.24. John Doe
Kwiecień, piętnaście lat temu.
Ira przyglądał się ciału Herkulesa i zastanawiał się, co powinien czuć? Bo chyba coś powinien? Widział, jak emocjonalnie ludzie podchodzili do walk psów. Jak cieszyli się, gdy ich faworyt wygrywał i jak się złościli, gdy przegrywał. Byli też tacy, którzy płakali. Czy i on powinien teraz płakać? Nie czuł smutku, ale ulgę. Tak było lepiej dla poranionego Herkulesa.
Zerknął na Bolta, ten też nie wydawał się przejęty. Siedział na klepisku i palił papierosa, spoglądając gdzieś przed siebie. Gdy Ira podszedł do niego i oddał mu pistolet, Bolt odebrał go, a potem wyciągnął do chłopca dłoń z paczką papierosów.
— Zapalisz?
Ira nigdy nie miał tego w ustach, ale domyślał się, że to musiało być coś dobrego, bo ciągle widywał ludzi, nad którymi unosił się ten specyficzny, dziwnie pachnący dym.
— No — odparł i usiadł obok Bolta. Wyciągnął sobie z paczki jednego papierosa i wsadził go do ust.
Bolt wyjął zapalniczkę, na której narysowana była naga kobieta, i przystawił ją do końcówki trzymanego przez Irę blanta.
— Ciągnij — polecił.
Ira zassał tak mocno, jak potrafił. Zaczął kaszleć i krztusić się, a do oczu napłynęły mu łzy. Bolt klepnął go w plecy.
— No, już dobra. Spokojnie, nic ci nie będzie, tylko nie ciągnij tak mocno. Pomału… zaciągnij się. I wypuść.
Ira zrobił tak, jak mówił Bolt. Papieros był ohydny, ale nie chciał się do tego przyznać. Chciał być taki, jak siedzący obok niego mężczyzna – twardy.
Bolt dopalił swojego blanta, strzepnął żar i zgasił peta na własnym przedramieniu, jakby to było najnormalniejszą rzeczą na świecie.
Ira zapatrzył się na ręce mężczyzny. Spod podwiniętych rękawów białej koszuli widać było pokrywające je blizny. Bolt musiał gasić tak papierosy już od dawna. Ira przypuszczał, że ten widok budził w ludziach niepokój, a może nawet strach. Zaciągnął się jeszcze parę razy, a potem zgasił swojego papierosa dokładnie w ten sam sposób. Zapiekło, ale widząc efekt stwierdził, że było warto.
Wieczorem do miejsca, w którym się zatrzymali, przyjechało kilku mężczyzn. Dobijali się głośno do drzwi i krzyczeli coś po hiszpańsku. Bolt kazał zostać Irze w pokoju i nie wyściubiać nosa, a sam wyszedł załatwić sprawę. Ira rozsiadł się na sofie i czekał w ciszy, gapiąc się bezmyślnie w sufit. Bolt wrócił dopiero późno w nocy. Był pijany i ledwo stał na nogach. Wtoczył się do apartamentu, zygzakiem przeszedł od drzwi do sofy, na której wciąż siedział Ira, i klapnął całym ciężarem na siedzisko. Jego głowa opadła bezwładnie na oparcie.
Ira przyglądał mu się chwilę, usiłując odgadnąć, czy mężczyzna zasnął.
— Załatwiłem… sprawę… — wybełkotał nagle Bolt. Otworzył oczy i spojrzał na Irę. — Ale nie było łatwo… — Czknął. — Gówniarze, którym spuściłeś łomot… Pamiętasz?
Ira przytaknął. Jak mógł zapomnieć? Przecież to było raptem kilka godzin temu.
— No! Dobrze… Sie oni… poskarżyli swoim… — Czknięcie. — Ojcom… sie poskarżyli. A tamci poszli do Jorge… Znasz go, to ten facet co trzęsie całym tym interesem. — Zakręcił palcem wskazującym nad głową jak śmigłem helikoptera, a potem jego głowa opadła na oparcie.
Ira siedział i czekał.
Po chwili Bolt z wysiłkiem dźwignął się, usiadł prosto i spojrzał Irze w oczy.
— Będzie to nas kosztowało trochę wysiłku. Ciebie… trochę więcej i… Ira… Aaron nie może się dowiedzieć. — Położył dłoń na ramieniu Iry. — Słyszysz? O tym, co tu się stało… Nie mówimy. — Opadł do przodu. Ira uskoczył w bok, a Bolt wylądował twarzą w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą był tyłek Iry. Po kilku sekundach chrapał tak głośno, że musiało być go słychać w sąsiednich pokojach.
***
Grudzień, tuż przed świętami, obecnie.
Sam odstawił puszkę z colą na biurko Willow i usiadł na podłodze, opierając plecy o łóżko.
— Nie mogę przestać o tym myśleć — powiedział, szarpiąc za długie włosie dywanu.
