30. Wszyscy kłamią.
26 luty, sobota, obecnie
Posterunkowy Benjamin Novak jechał właśnie do pracy, gdy na starym, drewnianym i nieużywanym już moście kolejowym dostrzegł zarys jakiejś postaci. Zjechał na pobocze, założył czapkę na odstające uszy i poszedł sprawdzić, komu - pomimo zakazu wstępu - nie brakowało odwagi lub głupoty, by wchodzić na ten wiadukt.
Stanął przed pierwszym przęsłem, za którym były już tylko drewniane podkłady kolejowe a między nimi pusta przestrzeń wąwozu, nad którym przerzucono kiedyś most. Spojrzał w dół. Jako dzieciak nie bał się po tym chodzić, ale dziś padał mokry, gęsty śnieg, który pokrył śliską warstwą wąskie podkłady.
Beniamin spróbował przejrzeć przestrzeń nad podkładami, lecz widoczność była mała, zaledwie na kilka metrów. Niby widział wcześniej jakąś chudą, zgarbioną postać, ale teraz nie był już pewny.
Może to duch starego dróżnika? Przypominał sobie jedną z miejskich legend, która głosiła, że na moście straszy duch pracującego tu kiedyś człowieka, który nie zdążył zejść z drogi jadącemu pociągowi. Więc może faktycznie?
Zganił się za takie myślenie. Nie pasowało ono do funkcjonariusza policji.
- Hej! Jest tam kto?! - krzyknął tak głośno, jak pozwalały mu na to struny głosowe. Odpowiedziało mu tylko echo. Postał więc jeszcze przez chwilę, a potem zawrócił do auta.
- Hej! Jest tam kto?! - odpowiedziało mu jego własne zawołanie.
Beniamin poczuł jak stają mu włoski na karku. Dróżnik zawsze odpowiadał w ten sam sposób, co wołający. I choć Benjamin znał wyjaśnienie tego fenomenu, to usłyszenie własnego głosu rezonującego od skał za mostem po tylu latach sprawiło, że poczuł się nieswojo.
- Kuuurwaaa! - dodał dróżnik.
Benjamin zatrzymał się. Ktoś jednak był na moście. Klnąc w duchu wszedł na pierwszy podkład. Ostrożnie stawiał stopy i zastanawiał się, dlaczego nie zbudowano barierek. Przeszedłszy parę kroków, zatrzymał się.
- Trzeba być walniętym, żeby tam wchodzić - powiedział cicho, po czym ponowił swój marsz nad przepaścią. Po kilkunastu metrach dostrzegł zarys postaci stojącej na skraju mostu, na podeście technicznym. Czyli jednak można było uciec przed pociągiem, pomyślał, zdając sobie sprawę z tego, jak daleko, poza obrys mostu, wysunięty był podest. Zrobił jeszcze parę kroków.
Na podeście stał ktoś szczupły i niezbyt wysoki. Miał granatową luźną kurtkę do kolan i kaptur zarzucony na głowę. W lewej dłoni trzymał butelkę, najpewniej z jakimś alkoholem.
Benjamin postąpił krok, pośliznął się i zaklął głośno.
Stojący na moście chłopak odwrócił się.
- Sam? - zdziwił się Benjamin. - Sam Wu? To ty? - Nie był pewien przez ten kaptur.
Sam zachwiał się niebezpiecznie. Butelka w jego dłoni była już prawie pusta.
- Czego chcesz? - wybełkotał chłopak.
Benjamin stanął w końcu prosto.
- Chciałem... usłyszeć dróżnika - powiedział. Nie chciał wystraszyć chłopaka, mówiąc mu, że przyszedł po niego. Jeśli Sam chciał zrobić coś głupiego, lepiej było zachować dystans. - I popatrzeć sobie na rzekę - dodał.
- Zamarzła - odparł Sam i spojrzał w dół.
Benjamin zrobił kolejny krok.
