31. Rubikon
Noc z 7 na 8 czerwca, dziesięć lat temu.
To miała być najlepsza impreza urodzinowa, jaką zorganizował dla niej dziadek, choć wszystkie wcześniejsze były równie wspaniałe. Ta jednak miała przewyższać poprzednie i byłoby tak, gdyby nie Carlos i jego chorobliwa zazdrość. Już wcześniej zaczepiał ją na różne sposoby, przechodząc chyba wszystkie stany zauroczenia.
Patrząc teraz na niego, Luiza miała wrażenie, że dotarł na skraj krawędzi urwiska, za którą była już tylko nienawiść. Nie rozumiała, dlaczego tak się zachowywał? Przecież nie zrobiła nic złego. I nie zamierzała zrobić tego, o co ją posądził. Najwyraźniej Ira miał rację: Carlos mierzył wszystkich swoją miarą.
On i Roberto prawdopodobnie zapomnieli skąd się wywodzą i jaką zajmowali pozycję w hierarchii rodziny Fuentes. Ktoś musiał im przypomnieć. Postanowiła, że załatwi to później. Teraz chciała tylko zabrać stąd Irę, który znowu odpłynął w błogą nieświadomość.
- Luiza, coś ty taka nerwowa? - Roberto zarzucił jej dłoń na ramię.
Zepchnęła ją ze złością. Już on powinien wiedzieć czemu.
- Zadałam ci pytanie? - wskazała Irę.
- Ale o co ci chodzi? Chłopak wreszcie wyluzował i dobrze się bawi.
- Tak? To nazywasz dobrą zabawą? Dziadek obedrze was ze skóry, jak się dowie, co zrobiliście. Złamaliście chyba wszystkie zasady tu panujące.
- Nie spinaj się tak - burknął Carlos.
- Nie z tobą rozmawiam! Ty... Ty przekroczyłeś już chyba Rubikon!
Ira roześmiał się głośno. Jednak nie był nieświadomy.
- Ale ci dowaliła - powiedział, odrywając plecy od oparcia i wstając. - A ty nawet nie wiesz, z której strony oberwałeś.
Carlos zacisnął szczękę, widać było, że chciał im odpowiedzieć, ale nie wiedział jak. Chyba nie miał pojęcia, o co jej chodziło i pewnie zdenerwowało go to, że młodszy od niego Ira wiedział lub udawał, że wie.
Zapatrzyła się na Irę. Nie. On nie udawał. Wiedział.
- Ira, chodź! - rozkazała, ciągnąc go za poły rozchełstanej koszuli. Poszedł za nią, stawiając szeroko stopy.
- To skurwiel - usłyszała jeszcze pełen nienawiści głos Carlosa i odpowiedź Roberto:
- Wyluzuj, bracie. Odpuść, po prostu to sobie odpuść.
Odetchnęła z ulgą, przez chwilę myślała, że Carlos rzuci się na nią i Irę.
Zaprowadziła go do schodów prowadzących na parter, ale nie weszła na nie.
- Nie możesz tak iść na górę. Jeśli dziadek cię zobaczy, to... - zamyśliła się. - Trzeba to usunąć. Chodź.
Zaciągnęła go do łazienki w całości wyłożonej kaflami o kolorze spieczonej gleby Tierra Caliente.
**
Carlos siedział obok Roberto i nerwowo trząsł nogą. Nie palił zioła, bo nie lubił robić z siebie idioty. Naprawdę wkurwiało go, jak się ludzie po tym świństwe zaśmiewali i pokładli jak szmaciane lalki. Można ich było prac po pyskach i palcem by nie kiwnęli, a do tego ta gadka o wszystkim i o niczym, jakby każdy z nich został nagle filozofem. Carlos gardził tymi wesołkowatymi hipisami i ich suszem. On wolał kokę lub amfę. Czuł się po nich jak Bóg. Jakby mógł góry przenosić. Zmieniać biegi rzek. A ruchał tak, że laski aż piszczały.
Dziś też walnął sobie dawkę i czuł, że dobrze weszła. Musiał coś zrobić, bo grunt zaczynał palić mu się pod stopami. Luzia zainteresowała się małym fiutkiem, a to przecież on chciał się o nią starać. I właściwie już to robił. Pracował ciężej niż ktokolwiek inny, by zasłużyć sobie na szacunek Dona Jorge. Był na każde jego skinienie i robił najgorszą robotę, a wszystko dla Luizy.
Spojrzał na dłonie. Drżały. Gdy o niej myślał, cały aż się trząsł. Za każdym raz, gdy posuwał jakąś laskę, myślał o niej, i tylko o niej. Kochał ją jak nikt. Bardziej niż Don Jorge. Bardziej niż jej matka. Bardziej niż mały biały kutas, który być może właśnie w tej chwili wciskał się w nią.