Willow, leżąc obok, przekręciła się z pleców na brzuch i spojrzała na przyjaciela.
— O czym?
— No, jak to o czym? O tym. — Sam zaakcentował ostatnie słowo, jakby to miało sprawić, że Willow zgadnie, co miał na myśli.
— A mówiąc „o tym” masz na myśli…?
— Broń — szepnął Sam. — Wciąż o niej myślę. Zastanawiam się, do kogo należała? Czy z niej strzelano? A jeśli tak, to czy kogoś z niej zabito?
— Boże, Sam, nie masz innych problemów? Uzgodniliśmy, że nie będziemy o tym rozmawiać.
— Wiem, ale… No, wiesz, ona tam jest. Leży w schowku. Może powinniśmy komuś o niej powiedzieć?
— Wtedy wyda się, że grzebaliśmy przy aucie. Nie. To nie jest dobry pomysł. Devil powiedział, że mamy o tym nie rozpowiadać.
Sam odchylił głowę do tyłu i westchnął głośno.
— Znowu Devil. Nic tylko Devil. Czy musimy ciągle o nim rozmawiać?
— To mój…
— Tak wiem. Twój chłopak, ale to nie oznacza, że każda rozmowa musi schodzić na jego temat. Mam już dość słuchania o tym, co robi Devil. Co mówi Devil. Gdzie był i co widział. Rzygam na samo wspomnienie o nim.
Willow usiadła, skrzyżowała ręce na piersiach i odparła obrażona:
— Jakbyś był zakochany, to byś wiedział, jak to jest i…
Sam machnął ręką i wstał, żeby się napić.
— A co jeśli jestem zakochany? — powiedział cicho, zaglądając do wnętrza puszki.
Willow nastawiła uszu.
— Jeśli? — zapytała, uśmiechając się zalotnie.
Sam przełknął colę, gaz z niej uszedł, więc nie smakowała już tak dobrze.
— Nie ma o czym rozmawiać — odparł, po czym dopił resztę napoju.
— Znam ją? — Willow koniecznie chciała kontynuować ten, jej zdaniem, ciekawy temat.
— Kto powiedział, że to ona?
— Aaa, nikt?
— Właśnie. Zresztą… nie ważne. On i tak nigdy nie zwróci na mnie uwagi. Dla niego będę tylko Samem-łamagą, który nawet rozporka sam nie umie otworzyć — pożalił się.
Willow zrozumiała, o kogo chodziło. Zakryła usta dłońmi i wytrzeszczyła oczy.
— Jeju, Sam… — Wstała i podeszła do niego. — Tak mi przykro, ale…
— Wiem, Willow. Nie musisz tego mówić. Jestem głupi, ale nic nie poradzę. Próbowałem z tym walczyć, nadal próbuję. Tylko że… to nic nie daje.
Willow objęła go. Chciała pocieszyć, lecz czuła, że żadne słowa nie przyniosłyby mu ulgi. Musiał przez to przebrnąć.
Nagle drzwi do pokoju otworzyły się i stanął w nich ojciec Willow. Dziewczyna odskoczyła od Sama.
— Tato! — krzyknęła speszona.
George O'Brien uniósł ręce w poddańczym geście.
— Nic nie widziałem — oznajmił.
— I dobrze, bo nic nie robiliśmy!
Sam odsunął się od Willow jeszcze o krok, chyba tak na wszelki wypadek.
— To ja będę się zbierał — oznajmił, zdejmując swoją kurtkę z oparcia fotela, który stał przy biurku. — Do widzenia, pastorze. — Wyminął George'a i zbiegł po schodach.
George uśmiechnął się przepraszająco.
— Chciałem tylko powiedzieć, że już prawie pierwsza, a dziś masz wolontariat w klinice. Jeśli chcesz mogę cię podwieźć.
— Nie zamierzam tam iść.
— Jak to?
— A tak. Mam dość. — Odwróciła się i, wziąwszy pierwszą książkę do ręki, odstawiła ją na półkę.
— Willow…
— Nie, tato. Wiem, co teraz powiesz i nie przekonasz mnie. To okropne miejsce i mam dość. Rozumiesz? Wyć mi się chce na samo wspomnienie, a ten staruszek już mi się śni po nocach.
— Ale Willow…
— Mogą mnie zamknąć! Mam to gdzieś! — Ze łzami w oczach cisnęła kolejną książką o ścianę.
George obserwował trajektorię jej lotu, a potem podszedł i podniósł ją z podłogi.
— Dasz mi skończyć zdanie? Czy będziesz mi ciągle przerywać? Chciałem powiedzieć, że jeśli nie odpowiada ci, z pewnych względów, towarzyszenie w ostatniej drodze temu człowiekowi, to zawsze możesz poprosić o zmianę.
Willow uniosła brwi.
