27. Ufać możesz tylko sobie
Poranek, 1 kwietnia, dwanaście lat temu.
Ira siedział w pokoju przesłuchań, był już zmęczony, bo wałkowali to kolejny raz. Zapatrzył się we własne nadgarstki skute kajdankami. Wcale nie chciał, żeby tak wyszło, ale wytrenowane mięśnie działały instynktownie, a to było silniejsze niż wola i rozsądek.
— Jeszcze raz — powiedział siedzący naprzeciwko funkcjonariusz. — Wziąłeś samochód i pojechałeś nim na stację przy Gordon Street. Weszłeś do środka...
— Wszedłeś — burknął Ira.
Funkcjonariusz przeniósł zmęczone spojrzenie znad notatek na Irę, którego twarz przysłaniały długie, kręcone włosy.
— Wszedłeś... — powtórzył z wyraźną złością. Chyba nie lubił, gdy ktoś go poprawiał, ale przyzwyczajenie było silniejsze. — Żeby kupić papierosy, ale stwierdziłeś, że musisz jeszcze skorzystać z toalety.
— No.
— No. W tym czasie pojawili się poszkodowani. Czy tak?
— Tak.
— Wcześniej ich tam nie było?
— Nie.
Funkcjonariusz dopisał coś do zeznań.
**
Klara Young przeglądała pobieżnie raport ze śledztwa. Nie była zadowolona, bo sprawa nie posuwała się naprzód.
— Chce pan powiedzieć, że utknęliśmy w martwym punkcie, poruczniku?
— Connor. Możesz mi mówić po imieniu.
Klara milczała, ale jej mina miała mówić, że nie byli jeszcze na tym etapie znajomości.
Connor najwyraźniej nie przejął się jej milczeniem ani faktem, że jego śledztwo ugrzęzło. Uśmiechał się radośnie, jakby byli na herbatce a nie w komisariacie.
Z sąsiedniego pomieszczenia doleciały do nich głośne krzyki i przekleństwa, a potem śmiechy.
Klara zmarszczyła brwi. Nie podobało jej się zachowanie funkcjonariuszy posterunku na High Hill.
— Co oni tam wyprawiają? — Connor cicho zadał pytanie, które nie było skierowane do nikogo konkretnego. Podniósł się z miejsca i wyszedł z biura.
Klara poszła za nim. Ją też ciekawiło, co tak rozbawiło policjantów na służbie?
Grupka ludzi, trzech mężczyzn i dwie kobiety, stała przy monitorze i obserwowała jakieś nagranie z monitoringu.
— Widziałeś to?! — krzyknął jeden z nich.
— A patrzycie teraz! — zawołał operator.
— Oooo! — poniosło się po sali. — To musiało boleć! Szybki jest.
— Szybki? To jakaś pieprzona małpa. Ludzie się tak nie ruszają.
— Co wy tam oglądacie?! — huknął na nich Connor, zaglądając na ekran.
— Melduję, panie poruczniku, że nagranie z zajścia na stacji benzynowej przy Gordon Street.
— I to jest takie fascynujące jak finał Superball?
— Nawet bardziej.
Connor pokiwał, na twarzy malowało mu się niedowierzanie.
— To pokażcie, co tam macie. A, i puśćcie panią prokurator, może też chce zobaczyć. — Zrobił jej miejsce obok.
Klara podeszła bliżej. Takich nagrań z napadów widziała już dziesiątki, jeśli nie setki.
Trzech mężczyzn w kapturach i bandankach na twarzach weszło na teren sklepu stacji. Zaczęli grozić klientom i kasjerowi bronią. Ludzie w popłochu pokładli się na podłogę. W pewnej chwili z toalet wyszedł jakiś nastolatek. W dłoniach trzymał chyba odtwarzacz MP3. Przeszedł wzdłuż regału i zaczął się przyglądać towarom na półkach. Jeden z napastników machnął bronią w kierunku chłopaka i chyba coś krzyknął, ale ten nie zareagował.
— Słuchawki miał, to nie słyszał — wyjaśnił technik.
Napastnik skinął na zakapturzonego kompania, tamten podszedł do chłopaka i szturchnął go, wylotem lufy. Chłopak odwrócił się. Chwilę stał, chyba przyglądając się sytuacji, a wtedy napastnik złapał go za bluzę przy szyi.