- Stąd nie widzę - powiedział, teatralnie rozglądając się wkoło.
- Ale ja widzę i mówię ci, że tak jest. - Dało się usłyszeć złość w głosie Sama.
- Skoro tak mówisz? Ja jednak chciałbym sam zobaczyć. Mogę podejść? - Przeszedł na kolejny podkład.
- Nie! - krzyknął Sam i wymierzył do Benjamina z pistoletu.
Policjant zatrzymał się. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał. Był w szoku, że chłopak przyniósł ze sobą broń... Z tłumikiem? - zdziwił się.
- Sam, spokojnie. - Uniósł ręce do góry. - Chciałem tylko popatrzeć na rzekę. Na podeście jest dużo miejsca. Możemy razem tam stać.
- Gówno prawda! Nikt nie chce stać obok mnie! - krzyknął chłopak, a potem otarł łzy w rękaw kurtki. Zrobił to ręką, w której trzymał broń.
Benjamin zdał sobie wówczas sprawę, że to nie jest pistolet, który chłopak mógłby nabyć w tutejszym sklepie z bronią u Wściekłego Daga, jak nazywał siebie właściciel. Chyba że Wściekły Dag zaczął nagle handlować bronią na specjalne zamówienie. Pistolet wyglądał zbyt ekstrawagancko na seryjną produkcję.
- Ja bym chciał postać obok ciebie - odpowiedział. - Jeśli mi pozwolisz. - Uśmiechnął się.
- Kłamiesz! - Sam krzyknął przez łzy. - Wszyscy kłamiecie. Twierdzicie, że chcecie się ze mną przyjaźnić, a potem kopiecie mnie w dupę! Bo co? Bo jestem gejem? A w tym cholernym mieście możesz być tylko hetero. Chuj z tym! - krzyknął, uniósł pistolet i wystrzelił gdzieś w powietrze.
- Ja też jestem! - krzyknął Benjamin. Normalnie się tym nie chwili, bo to nie powinno nikogo obchodzić, ale teraz uznał, że prawda może pomóc.
Sam spojrzał na niego. Usta mu drżały.
- Co? - zapytał.
- Jestem gejem - wyjaśnił Benjamin, wzruszając ramionami. - To nic złego.
- Ale oni... moi rodzice i koledzy... Oni nigdy.
- Posłuchaj, tak ci się teraz tylko wydaje, bo myślisz, że jesteś z tym sam. Ale to nieprawda. Zapewniam cię, że nie jesteś jedynym gejem w tym mieście. Pewnie zakochałeś się nieszczęśliwe i myślisz, że świat zawalił ci się na głowę, bo on nie odwzajemnia twoich uczuć. Ale... to minie. Każdy z nas przez to przechodził na początku.
- Ty też?
- Pewnie. Ja się ciągle zakochuję w nieodpowiednich facetach. - Roześmiał się. - Raz to mi się nawet wydawało, że zadurzyłem się w szeryfie.
- Serio?
- Tak. Tylko mu nie mów, bo mnie z roboty wyleje.
- O, właśnie o tym mówię. Nie ujawniaj się, bo będzie źle.
- Sam, ja teraz żartowałem. To nie może być powód do zwolnienia nikogo z pracy. Poza tym Anthony wie o mojej orientacji.
Sam przygryzł wargę. Spojrzał na swoje buty, a potem na słabo widoczne drzewa i skalną ścianę. Śnieg padał już trochę mniej, a Benjamin zastanawiał się, jakie myśli kłębiły się teraz w głowie nastolatka.
- Pomożesz mi zejść z mostu? - poprosił nagle Sam. - Chyba sobie nie poradzę.
Wyrzucił butelkę.
Benjamin przeszedł te parę dzielących ich metrów, a potem objął chłopaka ramieniem i zrobił to jakoś tak czule i delikatnie. Sam pozwolił mu poprowadzić się z powrotem.