- Kurwa! - wrzasnął i poderwał się z miejsca. Nie mógł przecież siedzieć i czekać. Musiał zajebać gnojka, a jej wyznać miłość. Tylko wtedy będzie jego, i tylko jego.
Odepchnął z całej siły młodego mężczyznę, który zagradzał mu wyjście, aż tamten rozbił sobie głowę na futrynie. Sapiąc ruszył korytarzem. Krew w nim wrzała. Przechodząc obok łazienki usłyszał wołanie o pomoc. Zatrzymał się. Wołanie znowu się powtórzyło. Podszedł bliżej drzwi. Serce waliło mu tak mocno, że aż słyszał jego tętnienie w uszach.
- Ira! Nie! Błagam, nie rób tego! - to była Luiza.
Carlos naparł na drzwi, były zamknięte albo znowu się zacięły. Odsunął się i walnął barkiem, w końcu je wyważając.
- Ty mały kurwi synu! - krzyknął, rzucając się w kierunku Iry, który leżał na Luizie. Nie zastanawiając się wiele podbiegł i kopnął go w głowę. Gnoja zamroczyło, ale nie na tyle, by nie zdołał zasłonić się przed kolejnym kopniakiem. Carlos wpadł w szał. Kopał i klął raz za razem nie zwracając uwagi na Luizę, która wciąż leżała przy Irze, teraz nawet bardziej pod nim niż wcześniej.
Z zewnątrz zaczęły dochodzić krzyki, ktoś wpadł do łazienki i złapał Carlosa. Przez zamroczony adrenaliną i narkotykiem umysł wdarło się wołanie Roberto.
Carlos w końcu opanował się na tyle, by przestać kopać nogami w powietrzu i wymachiwać rękami. Uwolnił się z uścisku brata i doskoczył do Iry, chwycił go za włosy i zaczął wlec po podłodze.
- Zabierzcie tego gnoja! - wrzasnął do skołowanego brata. - Zgwałcił Luizę!
Roberto ujął Irę pod pachę i za kark, zmuszając go, żeby szedł w pozycji zgiętej. Chłopak nie bronił się, był jakby nieobecny.
Carlos zatrzasnął za nimi drzwi.
***
26 luty, obecnie.
Minęło kilkanaście dni od wybudzenia się NN, a Jin Song już się czuł, jakby był prześladowany. Anthony dzwonił do niego dwa razy dziennie i wypytywał, czy już można przesłuchać pacjenta, na co Jin miał tylko jedną odpowiedź: nie.
Dziś też odebrał telefon, ale tym razem postanowił porozmawiać z szeryfem twarzą w twarz. Najlepiej przy gorącej kawie. Siedział więc w najpopularniejszej w mieście kawiarni i czekał. Anthony spóźniał się już dziesięć minut. W końcu zjawił się, tupiąc wielkimi, zimowymi buciorami.
- Mogłaby się już ta zima skończyć. Naprawdę mam jej dość.
- Zapewniam cię, Anthony, że wszyscy mają dość - odparł Jin, przyglądając się szeryfowi, gdy ten zdejmował kurtkę. Zarzucił ją potem na oparcie krzesełka i usiadł.
- Tam masz wieszaki. - Wskazał Jin.
- Nie. Wolę mieć ją przy sobie. - Rozejrzał się. - Pierwszy raz tu jestem. Fajne miejsce. Takie... inne.
- Inne od czego? Zresztą nieważne. Chcesz kawę?
- Już piłem.
- Naprawdę dobra.
- Mówisz? A, to dobra... jak dobra.
- To jaką chcesz?
Anthony spojrzał na Jina, jakby ten sobie jaja z niego robił.
- Jak to jaką? Kawa to kawa.
- O, i tu się mylisz, mój inteligentny inaczej przyjacielu.
- Co? - zdziwił się Anthony.
Jin zrobił głupią minę.
- Nic, przepraszam.
- To po tej kawie? Jak tak, to ja jej nie chcę.
- Nie. To nie od tego. Oglądałem wczoraj z córką taką jedną animację. Zresztą nieważne. To jaka ma być ta kawa? Ja stawiam, wybierz sobie coś.
Anthony zanurkował nosem w karcie z menu. Czytał, zastanawiał się, odwracał ją kilka razy, a w końcu powiedział:
- Zdaję się na twój wybór.
Jin jakoś się nie zdziwił. Wstał i zamówił mu ekspresso, które Anthony obejrzał z każdej strony, zanim skosztował.
