39. Nie odmówię sobie tej przyjemności
C.D.
Ira nie miał pojęcia, co Shadow kazał zrobić Hallvorowi, ale czuł, że to jego jedyna szansa. Skoczył do przodu, do Hakiego, który zamykał już drzwi, złapał go za włosy, pociągnął, a potem pchnął tak mocno, że głowa młodego mężczyzny aż odbiła się od stalowej powłoki grodzi.
Pchnął drzwi i wyskoczył na podest ze schodkami. W kilku susach znalazł się na dole i pognał do samochodu, przy którym stał Bolt. Ten, widząc go, wskoczył za kierownicę. Ira dopadł tylnych drzwi i wtedy dostrzegł Zahara. Stracił pewność, którą przed chwilą miał, że dobrze robił. Stanął przy drzwiach i rzucił mężczyźnie pogardliwe spojrzenie. Zahar stracił jego zaufanie.
- Pakuj się! - krzyknął Bolt.
Ira zreflektował się i zajął miejsce za Rosjaninem. Bolt ruszył z piskiem opon.
- Nie gonią nas - powiedział Ira, zaglądając przez tylną szybę.
Bolt okrążył lotnisko i zatrzymał się po drugiej stronie, pod starymi magazynami. Ira już myślał, że mężczyzna zmienił zdanie i jednak go zostawi. Chwycił za klamkę. Wtedy usłyszał trzaśnięcie klapy bagażnika, a chwilę później do środka wsiadła kobieta. Poklepała Bolta po ramieniu i ten ruszył ponownie. Zerknęła na Irę.
- Część, młody - powiedziała, wyciągając papierosa. Zapaliła.
- Kurwa, musisz w aucie! - skarcił ją Bolt.
- A co mam wysiąść? - Oparła głowę o zagłówek. Papieros zwieszał się z jej ust.
Ira patrzył na nią i nie mógł oderwać wzroku. Pamiętał ją. To ona przyjechała po niego, gdy umarł Taj. Była pierwszą osobą, która obdarzyła go choć cieniem współczucia. Wciąż pamiętał, jak się czuł, gdy go przytuliła. Później już nigdy nie zaznał tego uczucia. Nawet Carmen nie potrafiła być tak szczera i autentyczna, gdy witała go w domu Bolta. Teraz już wiedział dlaczego, bo tamtej za to płacono, a ona zrobiła to, bo czuła, że tego potrzebował.
Szturchnęła go łokciem i uśmiechnęła się.
- Wciąż wisisz mi kasę za mandat - powiedziała.
Mandat? Nie pamiętał, żeby dostała wtedy mandat.
Zaciągnęła się i wypuściła dym przez uchyloną szybę. Ira patrzył najpierw na wierzch jej dłoni, na której miała tatuaż, a potem usta, którymi obejmowała filtr. Potem dostrzegł, że na szyi też miała tatuaż. Nie widział dokładnie, co to było, ale wyłaniało się nad kołnierzyk koszuli poszarpanym, czarnym wzorem, jakby toczyła ją jakaś choroba.
- Gdzie jedziemy? - zapytał, odrywając wzrok od kobiety i wyglądając przez okno.
- A jak myślisz? - odparł Zahar. Dziś wieczorem masz walkę.
- Hej, kurwa, Rusek! Nie taka była umowa! - warknęła Shorty, której chyba nie podobał się układ, w jaki Bolt wciągnął Irę.
- Umowa była taka, że Ira walczy dla Dona Jorge, a wy dostajecie z tego procenty. I to się nie zmieniło - odpowiedział jej Zahar.
Ira opuścił głowę i zapatrzył się w swoje pięści. Na knykciach i kostkach miał odciski, od uderzania w worek treningowy.
- Shadow miał rację - szepnął. To chyba bolało go najbardziej. Facet, który wyrządził mu największą krzywdę, był jednocześnie najbardziej szczery.