— Biedak, zaraz oberwie kulkę — skwitował Connor.
Reszta funkcjonariuszy popatrzyła się wymownie.
W tym momencie chłopak z nagrania podniósł błyskawicznie lewą rękę, zarzucił ją na przedramię przeciwnika, przekręcając się jednocześnie w prawo i chwytając drugą dłonią za pistolet. Zaskoczony napastnik wypuścił broń, chłopak przejął ją i wyprowadził kopnięcie kolanem od dołu, wprost w szczękę pochylającego się mężczyzny. Cios był tak silny, że faceta odrzuciło do tyłu. Chłopak odwrócił się, cisnął bronią w najdalej stojącego osobnika, trafiając w czoło, i doskoczył do tego, który był bliżej drzwi. Kopnął od dołu dłoń, w której tamten trzymał pistolet, a lewą pięścią wyprowadził cios prosto w szyję, prawą w splot słoneczny. Facet padł na kolana, dusząc się, a w tym czasie chłopak odwrócił się, zrobił kilka długich kroków w stronę pierwszego napastnika, wskoczył mu na plecy i użył ich jak kozła. Odbiwszy się, zrobił salto w powietrzu, prostując jednocześnie prawą nogę tak, że piętą zdzielił w potylicę mężczyznę dochodzącego do siebie po uderzeniu bronią w czoło. Wszystko trwało zaledwie kilkanaście sekund.
Connor wypuścił powietrze z głośnym gwizdem.
— Myślałem, że takie rzeczy to tylko w filmach — skwitował.
— I w naszym mieście — dodał technik zajmujący się nagraniem. — Niedługo gówniarze będą się gołymi rękami zabijać.
— Och, nie przesadzaj. To tylko ładny balet — podsumował Connor — Młodziak po prostu zaskoczył tępych gangusów, którzy być może robili to pierwszy raz. Pewnie się okazało, że byli w jego wieku.
— Balet? — zdziwił się technik. — Pierwszy z tych gości stracił zęby. Drugi ma zaburzenia w pracy narządów wewnętrznych, a trzeci pęknięte kręgi. To nie są uderzenia, których się dzieci na zajęciach sportowych uczą. Każdy z tych ciosów ma zabić. Jeżeli czternastolatek jest w stanie zrobić coś takiego, to ja nie chcę wiedzieć, co umie ten, który go tego nauczył.
— Zatrzymaliście go? — zapytał Connor, wydymając dolną wargę.
— Tak — odparł technik. — Higgins próbuje go przesłuchać od kilku godzin. Ponoć opornie to idzie.
— Czemu?
— Bo chłopak jest małomówny.
— A może ktoś go nauczył milczeć. Skoro został wytrenowany, żeby robić takie rzeczy, to raczej nie będzie gadułą — wtrąciła się Klara.
Obok nich przeszedł komendant, widać było, że jest wściekły. Za nim truchtał Higgins.
— Ale jak wypuścić? — zaskrzeczał. Był tak zdenerwowany, że głos mu się załamywał.
— Normalnie! — ryknął komendant. — Otworzyć celę, oddać rzeczy osobiste i wystawić za drzwi.
— Ale przecież są poszkodowani.
— Masz na myśli tych gangusów? Tak. Są. Zajmij się dowodami, sporządź raport i przekaż prokuraturze, żeby można ich było zamknąć, jak wyjdą ze szpitala. A chłopaka... wypuść. — Odwrócił się i poszedł do swojego biura, jakby dla niego temat był skończony.
Higgins poprawił pas i wrócił do pokoju przesłuchań.
Klara westchnęła.
— I po sprawie — skwitowała całą sytuację, a patrząc na Connora, dodała: — Czekam na efekty, poruczniku.
Pożegnała się z pozostałymi i wyszła. Idąc korytarzem do wyjścia, minęła miejsce, w którym znajdowała się niewielka poczekalnia. Na ławeczce z wyciągniętymi przed siebie nogami siedział postawny mężczyzna i grzebał w telefonie. Obok niego stał drugi w eleganckim garniturze i teczką w dłoni. Klara rozpoznała adwokata, który pracował dla pewnej rodziny o niejawnych koneksjach i nie całkiem legalnych dochodach.
Ciekawe co tu robi ta szuja?
Podeszła do mężczyzny. Miała zamiar napsuć mu trochę krwi.