- A tak w ogóle, Sam, to skąd ty masz ten pistolet? - zapytał Benjamin, gdy byli już prawie na drodze.
***
7 czerwca dziesięć lat temu
Ira szedł obok Roberto, a za nimi ciągnął się Carlos, który najwyraźniej nie przetrawił jeszcze uwagi o mierzeniu innych własną miarą. Ira słyszał, że Carlos mruczał coś niezrozumiale pod nosem. Nagle jednak powiedział całkiem głośno i wyraźnie:
„Jeszcze by tego brakowało, żeby wszedł do rodziny! Don Ira? O, kurwa, nie! Za żadne skarby świata. Prędzej na chuju stanę, niż na to pozwolę."
Ira miał ochotę odwrócić się i zapytać wprost, o co mu chodziło. Miał już dość tego, że kuzyn Luizy ciągle się go czepiał. Nim jednak podjął decyzję, Carlos dogonił ich, wyprzedził i pierwszy wszedł przez wielkie, rzeźbione drzwi.
Ira nigdy wcześniej nie był wewnątrz hacjendy, której architektura była typowa dla budynków stawianych w tak gorących miejscach, jak Tierra Caliente. Dwupiętrowy budynek wzniesiony na planie kwadratu otaczał wewnętrzny plac, który pełnił też rolę małego, prywatnego ogrodu, z licznymi kwiatami i krzewami posadzonymi w ogromnych donicach. Na środku placu rosło drzewo. Przykuło ono uwagę chłopaka, który zaczął się zastanawiać, co było pierwsze: drzewo czy dom? Pod pniem, który tak naprawdę był plątaniną kilku odrostów, znajdowała się kamienna studnia z kutą kratą wokół. Irę ciekawiło, czy wciąż czerpią wodę z tego ujęcia. Miał ochotę zajrzeć do środka i sprawdzić poziom wody, nie miał jednak na to czasu, bo Carlos, stojąc przed przeszklonymi drzwiami, ponaglał go wzrokiem.
Weszli do klimatyzowanego salonu, urządzonego w tradycyjny sposób. Wszystko, od mebli po podłogę, miało podobne, pomarańczowo-brunatne barwy. Irę przestała już dziwić wszechobecna ceramika, nie tylko w formie ozdób, ale kafli i kafelków, które kładziono, gdzie tylko się dało. Nie wiedział, czy to względy estetyczne czy praktyczne, obstawiał to drugie.
Salon, do którego zaprowadził go Carlos, był ogromny, zastawiony skórzanymi sofami i fotelami, na których teraz siedział Don Jorge i jego goście: kobiety i mężczyźni chyba w każdym wieku. Ich stroje, miny, zachowanie sugerowały, że czuli się, jakby byli pępkami świata.
Jedna z kobiet, siedząca najbliżej Iry, zmierzyła go wzrokiem z góry na dół. Była stara, skórę na twarzy miała tak naciągniętą, że aż rozciągnęły się jej usta. Wiek zdradzała szyja i ręce.
- Więc... to jest ten twój złoty chłopiec - powiedziała i zaciągnęła się papierosem, który trzymała w kościstej dłoni. Miała długie, różowe paznokcie. - Wygląda dość niepozornie - dodała.
- Droga diwo, dobrze wiesz, że nie ocenia się książki po okładce - odpowiedział jej Jorge.
Ira wyłapał tę udawaną życzliwość.
- Akurat jeśli o okładkę chodzi, to jest niczego sobie - odparła i złożyła pomalowane usta w dziubek.
Ira dostrzegł, że miały ten sam kolor co paznokcie.
- Phi, niczego sobie? Chyba żartujesz, skarbie. - Obok Iry pojawił się nagle wypacykowany mężczyzna. Chłopak ocenił, że mógł być koło trzydziestki, choć widząc tych ludzi, mogły to być jedynie pozory i efekty operacji odmładzających. Mężczyzna usiadł na podłokietniku fotela, w którym siedziała diwa - jak nazwał ją Jorge - i, założywszy nogę na nogę, gapił się na Irę.