**
Shorty zerkała na niego z ukosa. Było jej żal chłopka i, patrząc tak na niego, jakoś nie mogła uwierzyć w tę całą historię o gwałcie. Ira nie wyglądał na kogoś, kto robił takie rzeczy. Chociaż... w ich świecie wielu ludzi nie wyglądało na tych, kim byli.
Gdy podjechali pod budynek, który miał ładną nazwę Centrum Wystawiennicze, i wjechali do podziemnego garażu, Shorty wysiadła i, zaczekwszy, aż Zahar z Irą się oddalą, zagadała Bolta.
- Pogadaj z Jorge. Powiedz mu, że Ira jest synem Aarona.
- Myślisz, że jego to obchodzi? Ma w nosie Aarona, nie lubi go.
- To powiedz, że jest wnukiem Victora. Kurwa, Bolt! Miej jaja i weź odpowiedzialność za swoje pijackie umowy. On nie może płacić za to, że ty się napierdoliłeś i obiecałeś Jorge zamki na lodzie.
- Nie musiałbym niczego obiecywać, gdyby Ira trzymał pięści przy sobie. Ale nie... On musiał spuścić łomot tym dzieciakom. Carlos do dziś jest na niego cięty. Musieli mu zęby z przodu wstawić. Wiesz jaki Jorge był wściekły? Mogliśmy wtedy nie wyjść z tego żywi - oburzył się Bolt.
- A teraz on może nie wyjść z tego żywy. Nie masz, kurwa, za grosz empatii?
- Straciłem ją dawno temu na ulicy - warknął, odwrócił się i poszedł za Zaharem.
Została sama. Miała ochotę zapalić kolejnego, ale zostały jej tylko dwa w paczce, więc zostawiła je na później.
**
Walka miała zacząć się punktualnie o ósmej wieczorem, więc Shadow siedział już w swojej loży i czekał. Był tak wściekły, że aż go nosiło. Haki i Hallvor schodzili mu z drogi, bo wiedzieli, że lepiej nie być w pobliżu, gdy Shadow się złościł. On nie należał do tych, którzy brzydzili się brudzenia własnych rąk.
- Udało ci się umówić mnie na rozmowę z tym wieprzem Fuentesem? - zapytał Hallvora, gdy ten wszedł do loży.
- Niestety. Nie dopuszczono mnie do niego. Ponoć był zajęty. Rozmawiałem z Carlosem.
Shadow przymknął oczy i pomasował powieki.
- I co powiedział warchlak?
- Że... Nie odmówi sobie tej przyjemności, nawet za kwotę, którą zaproponowałeś.
- Takich słów użył?
- Tak.
Shadow spojrzał na ring, po którym przechadzała się już bardzo skąpo ubrana kobieta. Miała pobudzać apetyty mężczyzn na widowni. Ich partnerki nacieszą oczy później, gdy na ringu pojawią się zawodnicy równie skąpo ubrani, co ta pani.
- W takim razie daj znać Jazonowi.
Młody mężczyzna wydobył telefon.
- Hall... - Shadow przerwał mu wybieranie numeru.
- Tak?
Shadow potarł usta ukryte pod maską.
- Mają tu posprzątać do czysta - powiedział przez palce.
- Oczywiście.
**
Bolt kręcił się po budynku tak długo, aż resztki jego sumienia wygrały z honorem i poczuciem, że umów się dotrzymuje. Tuż przed samą walką poszedł do loży Dona Jorge. Właściwie nie liczył, że uda mu się wynegocjować zwolnienie Iry z walki, ale może chociaż zmienionoby jej charakter.
- Siadaj - powiedział Jorge, wskazując mu miejsce po swojej lewej stronie. - Dla ciebie zawsze znajdzie się miejsce przy moim stole, choć przywiodłeś do mojego domu ten pomiot diabła, który na zawsze zniszczył spokój w nim panujący.
- Don Jorge...
- Nie. Nie. Nie musisz przepraszać. Twoje słowa nie cofną tego, co się stało.
- Ale mogą zmienić to, co ma się stać.
Jorge spojrzał na Bolta z niezadowoloną miną.
- Chyba nie chcesz, żebym odwołał walkę? To niemożliwe.