— Dobry wieczór, panie Baumann. Widzę, że jak zwykle jest pan na miejscu, by ratować najgorsze męty.
Zagadany mężczyzna odwrócił się do niej. Miał niezdrową, ziemistą cerę i szpiczasty nos. Poprawił zsuwające się okulary w drucianych oprawkach.
— Dobry wieczór, pani prokurator. Ja również widzę, że nie ustaje pani w próbach zamknięcia prawych obywateli tego miasta.
— Prawych? — prychnęła Klara i przeniosła wzrok na mężczyznę na ławeczce. Wtedy go poznała. Vinnie Jones, a raczej Robert Bolter, nazywany Boltem. Prawa ręka od czarnej roboty Aarona Blacksmitha. Od pamiętnej rozmowy zbierała wszystko na jego temat.
Mężczyzna zerknął na nią i uśmiechnął się nieznacznie, ale nie odezwał się. Dobrze wiedziała, że ją rozpoznał, lecz udawał, że było inaczej.
Wróciła do rozmowy z adwokatem, zdając sobie sprawę, że tamten słyszy ich całkiem dobrze.
— Odwiedza pan czasem swoich klientów w więzieniu po przegranej sprawie? Ponoć słono panu płacą za usługi bez gwarancji.
Baumann prychnął.
— Chociaż... — kontynuowała — do więzienia, póki co, trafiały tylko płotki, które nic nie znaczyły dla pańskich mocodawców. Prawdziwi dżentelmeni, tacy, jak siedzący obok pan Bolt, mogą czuć się bezpieczni. Pańska kancelaria użyłaby wszelkich dostępnych środków, i nie tylko, by zapewnić im swobodę działania, a przede wszystkim wolność. Czyż nie?
Uwielbiała ich drażnić.
Bolt nagle podniósł się z miejsca.
— Dłużej się nie dało? — zapytał kogoś, kto stał za Klarą.
Odwróciła się, by zobaczyć, na kogo czekał i trzymany kluczyk od samochodu omal nie wyleciał jej z rąk. W ich stronę zmierzał nastolatek z nagrania, które oglądała kilkanaście minut temu. Gdyby jakość obrazu z kamer monitoringu była lepsza, od razu rozpoznałby tego chłopca. Szedł w ich stronę z ponurą miną, grzywkę i włosy z czubka głowy miał spięte w koczek. Klara nie mogła uwierzyć, że tak bardzo się zmienił. W jego postawie, chodzie, rękach upchniętych w kieszenie nie było nic z tego przerażonego, umęczonego chłopca, którego znalazła na szpitalnym parkingu.
Ira podszedł do nich. Bolt złapał go za kark i zmusił, żeby spojrzał mu w oczy.
— Wszystko dobrze? — zapytał.
— Tak — odparł Ira.
Klara zauważyła, że przechodził już mutację, nie zdziwiło jej to, zważywszy jak szybko urósł.
Bolt mruknął, jakby nie do końca wierzył w słowa chłopaka.
— Możemy już iść? — zapytał Ira, przenosząc wzrok na Klarę.
To była jej szansa.
— Mecenasie, chcę jeszcze porozmawiać z tym chłopcem — powiedziała nagle.
Bolt spiorunował ją wściekłym spojrzeniem, a mecenas Baumann rozdziawił usta i nic nie odparł. Klara skorzystała z sytuacji. Wyciągnęła dłoń do chłopca i przedstawiła się. Ten jednak nie odwzajemnił gestu, tylko zerknął na jej dłoń a potem na twarz.
— To było bardzo traumatyczne przeżycie, chcę tylko sprawdzić, czy nie potrzebujesz pomocy. To zajmie pięć minut. Porozmawiamy na osobności. — Wskazała drzwi do pomieszczenia obok. Miała nadzieję, że było puste.
— Trochę nam się śpieszy — oznajmił Bolt.
— Ale chyba nie aż tak bardzo, żeby zaniedbać stan psychiczny tego młodego człowieka? Jest pan jego prawnym opiekunem?
Bolt spojrzał na prawnika, a ten wzruszył tylko ramionami.
— Pięć minut — powiedział, wymownie zerkając na Irę. Czyżby liczył, że chłopak zrozumie?
Klara zamknęła drzwi za nastolatkiem.
