41. Też byłaś nieprawdziwa?
C.D.
Shorty przecisnęła się między widzami. Przeskoczyła rząd krzesełek i wypadła na ciąg komunikacyjny. Za sobą słyszała kroki Bolta i przekleństwa, którymi ciskał niczym kamieniami.
Powietrze przeszył rozdzierający krzyk Iry, gdy rozżarzone piętno zetknęło się z jego skórą na piersi.
Shorty wskoczyła na ring, dopadła faceta trzymającego pręt, wykręciła mu rękę, kopnęła w krocze i poprawiła kolanem w nos, gdy mężczyzna się zgiął.
Bolt zajął się tym, który trzymał jedno z ramion chłopaka, i powalił go prawym sierpowym. Drugi mężczyzna puścił Irę i rzucił się na niego, ale Robert Bolter był szybszy. Ostrze jego scyzoryka wbiło się od dołu w żuchwę napastnika.
Shorty zabrała broń ogłuszonemu ochroniarzowi Fuentesa, bo swojej nie mogła tu wnieść, i doskoczyła do Iry.
Gdzieś w budynku rozległy się strzały z broni maszynowej i były coraz bliżej. Bolt zerknął na nią, rozumieli się bez słów. Oboje złapali Irę i postawili go na nogi.
- Weź jego szlafrok! - krzyknął Bolt.
Shorty złapała niebieską szmatę, a przy okazji kopnęła w łeb Dona Jorge, który pełzał na czworakach, usiłując uciec z ringu.
Kolejne strzały wywołały panikę wśród widzów. Ludzie rzucili się do wyjścia.
- Shorty, chodź! - krzyknął Bolt, wskazując na Zahara. Ten machał do nich, stojąc obok pustej ściany.
Strzeliła do faceta, który zastąpił jej drogę, przeskoczyła jego ciało i wyprzedziła Bolta, by utorować mu drogę. Przepychała się między usiłującymi uciec ludźmi. Czasami ktoś oberwał od niej w pysk. Shorty nie patrzyła, czy leje mężczyznę czy kobietę. Dla niej liczyła się skuteczność.
Dotarli w końcu do Zahara, ten otworzył klapkę numerycznego zamka, wpisał kod i wyjście ewakuacyjne stanęło dla nich otworem. Gdy wchodzili w wąski korytarz, pierwsza grupa uderzeniowa wkraczała właśnie na halę, strzelając do każdego, kto pojawił się w zasięgu celownika.
- Bolt, zaczekaj! - zawołała, kiedy drzwi się za nimi zamknęły. - Trzeba go ubrać.
Mężczyzna zatrzymał się. Shorty podeszła ze szlafrokiem w dłoni.
- Skurwiele - zaklęła, widząc ranę na piersi chłopaka. - Jebane gnoje. Mam ochotę wrócić tam i rozjebać każdemu łeb! - Naciągnęła rękaw na lewe ramię Iry, przełożyła przez plecy i to samo zrobiła z drugiej strony. - Trzeba to czymś opatrzyć.
- Później to zrobicie. Teraz musimy stąd wyjść - powiedział Zahar.
- Jak mogłeś na to pozwolić? - Shorty rzuciła się na niego. Wiedziała, że wyglądało to śmiesznie, bo był od niej wyższy co najmniej o głowę.
- Nie miałem o tym pojęcia! Myślisz, że pozwoliłbym na to, gdybym wiedział, co Jorge chce zrobić?! Sam bym im przeszkodził.
- Nie łżyj! Byłeś jego narożnym, powinieneś stać przy nim, a nie pomagać tamtym. Zostawiłeś go! Ty psie! Co ja mówię, jesteś gorszy od psa, bo te są wierne, a ciebie można kupić. - Brzydziła się nim. Brzydziła się nimi wszystkimi i sobą również.
Zahar zacisnął szczękę, pewnie miał ochotę przywalić jej, ale zamiast tego ruszył przodem, prowadząc ich wąskim korytarzem.