- Zdaję sobie z tego sprawę. Dlatego chciałem cię prosić o zmianę jej charakteru.
- Ależ Bolt, no jak? Przecież oni tu po to przychodzą. To nie jest gala Lucha libre czy wrestlingu. Nie będziemy tu odstawiać teatrzyku, bo to mogą sobie obejrzeć gdzie indziej.
- Z całym szacunkiem, ale nie taka była umowa. Wystawiłeś go dwa lata wcześniej i chodzą słuchy, że ma walczyć z Wielkim Bozo. To niesprawiedliwe.
- Powiedz to mojej wnuczce.
- Jorge, Ira jest wnukiem Victora - spróbował z innej strony.
- Teraz się nad tym zastanawiasz? Teraz to już za późno. Trzeba było myśleć o tym, gdy zgodziłeś się na moje warunki. Ty myślisz, że ja się boję wielkiego Victora Blacksmitha? Romantycznego rycerza z tymi jego zasadami i honorem z czasów, które już odeszły?! Dobrze wiem, że chłopak nie jest z nim biologicznie spokrewniony. A może jest? Nie, oczywiście, że nie. Bo gdyby tak było, siedziałby z nim w domu, a nie włóczył się z tobą po Meksyku, od jednej walki psów do drugiej. Dzisiaj jest czas zemsty. Rozumiesz? Tiempo de la venganza! - Zasapał się. Brakowało mu tchu nawet, gdy szybko mówił. - Idź, zajmij swoje miejsce i ciesz się widowiskiem, albo i nie.
Bolt wstał, spojrzał jeszcze raz na Jorge - który dyszał z twarzą czerwoną jak burak - i wyszedł. Właściwie nie mógł nic zrobić. On i Shorty to za mało, żeby wydostać stąd Irę. Chłopak będzie musiał sam zawalczyć o swoje życie.
- Bolt. Bolter!
Odwrócił się. Zahar stał parę metrów dalej. Gdy zauważył, że Bolt zwrócił na niego uwagę, kiwnął głową, zapraszając go na bok. Bolt poszedł za nim.
- Czego chcesz?
- Co ci powiedział stary? - zapytał Zahar.
- A jak myślisz? Ira będzie musiał walczyć.
- To dobrze, bo wygra.
- Co ty pierdolisz. Z Wielkim Bozo?
- Nie z nim. Ale z debilem, który zamienił się z Bozo. Masz. - Wręczył mu kopertę.
- Co to jest? - Bolt otworzył paczkę i wyciągnął z niej paszport.
- Dokumenty Iry. Po walce będzie spore zamieszanie. Zapewniam cię. A ja dołożę do tego coś od siebie. Zabierzecie go i wyjedźcie. Aha, Bolt. Ira nie zgwałcił Luizy.
- Nie on? To kto?
- Domyślam się, że to był Carlos, chociaż nie mam dowodów.
***
7 marca, obecnie
Reese wróciła do domu późnym wieczorem. Po odbębnieniu swojej zmiany i Azizia, była zmęczona, jak koń po westernie. W oknie na górze świeciło się światło. Willow jak zwykle siedziała do późna w nocy. Reese czasami się zastanawiała, jak dziewczyna funkcjonuje w dzień. Reszta domu była ciemna i cicha. Weszła do swojego pokoju, rzuciła torbę na łóżko, zgarnęła piżamę i poszła wziąć prysznic. Gdyby nie była tak zmęczona, pewnie zauważyłby światło sączące się pod drzwiami łazienki, ale dwie zmiany z rzędu sprawiły, że jej zmysły otępiały i jedyne, o czym marzyła, to prysznic i sen.
Nacisnąwszy klamkę, weszła do środka.
Musiała przyznać, że George zawsze dbał o dom. Trawnik był przystrzyżony, płotek pomalowany, rury przepchane, ani jedna deseczka nie odstawała, a drzwi nie skrzypiały. Może gdyby skrzypiały, George usłyszałby wchodzącą do łazienki Reese i zdążył zdjąć ręcznik z głowy i zasłonić się od pasa w dół. Ale drzwi nie zaskrzypiały, a George miał ręcznik na głowie i wycierał włosy.