- Mmm, faktycznie dobre - ocenił smak.
Po lurze z ekspresu przelewowego, którą pijali na posterunku, to musiał był prawdziwy rarytas.
- Muszę tu żonę zabrać.
- Wypadałoby. Rutyna to śmierć dla związku.
- Psychiatrą też jesteś?
- Nie. Mężem. Ty, zdaje mi się, też.
- Tak, tak, wiem. Ale, proszę, nie rób mi wykładów. Lepiej powiedz, czy mogę już coś z niego wyciągnąć?
Jin czekał na to pytanie. Normalnie wiedział, że padnie, ale spodziewał się, że będzie to na początku rozmowy.
- Ma już znacznie dłuższe okresy przytomności, ale nie reaguje na polecenia. Chociaż Maria twierdziła, że się z nią komunikował. Nie wiem, co miała na myśli. Niepokojący był też atak padaczki.
- Padaczki? - zaciekawił się Anthony.
- Tak. Może wystąpić po urazie głowy. U niego zaobserwowaliśmy ją pierwszy raz. Atak był tak silny, że spadł z łóżka. Ponoć wywołało go odbicie w lustrze.
- Czekaj... Co? Jakie odbicie?
- Jego twarzy. Maria go ogoliła i chciała mu pokazać, jak wygląda. Twierdziła, że spanikował, gdy zobaczył własne odbicie w lustrze.
- Mówisz, że gościu boi się własnej gęby?
- Na to wygląda.
Anthony zasępił się. Mieszał w kawie i gapił się na stolik, nic nie mówiąc. Jin wiedział, że coś go dręczy, coś związanego z tym facetem. Zaczynał się obawiać, nie tylko o Anthony'ego, ale przede wszystkim o pacjentów. Nabrał powietrza, musiał mu powiedzieć coś jeszcze.
- Po tym incydencie Maria się zwolniła.
Anthony pokiwał głową, jakby chciał potwierdzić coś, co było oczywiste i o czym wiedział.
- Ale jak to się zwolniła? Przecież ona tam całe swoje życie pracowała? - zapytał w końcu, pojmując chyba, co powiedział mu Jin.
- Właściwie to przeszła na wcześniejszą emeryturę, ale dotychczas nic o tym nie wspominała. Zrobiła to z dnia na dzień.
- Myślisz, że miało to związek z tym incydentem? Stało się coś więcej, niż mi mówisz?
- O to musisz zapytać Marię... Telefon ci dzwoni.
- Słyszę. - Wstał i wyciągnął urządzenie z kieszeni. - Tak?
„Dobry, szefie, ma szef chwilę, żeby podjechać na złomowisko Wagnera?"
Telefon Anthony'ego miał tak ustawioną głośność, że nawet Jin słyszał, co mówił dzwoniący.
- Teraz?
„Dobrze by było. Jest tu coś, co szef, musi zobaczyć i... Mam nadzieję, że mnie szef za to nie wyleje z roboty?"
- To się okaże. A czy ta sprawa nie może zaczekać?
„Eee, czekała odkąd podrzucili nam tego punka, to chyba może jeszcze trochę."
- Jakiego „punka"?
„No, tego pobitego gościa."
- A, o niego chodzi. Zaraz będę. - Rozłączył się. - Muszę już iść - wyjaśnił Jinowi. Wypił resztę kawy na jeden raz, zarzucił kurtkę i po chwili już go nie było.
Jin westchnął, zerknął na telefon i przypomniał sobie, że miał mu jeszcze coś powiedzieć. Coś, co musiało mieć znaczenie, a na co nie zwrócił wcześniej uwagi.
**
Kilkanaście minut później Anthony był już przy głównej bramie, gdzie czekał na niego Benjamin. Młody policjant wyglądał na zdenerwowanego, a mina szeryfa nie wróżyła nic dobrego. Mogło być jedynie gorzej.
- Tylko mi nie mów, że jednak coś w tym aucie znalazłeś.
Benjamin pokiwał głową, uciekając wzrokiem, przed spojrzeniem szeryfa.
- Kurwa! - zaklął Anthony. Nerwy miał już jak na postronku. - Prowadź, miejmy to już za sobą.
Benjamin ruszył przodem, obierając takie tempo, że Anthony ledwo za nim nadążył. Przeszli wzdłuż głównego wjazdu, minęli barak, w którym Wagner miał biuro i poszli na plac, gdzie stały odholowane pojazdy. Anthony rozejrzał się, stwierdzając, że jest prawie pusty. Tu ludzie raczej nie porzucali samochodów i nie ginęli bez śladu.