- Skąd wiedziałeś, że będzie takie zamieszanie? - zapytał Bolt, patrząc na plecy Rosjanina.
- Nie wiedziałem. Nie mam pojęcia, co tu się odpierdala.
- Ale mówiłeś, że... - drążył Bolt.
- Carlosa miałem na myśli. Wiedziałem, że Ira z nim wygra, a Fuentes wpadnie w szał. Gdyby kazał sprzątnąć Irę, zamierzałem podburzyć widzów. Oni kochają zwycięzców - wyjaśnił.
- Gdzie idziemy? Na zewnątrz? - spytała Shorty, rozglądając się po wąskim korytarzu. Podłoga opadała łagodnie, więc wnioskowała, że schodzą niżej niż sala, na której znajdował się ring.
- Nie. Do podziemnego garażu - odparł Zahar. - Normalnie pojechalibyśmy windą, ale coś czuję, że ją odcięli.
- Co to za jedni? - zapytała, zerkając na Irę. Był taki blady.
- Nie mam, kurwa, pojęcia - szepnął Awarow i zatrzymał się.
Nasłuchiwali przez chwilę. Strzały wciąż były słyszalne, ale już nie tak głośno.
- Czy to policja? - sapytał Ira łamiącym się głosem. Rana musiała go palić, bo zacisnął na niej dłoń tak mocno, że aż wbił paznokcie w skórę.
Shorty chwyciła go za rękę. Chciał się wyrwać, ale splotła swoje palce z jego i zacisnęła mocno.
- Nie, Ira. To nie policja. Oni nie strzelają do nieuzbrojonych ludzi. Chyba że w Meksyku panują inne zasady? Co Zahar? Na przykład zmuszanie dzieci do walki na śmierć i życie. Tak się tu zabawiacie?
- Nie ja podjąłem tę decyzję.
- Jasne, że nie ty. Obaj jesteście siebie warci - warknęła na mężczyzn.
Dotarli do kolejnych drzwi. Zahar uchylił je lekko i schował się zaraz z powrotem.
- Kurwa, tu też są - powiedział, wyjmując drugi pistolet.
- Komuś nadepliście na odcisk - szepnęła Shorty.
Bolt puścił Irę.
- Trzymaj go - polecił jej. - Jak daleko jest do samochodu? - Zapytał Zahara.
- Blisko. Stoi praktycznie pod samymi drzwiami, ale oni też tam są. Nie damy rady.
- I nie musimy. - Stwierdził Bolt. - Ty i ja utorujemy im drogę. - Odwrócił się do Shorty i podał kopertę. - To papiery Iry - powiedział, patrząc jej wymownie w oczy.
- Nie. Nie zostawię cię - syknęła, zdając sobie sprawę, że ich szanse są nikłe.
Bolt położył dłoń na jej ramieniu.
- Shorty! Dogonię was. Słyszysz? Zabierz Irę.
Przytaknęła. Objęła chłopaka lewym ramieniem i przyciągnęła do siebie, w prawej trzymała pistolet, który zabrała ochroniarzowi Fuentesa. Zahar wyszedł pierwszy, za nim Bolt. Bez ostrzenia zaczęli strzelać. Shorty przycisnęła głowę Iry, by zmusić go, żeby trzymał ją nisko. Pobiegli do auta. Odgłosy wystrzałów odbijały się echem. Shorty wepchnęła chłopaka na fotel pasażera. Kazała mu się położyć. Kula świsnęła obok niej. Wbiła się w karoserię.
Przymierzała. Strzeliła. Raz. Drugi. Trzeci. Okrążyła samochód. Wsiadła. Zapuściła silnik. Zerknęła w lusterko. Wcisnęła gaz i ruszyła. Nie zatrzymała się, gdy drogę zastąpił im mężczyzna w bojowym rynsztunku. Nie stanęła, gdy okazało się, że szlaban jest opuszczony. Nie zwolniła, gdy wypadła na główną drogę, a z niej na autostradę. Pomknęli przed siebie, nie oglądając się wstecz.