— Usiądź — powiedziała, czując jak bije jej serce. Wiedziała, że nie powinna tego robić, ale od tamtego dnia, gdy zdała sobie sprawę, że zawiodła, czuła się związana z nim emocjonalnie.
Wykonał polecenie. Zajął najbliższe krzesło i czekał. Ona musiała obejść stół i usiąść naprzeciw drzwi.
— Jak się czujesz? — zapytała, by od czegoś zacząć.
— Dobrze — odparł, patrząc jej w oczy.
To było trudne, bo nie wiedziała, czy ją pamięta. Czy był na tyle świadomy tego, co się wówczas wokół niego działo? Jego wzrok palił ją, jak żywy ogień. Było jej wstyd, ale musiała to zrobić.
— Na razie może ci się wydawać, że tak jest, bo emocje jeszcze nie opadły i adrenalina pewnie krąży w twoich żyłach, ale za jakiś czas... To wróci, tak jak tamto. — Chciała chwycić go za rękę, ale zabrał ją błyskawicznie.
— O co pani chodzi?
Westchnęła.
— Chcę ci pomóc. Wydostać cię z miejsca, w którym jesteś. Chcę, żeby ci ludzie... — Wskazała drzwi. — Przestali cię krzywdzić.
Chłopak zacisnął usta, jego oddech stał się świszczący.
— Ira, ja wiem, co oni ci zrobili. Nie musisz w tym tkwić. Mogę ci pomóc, a ty możesz pomóc mnie. Razem możemy to skończyć.
— O czym ty bredzisz?
— Jak to o czym. O gwałtach na dzieciach, Ira. Na tobie.
Chłopak poderwał się z miejsca aż krzesło, na którym siedział upadło z łoskotem.
— Tobie też zapłacił?! Jesteś jego kolejną dziwką?!
Klarę zatkało. Nie spodziewała się takiej reakcji. Wyciągała do niego dłoń, a on nazywał ją dziwką?
— Nie. Jestem tu, żeby ci pomóc.
— Odwal się. Słyszysz? — wyszedł, trzaskając drzwiami.
***
14 luty, obecnie.
Szeryf Tatomy, Anthony Wright, usiadł na stołku barowym z takim ciężarem, jakby na swoich barkach dźwigał wszystkie problemy świata. Zerknął na zegarek, była dopiero piąta po południu, a on czuł się zmęczony jak po jakiej orce skalistego ugoru. Po prawie czterech miesiącach zdążył zapomnieć o NN i ciele tej kobiety, którą pochowali w nieoznakowanym grobie na miejskim cmentarzu. Ale dziś zadzwonili z kliniki. NN się obudził. Anthony wiedział, że teraz się zacznie, bo Young kazała poinformować się, jeśli tylko to nastąpi.
Wright czuł, że byłoby lepiej, gdyby ten gość umarł.
— Szkoda, że tak się nie stało — powiedział sam do siebie.
— Że co się nie stało? — zapytał właściciel baru, Leon.
— Aaa nic. — Anthony machnął ręką. — Polej mi trochę tej importowanej wódki, może mi się w głowie przejaśni.
Leon postawił kieliszek na blacie i nalał do niego alkoholu z iście robotyczną precyzją. Anthony wiedział, że gdyby odmierzyć ilość płynu w kieliszku, byłoby go dokładnie tyle, ile powinno. Wypił wszystko za jednym zamachem, odstawił kieliszek i zapatrzył się na dłonie Leona, które ten wsparł o blat.
— Leon... — zaczął, czując, że robi mu się niedobrze. — Od kiedy masz te tatuaże na dłoniach?
— Od bardzo dawna. Czemu o to pytasz?
Anthony przeniósł wzrok z dłoni Leona na jego ogorzałą twarz. Zawsze mu się wydawało, że ten facet to twardziel. Nawet teraz, gdy był już po sześćdziesiątce wzbudzał respekt wśród klientów baru. Miał krótką, siwą brodę i włosy przystrzyżone na irokeza.
Anthony właśnie zdał sobie sprawę, że nigdy nie wezwano go tu do barowej rozróby, a przecież te zdarzały się czasami w innych lokalach, ale nigdy tu.
Patrząc na pokryte mięśniami i tatuażami ramiona Leona, Anthony poczuł się nagle bardzo malutki i słaby.
— Widzę, że chcesz o coś zapytać, więc pytaj — ponaglił Leon.
Anthony spojrzał twardo na swojego rozmówcę.