Benjamin zaprowadził go do czarnego Shelby'ego, który stał pod plandeką.
- To najdroższe auto, jakie tu kiedykolwiek było - stwierdził, licząc, że rozmowa o błahostkach rozładuje sytuację i nerwy szeryfa.
- Dobra. Pokazuj, co tam masz i miejmy to za sobą. Opierdolę cię i każdy pójdzie do swojej roboty.
Benjamin otworzył klapę, a potem schowek.
Anthony pobladł, żółć podeszła mu do gardła, zaczął szybciej oddychać, a serce kołatało mu się w piersi jak szalone.
- Szeryfie? Anthony? Dobrze się czujesz?
- Tak, Benjamin, to tylko espresso. Chyba przesadziłem z kofeiną. Powiedz mi... chociaż chyba nie chcę wiedzieć... Jak to odkryłeś? Tylko mi nie mów, że przychodzisz tu posiedzieć sobie w tym... aucie.
- Właściwie, to nie ja, tylko Sam Wu odkrył ten schowek, ponoć przez przypadek.
- Sam Wu?
Benjamin pokiwał głową, unosząc brwi i rozciągając zabawnie usta.
- I, jak grzeczny obywatel, przyszedł zgłosić to tobie?
- Niezupełnie. Spotkałem go na moście kolejowym, był pijany i miał ze sobą to... - Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni kurtki foliową torebkę, do której wrzucił pistolet odebrany Samowi.
Anthony odebrał broń. Zważył w dłoni.
- Lekki - powiedział, przyglądając się jej. - Zdobiony.
- Tak. Już sprawdziłem, to są runy ochronne. - Benjamin wskazał rękojeść. - Nasz NN to świr.
Anthony przeniósł wzrok na wnętrze schowka, drugi pistolet do pary leżał na swoim miejscu. Obok opakowanie amunicji i zapasowe magazynki. Do tego krótki karabinek szturmowy i długi snajperski. Odłożył pistolet, ubrał rękawiczki i sięgnął po ten ostatni. Ten również nie był tak ciężki, jak się spodziewał.
- Taki duży facet, a używa odciążonej broni robionej na zamówienie? - Powiedział ni do siebie, ni do Benjamina.
- Może nie lubi się przemęczać?
- Może nie lubi, a może... To nie jego.
- Obstawiałbym to pierwsze. Szybka akcja i jeszcze szybszy taktyczny odwrót.
- Benjamin, on jest w mafii, a nie Navy SEALS. Czekaj odbiorę. - Wyciągnął telefon. Dzwonił Jin. Anthony nie miał ochoty teraz z nim rozmawiać, miał za dużo na głowie. Musiał to sobie poukładać. Był jednak ciekaw, co się takiego stało? Oby nie dotyczyło to NN, bo go zaraz rozniesienie.
- Halo, co się stało, Jin?
„Nie mieliśmy za wiele czasu, a miałem ci coś jeszcze powiedzieć. Chodzi o wyniki badań Johna Doe."
Anthony przymknął powieki. Jakże mogłoby być inaczej? Ostatnio rozmawiali tylko o nim.
- Co z tymi wynikami?
„Jak go przywieźli, to pobraliśmy mu krew do badań. Zrobiliśmy wtedy komplet: morfologia, hormony, toksykologia. Nie sądziłem wówczas, że to może mieć znaczenie, ale teraz..."
- Do rzeczy, Jin.
„Otóż, gdy do nas trafił, miał bardzo niski poziom testosteronu, znacznie poniżej normy. Obecnie wystrzelił ponad tę normę, dla przeciętnego mężczyzny w jego wieku...„
Zrobił pauzę.
- Mam to jakoś skomentować? - zapytał Anthony.
„Nie, bo to nie wszystko. Toksykologia wykazała obecność w jego organiźmie degareliksu."
Anthony poczuł, że zaczyna go boleć głowa.
- A mówiąc po ludzku?
„Degareliks to środek na zmniejszenie potencji stosowany w leczeniu pedofili i gwałcicieli."
Kurwa, tak coś czuł, że NN nie jest normalny.
„Anthony, możesz to sprawdzić?"
- Nie, bo nie ma go w bazie, a przynajmniej nie w tej, do której mam dostęp. Ale spróbuję, w końcu jest ktoś, kto coś o nim wie. Może panikujemy niepotrzebne.
„Wolałbym nie dowiedzieć się po fakcie."
- Ja też.
„To może zacznę znowu mu to podawać?"
- Bez jego wyraźnej zgody lub nakazu sądu nie możesz tego zrobić. A nie wydaje mi się, żebyś miał to pierwsze.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top