**
Jazon, człowiek, którego prawdziwe imię nie było znane nawet kompanom z oddziału. Dowódca bojowy. Weteran nagrodzony krzyżem za waleczność. Członek elitarnej prywatnej jednostki bojowej, działającej na zlecenie rządu USA w Iraku i innych miejscach, w których konwencje ograniczały akcje wojskowe. Szedł tam, gdzie go wysyłano i robił to, za co mu płacono. A dziś zapłacono mu za likwidację gniazda rozpusty i wydostanie stamtąd jasnowłosego chłopca.
Ze swojego centrum dowodzenia, które znajdowało się w naczepie ciągnika, przyglądał się, jak członkowie Czarnej Wody wdarli się na teren obiektu, rozlali się po nim, ciągnąc na dno każdego, kto nawinął się pod lufę.
Rozkaz był jasny, a po tym, co ujawnił im zleceniodawca, zrobili to z prawdziwą przyjemnością - wyrywali chwasty, wycinali zrakowaciałą tkankę społeczeństwa, rozcinali wrzód, by pozbyć się sączącej się z niego ropy.
Gdy uznał, że nie musiał już koordynować ruchów oddziałów, opuścił naczepę i wkroczył na teren akcji. Dotarłszy do głównej sali, przekroczył ciało ładnej blondynki z dziurą w plecach. Wyminął zwłoki mężczyzny bez twarzy. Obszedł korpus bez głowy i przeszedł nad jakimiś bebechami walającymi się po podłodze. Któryś z chłopaków przesadził z kalibrem.
- Nie ma go - powiedział jeden z jego ludzi tonem tak beznamiętnym, jakby fakt, że przed chwilą brał udział w masakrze, nie wywarł na nim żadnego wrażenia.
- To niemożliwe. Sprawdźcie jeszcze raz - rozkazał Jazon, przyglądając się zwłokom.
- Sprawdzałem.
- Kamery?
Wskazał najemnikowi stojącemu po jego lewej wciąż ruszającego się mężczyznę, prawdopodobnie ochroniarza.
- Łazarz przegląda - odpowiedział mu rozmówca.
Strzał ukrócił cierpienie konającego i ewentualne wyrzuty Jazona.
- Szatnie? - wyliczał.
- Puste.
Wszedł na ring. Kucnął obok ciała zmasakrowanego młodego Meksykanina. Oparł lufę pistoletu na jego piersi. Broń była połączona stalową linką z pasem bojowym zapiętym na biodrach mężczyzny. Nie było szans, żeby ktoś odebrał mu broń i uciekł z nią.
- Gdzie jest chłopak? - zapytał trzęsącego się jak osika starszego mężczyzny. Z dokumentów, które dostarczył zleceniodawca, wynikało, że to boss tutejszego syndykatu.
- Który? - jęknął zapytany. Miał zakrwawioną twarz i najwyraźniej połamany nos.
- Ira - Jazon wymówił to imię, jakby patrzyło go w język.
- Nie... Nie wiem. Zabrali go, chyba... - stęknął Don Jorge, patrząc w oczy Jazona, którego twarz kryła się pod kominiarką.
- Kto?
- Zahar, Bolt i ta jego suka, nie wiem, jak się nazywała. Nie zabijajcie mnie! - zaskomlał.
Jazon opuścił głowę, rozciągnął napięte mięśnie karku.
- Trzeba było oddać go po dobroci - powiedział tak spokojnie, jak tylko mógł.
- Oddałbym, gdybym wiedział - pisnął Jorge.
Jazon pokiwał.
- Nie oddałbyś, jesteś zbyt pazerny. - Popchnął głowę martwego młodego Meksykanina, tak że jego niewidzące spojrzenie utkwiło w twarzy starego Fuentesa.
