. Wtedy błyskawicznie zarzucił mu ramiona na szyję, przyciągnął go do siebie i kopnął kolanem tuż poniżej splotu słonecznego. Viper upadł, nie mogąc nabrać powietrza.
— Ile razy mam ci powtarzać, że nie wolno na treningu kopać w to miejsce! — krzyknął Taj, klękając przy znokautowanym chłopcu.
— Dlatego kopnąłem go niżej — tłumaczył się Ira.
— Z taką siłą? To jest trening, a nie walka. — Podniósł Vipera i pomógł mu zejść z maty. — Skoro jesteś taki mądry, to zobaczymy, jak sobie poradzisz z Maxem. — Wskazał wspomnianego chłopaka i machnął na niego ręką.
Ten skinął głową na znak zgody i ruszył w kierunku Iry. Był starszy o pięć lat i znacznie wyższy, więc musiał czuć się pewnie. Poza tym to nie był pierwszy raz, kiedy mistrz wyznaczał go do walki z Irą, dla którego nigdy nie miał litości, tak jak Ira nie miałby litości dla niego.
Ira przegrał walkę, choć wymierzył Maxowi parę silnych kopnięć w uda i raz sprawił, że tamten stracił nawet równowagę, gdy Ira sprytnie mu się wywinął. Pilnujący ich mężczyzna zarządził koniec pojedynku, kiedy Ira ledwo stał na nogach. Był zmęczony i oberwał wiele razy, ale się nie poddał.
Zwyczajowo ukłonił się do starszego wiekiem i doświadczeniem mężczyzny, a potem do Maxa, i poszedł do mieszkania Taja. Nalał sobie wody, umył się, przebrał i usiadł przy stole. Popijając, przewracał strony komiksu w poszukiwaniu interesującej go części historii bohatera. Na rysunku zapłakany chłopiec siedział na kolanach przytulającej go kobiety. Potem kobieta, którą bohater nazywał matką, otarła mu łzy i dotknęła swoimi ustami czoła chłopca. Ira nie mógł zrozumieć sensu tej czynności. Może gdyby Taj miał telewizor albo chociaż zapraszał jakieś kobiety do siebie, łatwiej byłoby zrozumieć takie proste gesty, ale w tym domu nie było ani jednego, ani drugiego.
Ira dotknął własnych ust, zastanawiając się, czy gdyby Taj płakał, to pocieszyłoby go, gdyby Ira zrobił to samo, co kobieta z rysunku? Postanowił zapytać go o to. Poszedł do sypialni i znalazł mężczyznę leżącego na podłodze.
— Taj…? Dziadku…? Co ci jest? — zapytał, klękając obok ciała. Mężczyzna nie poruszył się. Ira dotknął go, potem przyłożył dłoń do twarzy, ale nie wyczuł oddechu. Wstał i przyniósł z kuchni tasak, którym Taj siekał warzywa. Przystawił go do nosa leżącego i patrzył, czy zaczyna osadzać się na nim para, a gdy nic się nie zmieniło, wstał, zdjął kołdrę z łóżka i nakrył nią Taja. Potem usiadł obok.
Nazajutrz rano znaleziono go śpiącego obok zwłok starego Taja.
**
Shorty zaciągnęła się ostatni raz, a potem cisnęła niedopałek przez barierkę wprost do rzeki. Od minuty jej telefon nie przestawał dzwonić, czuła wibracje, pomimo tego że znajdował się w kieszeni czarnego płaszcza. Domyślała się, kto może tak uparcie się do niej dobijać i nie miała ochoty na tę rozmowę. W końcu jednak wyciągnęła telefon, spojrzała na niewielki wyświetlacz, na którym napisane było „kutas” i wykrzywiła usta w wyrazie pogardy. Wcisnęła przycisk z zieloną słuchawką i przyłożyła telefon do ucha.
— No, nareszcie. Prędzej do piekła bym się dodzwonił niż do ciebie. — Usłyszała męski głos.
— Sorry, szefie, nie słyszałam dzwonka.
— Jesteś sama?
— Tak.
— To po co te ceregiele? Wiesz, że nie lubię, gdy jesteś taka sztuczna, kiedy jesteśmy sami. Nawet jeśli tylko rozmawiamy przez telefon.
Westchnęła bezgłośnie, bo nie chciała, żeby usłyszał.
— Przepraszam, Aaron, postaram się o tym pamiętać — obiecała wbrew woli.
— Ja myślę. A teraz sprawa jest. Ponoć stary Taj umarł.
Shorty poczuła, że oblewa ją zimy pot. Znała Taja od dziecka, był dla niej kimś wyjątkowym.
— Słyszysz?
— Tak, tak… Przepraszam.
— Dobrze, bo trzeba tam pojechać i zabrać Irę.
— Kogo?
— Irę. Chłopca, którym zajmował się dla mnie Taj. Pamiętasz? Zawiozłaś go tam.
— A… tak. — Przypomniała sobie smarkacza, za którego dostała mandat. — Mam go przywieźć do ciebie?