Wszyscy się na niego gapili, jak hieny na zdobycz lwa. Poczuł wzrastające w nim obrzydzenie do tych sztucznych szponów, tupecików, przypinek, wypełniaczy, bronzerów. Wszyscy oni byli jednym wielkim kłamstwem.
- To kiedy będziemy mogli go obejrzeć? - zapytał ktoś z głębi salonu.
Irze wydawało się, że był to czarnoskóry mężczyzna stojący obok kominka.
- Gdy będzie gotów.
Ira odwrócił się, znał ten głos. To był Zahar. Nie zauważył go wcześniej, bo trener stał tuż przy drzwiach na placyk.
- A konkretniej? - dopytywał mężczyzna.
- Spokojnie, spokojnie. Wszyscy otrzymacie zaproszenia na debiut. Fakt, że Zahar jest jego trenerem gwarantuje niezapomniane wrażenia - wyjaśnił Don Jorge.
Stara diwa westchnęła głośno.
- Cierpliwość nie jest moją mocną stroną - powiedziała, wstając. Rąbek jej długiej sukni opadł na podłogę, przystąpiła go, robiąc krok. Chciała zrobić jeszcze jeden, ale potknęła się i poleciała na Irę.
Odsunął się nieznacznie i stara baba padła plackiem u jego stóp. Wszyscy poderwali się z miejsc, to było takie nieoczekiwane. Kochaś diwy padł obok niej na kolana, ale ona zamiast podać mu rękę, zaczęła macać Irę po nogach. Uklękła przed nim i zadarła twarz do góry. Liczyła chyba, że pomoże jej wstać, za co będzie mogła mu się później odwdzięczyć. Ale on nie zrobił nic, po prostu stał, górując nad nią, z wyrazem obrzydzenia na twarzy.
- Co stoisz, idioto, pomóż jej! - zawołał kochaś, usiłując dźwignąć kobietę.
Ira nie ruszył się z miejsca, zamiast tego spojrzał na Jorge.
- Czy mogę już iść? - zapytał.
Don skinął głową.
- Chyba nie puścicie mu tego płazem! - oburzył się kochaś. - On ją upokorzył!
- Nie przesadzajmy - odpowiedział łagodnym tonem Don Jorge. - Nasza droga diwa tylko się potknęła.
- Żądam, żeby został ukarany. Tu i teraz! - kochaś rzucił Irze wyzywające spojrzenie.
Ira zacisnął szczękę, dłonie zwinął w pięści, napiął mięśnie, które wypchnęły żyły na szyi. Czuł, że erupcja gniewu była już tylko kwestią czasu i być może jednego słowa tego gładkiego pizdoliza, który nie ustępował i jazgotał tak, że nie dało się tego znieść.
- Dobrze! - pisnął kochaś, zdejmując marynarkę. - Sam to zrobię. Obiję mu ten gładki, szczeniacki pysk. - Podwinął rękawy.
- Kochany, to zbyteczne - próbowała powstrzymać go diwa Sofia.
Kochaś pogładził ją po twarzy.
- Tak mówisz? - zapytał, posyłając jej gorzki uśmiech. Po czym odwrócił się gwałtownie.
- Ira, nie! - ryknął Zahar, chyba liczył, że przebije się przez zew adrenaliny i ćwiczonych latami odruchów, ale zrobił to o milisekundę za późno, dokładnie po tym jak Ira przeniósł ciężar ciała na prawą nogę.
Kochaś zdążył zrobić tylko zeza, gdy tuż przed twarzą przesunęła mu się podeszwa buta Iry, muskając zaledwie czubek nosa i pozostawiając na nim brudny ślad z pyłu Tierra Caliente.