„Mam ich na nagraniu. Chodź zobaczyć" - usłyszał w słuchawce zatkniętej do ucha.
- Już idę. - Wstał. - Pilnuj go. - Wskazał Jorge swojemu człowiekowi i poszedł do centrum monitoringu. Po drodze mijał swoich ludzi, wciąż przeczesujących obiekt. Musieli mieć pewność, że nie będzie świadków.
Gdy wszedł do pokoju z serwerem nagrań i monitorami, podszedł do swojego podwładnego i stanął za jego plecami.
- Pokaż - powiedział.
Łazarz uruchomił nagranie, na którym dwóch mężczyzn ostrzeliwało się zza samochodu.
- Tutaj - wskazał palcem kobietę wyprowadzającą chłopaka. - To chyba oni. Odjechali czarnym vanem.
- Kurwa! Jakim cudem?!
- Tych dwóch zostało, żeby ich osłaniać. Obaj nie żyją. Ten chodził wszędzie z kobietą.
Jazon spojrzał na żołnierza stojącego za nim.
- Przynieś mi telefon tego gościa. Tylko sprawdź, czy nie używał biometrii do odblokowania, jeśli tak, przynieś też jego paluch. Nie możemy marnować tu więcej czasu. Wynosimy się. Łazarz, zbierz chłopaków.
***
9 marca, obecnie.
Ira leżał na boku z poduszką na głowie i gapił się w ścianę. Nie rozumiał, co się stało, ale ciemność z kąta go nie opuszczała, przeciwnie rozrastała się coraz bardziej. Wpełzła na sufit, falowała, piętrzyła się, bulgotała i wyciągała po niego swoje macki.
Gdy rano przyszła pielęgniarka i chciała go posadzić, kazał jej delikatnie wypierdalać, ale ona, nie zrażona wrogością pacjenta, być może już do tego przyzwyczajona, postanowiła go jednak posadzić - bo przecież takie były wytyczne.
Ira wściekł się. Durne babsko nie rozumiało, że nie jest w stanie wyprostować nóg, a tym samym siedzieć wygodnie. Poza tym, gdyby to zrobił, ciemność z pewnością by go dosięgła, a on nie był jeszcze na nią gotowy. Chyba nie, chociaż miał takie chwile, w których myślał, że tak.
Odebrał kobiecie pilota i ponownie wyprosił, używając niezbyt wyszukanego języka. Potem opuścił uniesioną połowę łóżka, nakrył głowę poduszką i próbował zasnąć. Gdy mu się nie udało, odsłonił twarz i znowu zapatrzył się w ciemność. Tym razem z mroku wyjrzała na niego twarz, i tak pozostała.
Usłyszał otwieranie drzwi, ale nie spojrzał w tamtą stronę. Nie mógł przecież spuścić ciemności z oczu. Nie miał też ochoty z nikim rozmawiać.
Ktoś do niego podszedł. Poczuł znajomy zapach perfum.
- Co się stało? Dlaczego nawrzeszczałeś na Brie?
To była Reese. Nie chciał jej widzieć, nie chciał widzieć nikogo. I nie chciał, żeby ona patrzyła na niego. Najlepiej, żeby sobie poszła i zostawiła go samego z jego demonami. W końcu przecież po niego przyszły. Podświadomie czuł, że to nastąpi. Od chwili przesłuchania, gdy na krótką chwilę zatopił się we własnej przeszłości, zrozumiał lub raczej wyczuł, że zło ciągnęło się za nim jak smród.
- Daj mi... proszę... spokój. Odejdź - powiedział, naciągając ponownie poduszkę na twarz.
Reese westchnęła.
- Brie powiedziała, że nie możesz siedzieć. Czemu? Coś cię boli? Nie masz odleżyn. - Uniosła kołdrę.
Ira poderwał się, zamachnął i wyrwał jej okrycie. Spojrzał w zaskoczoną twarz kobiety. Nic mu nie zrobiła, więc czemu tak zareagował?