Reese stanęła w przejściu z ręką na klamce. Nie należała do wstydliwych, chyba przez swoją pracę, więc nie miała problemu z otaksowaniem szwagra z góry na dół. Musiała przyznać, że wciąż się dobrze trzymał. Pewnie miał siłownię w piwnicy, w której wytapiał tłuszcz i nagromadzone libido. Zrobiła krok i popchnęła drzwi, które zamknęły się z niezbyt głośnym trzaskiem. George podskoczył, ściągnął ręcznik z głowy i zasłonił nim genitalia. Był zmieszany, jak cholera, co jeszcze bardziej rozbawiło Reese. Nie wiedziała czemu, ale ci wstydliwi faceci, działali na nią najbardziej. Oczyma wyobraźni widziała reakcję Iry, pewnie też by tak zrobił.
- Skończyłeś? - zapytała, widząc, że George'owi język stanął kołkiem w gardle.
- Jeszcze chciałbym się ubrać - odparł, strzelając oczami w kierunku drewnianego wieszaka, na którym wisiała jego piżama w Mikołaje.
- To śmiało, ty się ubieraj, a ja się rozbiorę.
- Reese nie żartuj sobie, proszę. To nie jest zabawne. Możesz... możesz zaczekać na zewnątrz?
- Nie. Weszłam, to wyjdę dopiero, jak się wykąpię. - Zdjęła bluzę i cisnęła ją na podłogę.
George zmieszał się jeszcze bardziej, choć pod spodem miała top. Przycisnął mocniej ręcznik. Widziała to dokładnie.
- W takim razie ja wyjdę - powiedział i przecisnął się obok niej. Złapał swoje rzeczy i dopadł do drzwi.
- Tyłek ci widać - rzuciła jeszcze Reese, nim drzwi zatrzasnęły się za mężczyzną.
Biedny George, pewnie nie ruchał od śmierci Tiny.
Wtedy przypomniał jej się pacjent spod piątki i pytanie, które zadał mu szeryf. To faktycznie było dziwne, żeby mężczyzna w jego wieku przyjmował taki środek. Może szeryf miał rację? Może facet faktycznie popełnił jakieś przestępstwo na tle seksualnym? Ale z drugiej strony, jeśli to był nakaz sądu, to powinien znajdować się w kartotece, a oni nic o nim nie wiedzieli.
Wycierając się, wciąż myślała o tym, co mówił Ira.
Dziwne imię, pomyślała, rozczesując włosy i przypominając sobie złość w jego głosie, gdy tłumaczył znaczenie tego słowa.
Dali mu tak na imię, bo był gniewny? Czy był gniewny, bo miał tak na imię?
Ubrała się i wyszła. Przechodząc obok pokoju, w którym spał George, zatrzymała się na chwilę. On i jej siostra byli bardzo młodzi, gdy się pobrali. Kiedy się na niego patrzyło, aż trudno było uwierzyć, że ma dziewiętnastoletnią córkę. Reese pamiętała, jak zazdrościła siostrze, że ma już męża, a jej nie urosły nawet piersi. Dziś Tiny nie było, a ona była w podobnej sytuacji jak George, z tą różnicą, że nie miała dzieci, którym mogłaby poświęcić czas i serce.
Poszła do siebie. Miała ochotę upić się na smutno, położyć na dywanie, włączyć ballady na cały regulator i ryczeć do rana.
Wsadziła słuchawki do uszu, zamiast ballad włączyła sobie k-pop. Nie będzie się mazać. Pół roku łez wystarczy. Nie przyjechała tu po to, by rozdrapywać rany.
- Si? - zapytała swoje odbicie w lustrze. - Si - potwierdziła. Wtedy ją olśniło. - Czekaj... W dupę kopany. Powiedział, że „si to cztery". Nie hiszpańskie: tak, tylko cztery. W jakim kraju si jest czwórką? - Wygrzebała telefon, uruchomiła przeglądarkę.