Zapanowała wymowna cisza, której nie śmiała zmącić nawet przelatująca mucha. W końcu tubalny śmiech Dona Jorge i głośne klaśnięcia jego wielkich rąk rozładowały napicie. Nieświadomi goście dołączyli się do braw, śmiejąc się oraz gratulując Donowi wychowanka. I tylko Ira wiedział, jak blisko było do katastrofy. Spojrzał na Zahara i zrozumiał, że on też wiedział.
**
Luiza znudzona zbyt długą imprezą siedziała samotnie przy swoim stoliku i dłubała w torcie. Dziadek Jorge zniknął gdzieś ze swoimi gośćmi, dziewczyna podejrzewała, że byli w dużym salonie. Matka zabawiała swoich znajomych. A wszyscy w wieku Luizy gdzieś zniknęli. Na placu boju pozostały tylko dzieci, które goniły się, ciągnąć za sobą serpentyny lub balony na sznurkach.
Wnuczka Dona postanowiła wymknąć się do swojego pokoju. Nie chcąc zwracać na siebie uwagi, poszła do bocznego wejścia. Przemykając się korytarzami, usłyszała muzykę dochodzącą z piwnic hacjendy. Pod domem Don Jorge miał sporą piwniczkę i pokój zabaw, w którym można było w spokoju delektować się trunkami, grać w bilarda, karty lub po prostu oglądać filmy w domowym kinie.
Zaciekawiona Luiza zeszła na dół. Jak się okazało, wszyscy zaginieni goście znajdowali się tutaj. Carlos i Roberto urządzili sobie swoją własną, wcale nie taką małą imprezę. Luiza rozglądała się po gościach i nie podobało jej się to, co widziała. Jakby z nieznanego powodu puściły im wszystkie moralne hamulce.
Odwróciła wzrok od pary kochającej się na stole bilardowym i jej spojrzenie spoczęło na kilku osobach klęczących obok szklanego stolika. Wciągali przez nos biały proszek. Nie chciała tego oglądać.
Obok ogromnego narożnika, na którym zazwyczaj oglądali wielkie hollywoodzkie produkcje, stał Roberto. Luiza ruszyła do niego, miała ochotę opieprzyć go z góry na dół. Wtedy dostrzegła blond czuprynę wystającą nad oparcie narożnika. Zmieniła zdanie i kierunek. Obeszła narożnik, wyminęła stojącą w pobliżu grupkę osób i zamarła zszokowana.
Ira siedział z zamkniętymi oczami, wspierając głowę o zagłówek. Z ust zwieszał mu się smętnie skręt. Jego rozpięta koszula ukazywała ładnie zarysowane mięśnie i ślady po karminowej szmince. Na szyi miał wielką malinkę. Pomiędzy jego szeroko rozstawionymi nogami klęczała jakaś kobieta i dobierała się już do guzika przy spodniach.
Rozwścieczona Luiza ruszyła na ślepo niczym nosorożec.
- Co robisz?! - krzyknęła, odpychając dziewczynę i chwytając za wodzik w rozporku Iry. Szarpnęła zamek do góry tak szybko i mocno, że przycięła mu skórę na podbrzuszu.
Ira podniósł głowę i spojrzał na nią mętnym wzrokiem. Uśmiechnął się, ale ten uśmiech nie spodobał się Luizie. Ktoś nagle złapał ją pod pachy i poderwał z podłogi. Szarpnęła się wściekłe.
- Puszczaj! - krzyknęła.
- Żebyś znowu próbowała obciągnąć tej przybędzie?
Rozpoznała głos Carlosa. Wyrwała się z jego objęcia i odwróciwszy się, wymierzyła mu policzek. Carlos warknął wściekle, ale Luiza wyminęła go i zaatakowała Roberto.
- Coście mu zrobili? - wskazała Irę, który wyglądał jakby był naćpany i pijany równocześnie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top