- Odejdź albo... - Spojrzał znowu w kąt. - Zaświeć światło, żeby nie było tak ciemno.
- Jest jasno - powiedziała. - Mogę zobaczyć twoje nogi?
Skinął lekko głową.
Reese odsunęła kołdrę. Dotknęła jego nóg. Zmarszczyła czoło.
- Wydaje mi się, że wcześniej nie miałeś tak napiętych mięśni. To przykurcz. Nie bolą cię?
Zaprzeczył ruchem głowy.
Zakryła go. Podeszła do zanóżka i zdjęła tabliczkę z wykazem stosowanych leków. Jej mina mówiła mu, że coś ją wyprowadziło z równowagi.
- Zaraz wrócę - rzuciła i wyszła jak przeciąg.
**
Idąc korytarzem Reese zaglądała przez przeszklone drzwi do wnętrza sal. Szukała doktora Songa, który był lekarzem prowadzącym Iry. Znalazła go w końcu. Stanęła pod ścianą by zaczekać, aż skończy. Gdy wyszedł, podeszła, wyciągnęła kartę Iry i zapytała:
- Fentanyl? Poważnie? To jest pański sposób leczenia go?
- Nie chcę, żeby cierpiał.
- To proszę zlecić rehabilitację! Przyszedł tu czysty, a wyjdzie jako ćpun? Rozumiem, że niewiele o nim nie wiecie i macie powody sądzić, że jest przestępcą, ale to nie jest powód, żeby go uzależnić od opioidów!
- Proszę się uspokoić i mnie nie moralizować. - Zdenerwował się Jin Song. - Będzie pani ze spokojem patrzeć, jak się męczy? Ja tu jestem, żeby pomagać. Gdy szeryf odkryje jego tożsamość i okaże się, że jest w stanie zapłacić za rehabilitację, zlecę ją. Na razie nie mogę tego zrobić.
- Ale po co czekać? Proszę od razu zadzwonić do szeryfa Wrighta i powiedzieć mu, żeby się przestał zamartwiać, bo my właśnie zamierzamy wykończyć jego problem. Dam mu podwójną dawkę i facet sam zejdzie. On zamknie śledztwo, a pan nie będzie miał wyrzutów, że nie może go leczyć - mówiła szybko, gestykulując przy tym jak rodowita Włoszka lub Hiszpanka.
Song zacisnął szczękę, może w tym momencie żałował, że zatrudnił Reese Moore, ale ona miała to gdzieś. Nie mogła patrzeć, jak męczył się pacjent z piątki.
- Skoro pan nie może, to ja to zrobię - dodała.
- Co pani zrobi? Nikt tu nie będzie nikogo mordował. - Chyba się przeraził.
- Zajmę się jego rehabilitacją - doprecyzowała myśl.
- Pani jest tu zatrudniona na stanowisku pielęgniarskim. - Wyciągnął długopis i nabazgrał coś na karcie pacjenta, u którego był wcześniej.
- Zrobię to za darmo i po godzinach, jeśli on się zgodzi, a pan udostępni mi sprzęt. Przynajmniej facet pójdzie do więzienia na własnych nogach - wyjaśniła.
Zawsze naśmiewała się z męża i jego poczucia obowiązku, a sama nie była lepsza. Gdy już dotarło do niej, co zaproponowała, dała sobie mentalnego liścia w twarz, ale było już za późno.
- Pani mówi poważnie? - zdziwił się Jin.
- Tak - odparła, dumnie unosząc głowę. I niech mu będzie łyso, służbiście jednemu.
Doktor Song podrapał się po brodzie, na której widać było odrastający zarost.
- Dobrze. Zgadzam się. Proszę go postawić na nogi.
- I wypchnąć za drzwi? - dodała.
Jin Song uśmiechnął się, jak gdyby pomyślał, że tak byłoby najlepiej.
Podniosła jeszcze raz kartę do góry.