— Byłeś w mafii? — zapytał wprost. — A może nadal jesteś?
— Czemu o to pytasz?
Anthony wskazał tatuaż na wierzchu dłoni Leona — trzy kowalskie młoty.
Leon kiwnął głową do pracującej u niego dziewczyny.
— Zastąp mnie — powiedział. Po czym złapał butelkę oraz dodatkowy kieliszek i zwrócił się do szeryfa. — Chodź na zaplecze.
Anthony poszedł za nim. Znał go tak długo, że miał powody by sądzić, że ten tatuaż to tylko zbieg okoliczności.
W biurze było zimno, niewielkie, podłużne okienko nie było szczelne i wpuszczało chłód zimowego wieczoru. Anthony rozejrzał się po pomieszczeniu. Było nijakie. Kremowe ściany i meble w podobnym odcieniu. Pod oknem stojak na kwiatki z marniejącą paprotką. Obok biurko, fotel a za nim obraz z jakimś górskim widoczkiem. Na prawo szafa, pewnie zawierała sejf.
Leon zajął swoje miejsce.
— Siadaj, szeryfie — zaprosił. Polał sobie i Anthony'emu i wzniósł kieliszek. Wypili. — A teraz powiedz mi, dlaczego o to pytasz?
Anthony spoglądał na niego ponuro. Nie był pewien, czy może mu ufać, ale chciał. Chciał ufać temu człowiekowi, bo do jego baru wpadała połowa obywateli Tatomy.
— Z powodu tego tatuażu — wykrztusił w końcu.
Leon pokiwał głową.
— Długo ci to zajęło — stwierdził.
— Więc?
— Nie nazywaliśmy tego mafią, raczej organizacją.
— Kurwa. — Anthony spuścił głowę.
— Ile mnie znasz? — zapytał Leon, pochylając się w stronę szeryfa.
— Ze dwadzieścia lat...
— No właśnie. Dlatego pytam, czemu dopiero teraz zadajesz mi to pytanie?
— A mogę ci ufać?
— Anthony, ufać możesz tylko sobie. Ale jeśli pytasz, czy dalej w tym siedzę, to odpowiedź brzmi: nie. Odszedłem dawno temu i zapłaciłem za to wysoką cenę. Jeśli mi nie wierzysz, mogę ci pokazać księgi rachunkowe, rozliczenia podatkowe. Mój interes jest przejrzysty. Nie mam tu lewego alkoholu, papierosów, narkotyków, a dziewczyny nie obciągają na zapleczu za kasę.
Anthony miał skwaszoną minę.
— Tak zrobię. Sprawdzę cię, bo muszę mieć pewność. Rozumiesz?
— Tak, Anthony. Rozumiem.
— Kurwa, Leon, ja jestem tu po to, żeby chronić tych, którzy sami się nie ochronią.
— Rozumiem to. Ale nie powiedziałeś mi, czemu teraz o to pytasz? Stało się coś? Coś więcej niż trawka i amfa, którą handlują tu dzieciaki?
Anthony bił się z myślami. Gdyby Klara Young powiedziała mu coś więcej, gdy tu była, może nie szukałby teraz pomocy u byłego mafioza. Ale ona nie powiedziała mu praktycznie nic, choć wyglądało na to, że coś tam o tym gościu wiedziała.
Westchnął. Jego priorytetem było chronienie obywateli Tatomy, a nie jakiegoś zbira.
— Dziś po południu w klinice ze śpiączki wybudził się facet, który ma takie tatuaże. Chcę wiedzieć, czy będą z tego kłopoty.
— To zależy od tego, kim był, a raczej jest, skoro się obudził. I co sprawiło, że znalazł się w naszej klinice.
— Ktoś go skatował i tam podrzucił.
— Skatował, ale nie zabił? — Polał ponownie. — To się napij, bo na pewno będą kłopoty.
Wypili.
— Masz może zdjęcie tego gościa?
Anthony już miał wyciągnąć telefon, ale się rozmyślił. Jak powiedział Leon: ufać mógł tylko sobie.
— Wątpię, żebyś go znał. To młodziak, ma dwadzieścia sześć lat.
— A, to masz rację. Nie będę go znał. Spieszysz się do domu?
— Nie, a czemu pytasz?
Leon podniósł butelkę.
— Bo nie lubię pić do lustra.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top