Wpisała: co znaczy si.
System wrzucił odpowiedzi:
„układ jednostek miar wielkości fizycznych,
symbol pierwiastka chemicznego krzemu,
Societas Iesu (Towarzystwo Jezusowe),
nauka obejmująca zagadnienia logiki rozmytej, obliczeń ewolucyjnych, sieci neuronowych, sztucznego życia i robotyki,
integracja sensoryczna".
Nie. Nie o to jej chodziło. Jeszcze raz.
W jakim kraju si to cztery?
Odpowiedź również nie była taka, jakiej się spodziewała. „Kod kreskowy, a kraj pochodzenia produktu" - przeczytała.
Poważnie? Dobra to inaczej.
Wpisała: tłumacz si.
Rumuński: „oraz"? Nie, kurwa, to bez sensu.
Westchnęła. Zamiast z przeglądarki postanowiła skorzystać z samego tłumacza. Po stronie angielskiej wpisała „cztery" i po kolei, język po języku, wybierała z rozwijalnej listy.
Nie, no. Przecież to idiotyczne. Całą noc jej to zajmie. Najlepiej będzie, jak po prostu go zapyta. Jeśli odpowie, będzie mogła powiedzieć szeryfowi, w jakim kraju ma szukać. Może tam był skazany?
Ktoś zapukał do jej drzwi. Uśmiechnęła się podekscytowana.
Ktoś tu jednak miał dość puszczania dolara z wolnej ręki?
Otworzyła z zamiarem rzucenia się George'owi na szyję i zaciągnięcia go do łóżka. Oboje byli samotni, szybki numerek na poprawę nastroju i każde poszłoby do siebie.
Za drzwiami stała Willow.
- O! Cześć Willow. Myślałam, że to... - ugryzła się w język. Twój ojciec i jego Billy, pomyślała z żalem.
- Hej. Możemy pogadać?
- Jasne, wejdź. - Wyjrzała na zewnątrz, by sprawdzić, czy gdzieś w ciemności nie czai się George i jego armata. Niestety. Zamknęła drzwi. Willow już siedziała na jej łóżku.
- No co tam? Randka się udała? - zapytała, siadając obok siostrzenicy.
- No... Tak jakby. - Willow wyglądała na zasmuconą.
- Tak jakby? Co to znaczy? Było fajnie, ale nie do końca?
- Dokładnie tak, jak powiedziałaś. Devil, znaczy Adam, to fajny chłopak.
- I przystojny - Reese szturchnęła ją w ramię.
- Wiem. - Willow się zaczerwieniła.
- Zabezpieczacie się?
- Co? My nie... Nie robimy tego!
- Nie? To mnie zaskoczyłaś. Ile wy już ze sobą chodzicie?
- Od jesieni. Zaczęliśmy końcem października.
- A, to nie tak długo. Macie czas.
- No i właśnie... Adam by chciał, ale ja nie jestem pewna.
- Jeśli nie jesteś pewna, to tego nie rób. Wiem, że współczesny świat zalewa was seksem z każdej strony i modne jest posiadanie partnera na jedną noc, ale nie trzeba podążać za tłumem jak cielę za krową. Jeśli Adam cię kocha, to zaczeka.
- Ja właśnie o tym chciałam porozmawiać. Skąd mam wiedzieć, że to, co czuję, to miłość. Ty wiedziałaś?
- Po prostu wiesz. Nie ma na to wzoru. Czasami ludzie zakochują się w sobie tygodniami, a innym razem, bum! - Klasnęła w ręce. - Spotykasz kogoś, przy kim pocisz się jak świnia i aż cię skręca i... wydaje ci się, że nie będziesz mogła bez niego żyć. Że nawet jeden dzień rozłąki to za dużo.
- Miałaś tak?
- Tak. To było właśnie takie bum.
- I aż cię prąd przeszedł przy pierwszym pocałunku?
Reese roześmiała się.
- Przy pierwszym, drugim i każdym kolejnym.
Willow opadła na plecy, uśmiechając się i patrząc rozmarzonym wzrokiem w sufit.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top