- Ale to musimy odstawić, on już ma omamy. Bredzi coś o jakiejś ciemności. Jak długo mu to podajecie?
- Właściwie... - lekarz zawiesił się.
- Tu nic nie ma na ten temat, dlaczego nie wpisano daty zlecenia? - Przewróciła na drugą stronę.
- Od początku - powiedział niepewnie.
- Od początku czego? - Spojrzała mu w twarz.
- Jego pobytu u nas. Na początku to były zastrzyki, ale one nie działają tak długo. Gdy się wybudził, przeszliśmy na tabletki, te działają sześć godzin. - Tłumaczył się.
- Ale po co znieczulać pacjenta w śpiączce? - dociekała.
- Bo... On nie do końca był nieświadomy. Pielęgniarki zgłaszały, że ma jakieś dziwne skurcze i czasami tak jakby, nie wiem jak to nazwać, wydawał taki gardłowy pomruk. Jak zza grobu, tak określały to pielęgniarki. Zrobiłem mu wtedy EEG i okazało się, że on nie śpi, a przynajmniej nie w takim sensie jak myśleliśmy. Odczuwał silny ból, więc zaczęliśmy go znieczulać i się uspokoił.
- Chce mi pan powiedzieć, że on pamięta wszystko, co się z nim działo?
- Nie wiem. Zachowuje się, jakby nie pamiętał. Chociaż po wybudzeniu, czy raczej odzyskaniu pełni świadomości i władzy nad ciałem, znowu zaczął burczeć na pielęgniarki. Przestał dopiero, gdy pani się pojawiła. - Uśmiechnął się. - Chyba panią lubi.
- Tak. Tak jak koń lubi natrętną muchę - rzuciła mimochodem.
Gdy wróciła do sali, Ira nadal leżał, patrząc w ten sam kąt.
- Ira? - zaczepiła go.
Nie odezwał się, ani nawet nie mrugnął.
- Słyszysz mnie?
Zamknął oczy.
- Powiedz im, żeby przestali mnie dotykać. Nienawidzę tego. Nie zniosę dłużej ich brudnych rąk na moim ciele - szepnął. Zauważyła, że zaciskał pięści tak mocno, że aż pobielały mu knykcie.
Kuźwa! Stanowczo za długo dostawał ten lek.
- Posłuchaj - powiedziała na głos. - Będę cię rehabilitować. Ale musimy odstawić, to co ci dają, bo to jest bardzo silny środek. Kiedy przestanie działać, zaczniesz odczuwać ból. Rozumiesz?
Przeniósł na nią wzrok, uśmiechnął się głupkowato, wyciągnął wskazujący palec, nacisnął czubek jej nosa i powiedział:
- Piiip. Ale masz głupią minę.
- Sam masz głupią minę - zdenerwowała się. To przechodzenie od depresji do euforii było wyjątkowo irytujące. Chciała odejść, ale złapał ją za nadgarstek i pociągnął mocno do siebie, tak że aż usiadła na łóżku.
- Poćwiczyłaś trochę, czy dalej jesteś taka beznadziejna? - zapytał, wciąż głupkowato się uśmiechając.
- Nie wiem, o co ci chodzi, ale zapewniam, że wkrótce nie będzie ci tak wesoło - odgryzła się.
Otaksował jej twarz.
- To teraz będziesz udawać rybkę niewydymkę?
- Rozdymkę - poprawiła go. - Nie ma rybek niewydymek.
- A to? - puścił ją i wskazał coś nad sobą.
- To są halucynacje. Omamy, które masz po opioidach. To nie jest prawdziwe - wyjaśniła.
Zacisnął powieki na chwilę. Być może próbował poukładać sobie to, co powiedziała.
- Nie... prawdziwe? A ty? - spytał.
- Co ja?
- Też byłaś nieprawdziwa? - Zamknął oczy, wyglądało, że zasypia. Zostawiła go. W takim stanie i tak nie nadawał się, żeby podjąć rehabilitację.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top