— Tak. Anna uparła się, że skoro Taj nie żyje, to ona zajmie się jego wychowaniem i wykształceniem.
Shorty pomyślała o żonie Aarona, w jej przekonaniu była to kobieta idealna. Nie to co ona: płaska jak deska, z męską fryzurą i zawsze w spodniach i glanach. W końcu nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie kogoś skopać.
Koledzy ojca twierdzili, że nie była brzydka, tylko miała specyficzną urodę, ale czy oni mogli się znać? Poza tym czy powiedzieliby o córce kolegi, że jest brzydka? W tej materii nie ufała mężczyznom, tym bardziej zaskoczył ją Aaron i jego stosunek do niej.
— Przywieź go, a potem przyjdź do mnie. Anna jest z dzieci nad morzem.
Serce Shorty zaczęło walić jak szalone. Rozłączyła się.
— Kurwa!!! — krzyknęła, nie zważając na przyglądających się jej przechodniów.
***
Środa, 20 października. Obecnie.
Anthony siedział w swoim ogródku, popijał piwo z butelki i pilnował grilla, na którym — chyba już ostatni raz w tym roku — piekł się soczysty stek. Mężczyzna próbował poukładać sobie w głowie wszystko to, co wydarzyło się ostatnio. Nie podlegało wątpliwości, że zabójstwo kobiety i pobicie NN były ze sobą powiązane. Obie te osoby należały do tej samej organizacji, przy czym akta NN, jeśli istniały, były utajnione. Inaczej było z kobietą. Gdy Anthony wrzucił zdjęcie do systemu, oprogramowanie telemetryczne wyrzuciło trzy potencjalne kandydatki. Wytypowanie tej właściwej osoby nie było trudne. Kobieta miała specyficzny gust, jeśli chodziło o ubiór, nosiła krótko przystrzyżone włosy z wygolonymi bokami i miała prawie tyle samo tatuaży co NN.
Anthony'ego zastanawiał jeszcze wspólny motyw tych rysunków; zwłaszcza jeden, przedstawiający czarne, rozmazane koło wytatuowane znacznie poniżej pępka. Rysunek wyglądał, jakby wykonano go pędzlem o twardym włosiu, które nie było w stanie pokryć idealnie malowanej powierzchni. Gdy Anthony spoglądał na ten tatuaż, doznał dziwnego, niepokojącego uczucia. Zdawało mu się nawet, że nie będzie w stanie oderwać od niego wzroku i to nie ze względu na miejsce, w którym się znajdował, ale emanującą z niego mroczną energię, jakby spoglądał w bramę piekła, która wciągała go coraz głębiej i głębiej, tak jak coraz głębsza stawała się czerń tatuażu, im bliżej było do jego centrum. Szeryf próbował znaleźć opis tego symbolu, ale jedyne, co mu się wyświetlało, to okrąg zen, a ten tatuaż na symbol szczęścia i pełni raczej nie wyglądał.
Do tego dochodziły jeszcze obrączki, tradycyjnie kojarzone z małżeństwem, tu chyba jednak nie miały z tym nic wspólnego. Do takiego wniosku Anthony doszedł na podstawie różnicy wieku między NN a zamordowaną kobietą. Po sekcji szeryf już wiedział, że zginęła w wyniku przerwania rdzenia kręgowego, a skoro ciało znaleziono na wysypisku, to z pewnością była egzekucja a nie wypadek. Kto mógł chcieć śmierci tych dwojga? Komu i czym zaszli za skórę, że skończyli tak marnie? Anthony nie był pewien, czy chciał znać odpowiedzi na te i inne pytania, które rodziły się w jego głowie. Może byłoby lepiej, gdyby sprawa pozostała nierozwiązana? Jakie demony z przeszłości mogłyby wypełznąć, gdyby zajął się tym zabójstwem?
Sara Tandeman, zwana w swoich kręgach Shorty, miała całkiem pokaźne akta. Wielu współpracujących z policją pomniejszych handlarzy czy członków gangów wskazywało ją jako członkinię prywatnego oddziału mafijnej rodziny działającej na tych terenach od ponad dwustu lat. Brak twardych dowodów sprawił, że nie spotkała jej kara, aż do teraz.
Jak to możliwe, że ktoś z prywatnej ochrony Aarona Blacksmitha wylądował w takim miejscu? Czy Tatoma była na celowniku mafii? A może od dawna działy się tu rzeczy, o których on, szeryf Anthony Wright, nie miał pojęcia?
— No kurwa mać! — zaklął Anthony. Dopił piwo, zdjął stek z grilla, zaniósł go żonie i poszedł do pubu, gdzie zalał się w trupa. Nim właściciel tego przybytku, mężczyzna o imieniu Leon, wyprowadził go na zewnątrz, Anthony zawołał jeszcze: — A chuj ci w dupę! Szeryfowi też czasem wolno. — Po czym obalił się na chodnik i leżał tak do momentu, aż Leon zamknął pub, potem złapał go za fraki i zarzucił sobie na ramiona z taką wprawą, jakby przez lata znosił kompanów z pola walki.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top