— Mogę? — zapytała niepewnie. Do tej pory wydawało jej się, że jest skazana na towarzystwo Hrabiego Draculi, jak nazywała starego człowieka.
— Oczywiście, że możesz. Chodź, zawiozę cię i porozmawiam z Marią. Może mają kogoś w twoim wieku.
Willow wydęła usta, nie była pewna, czy taka zmiana będzie lepsza.
Kwadrans później w klinice George O'Brien popijał kawę w towarzystwie Marii i przedstawiał jej prośbę o zmianę podopiecznego Willow. Natomiast ona, korzystając z okazji, postanowiła zajrzeć ostatni raz do Draculi. Uchyliła drzwi i weszła do zaciemnionego pokoju. Wszystko wydawało się takie samo i tylko skórzany fotel z wysokim oparciem stał obecnie obok łóżka plecami skierowany do drzwi.
Willow przeszła szybko obok i od razu skierowała się do okna.
— Drogi, Hrabio — powiedziała, chwytając za linkę pionowych żaluzji. — Dziś jest piękny i, na szczęście, mój ostatni dzień z tobą — Pociągnęła, odsłaniając okno.
Światło wpadło do pokoju, a za plecami dziewczyny rozległo się nieprzyjemne syczenie. Willow ukryła szyję w ramionach, przeszył ją zimny dreszcz. Chciała się odwrócić, lecz obawa, że zobaczy tam staruszka stojącego na wychudzonych nogach, z zapadniętą twarzą i lekko uniesioną górną wargą, spod której, z pewnością, wystawać będą wampirze kły, była silniejsza.
— Może jednak zasłoń. — Prośba, a raczej rozkaz, nie została wypowiedziana drżącym, słabym, starczym głosem, lecz silnym i męskim.
Willow powoli przekręciła głowę w prawo, wtedy rozległy się kroki. Mężczyzna zbliżył się do niej. Dziewczyna jeszcze bardziej uniosła ramiona, jakby chciała się w nich schować. Tuż przy jej twarzy pojawiła się męska dłoń. Palce ujęły sznur. Willow zauważyła, że nie była to dłoń starca. Na serdecznym palcu błysnął sygnet. Nadgarstek zdobił zegarek o dużej tarczy, którą okalały drobne, czarne kamyczki o diamentowym szlifie. Mankiet grafitowej koszuli spinała spinka ozdobiona takim samym kamieniem, a wszystko to złote. Do tego zapach, który otulał tego człowieka. Teraz Willow zdała sobie sprawę, że czuła go już wcześniej, przed wejściem do pokoju, unosił się w korytarzu.
W końcu odważyła się i spojrzała. Mężczyzna był koło pięćdziesiątki, miał rude włosy z odrobiną siwizny i krótką zadbaną brodę, która ukrywała kształt szczęki. Spoglądał na nią z góry, jego tęczówki były zielone, poprzetykane błękitnymi żyłkami i upstrzone brązowymi plamkami. Stał tak blisko, że zdążyła to wszystko zauważyć i zapamiętać.
— Ja tylko… — chciała się wytłumaczyć. Wzrok tego człowieka nie mówił jej nic o jego nastroju, równie dobrze mógł być zły co rozbawiony.
— Tak. Słyszałem.
Willow zapowietrzyła się, zdążyła już zapomnieć, co powiedziała na głos, gdy rozsuwała żaluzje.
— To był tylko żart — spróbowała wyjaśnić.
— Żart? Czyżby? — Cofnął się o krok, tak by móc zmierzyć ją z góry na dół. — Kim jesteś?
— Ja tylko czytam Melomanowi.
— Melomanowi?
— Znaczy… starszemu panu czytam.
— Czytasz?
Przytaknęła.
— Nie przypominam sobie, żebym zatwierdzał twoje CV. — Lewa dłoń mężczyzny powędrowała pod marynarkę.
— Tato, przyniosłem ci kawę, jak prosiłeś, ale mają tu tylko lurę z automatu, o… — Na środku pokoju zatrzymał się młody mężczyzna. W dłoniach trzymał dwa papierowe kubki. Był łudząco podobny do tego starszego. — Dzień dobry — powiedział, spoglądając na Willow i uśmiechając się serdecznie.
Starszy mruknął, ale to nie zabrzmiało jak pomruk zadowolenia.
— Zamknij drzwi! — rozkazał.
Młodszy okręcił się wokół własnej osi, w poszukiwaniu miejsca, na które mógłby odstawić kubki. W końcu zdecydował, że postawi je na małym stoliku obok łóżka. Potem odwrócił się i szybko podszedł do drzwi, już miał je zamknąć, gdy ukazała się w nich twarz George'a O'Briena.
— Przepraszam, czy jest tu moja córka? — zapytał, wyraźnie zakłopotanego młodego mężczyznę. Ten spojrzał na starszego i otworzył drzwi szerzej. — Willow, wszędzie cię szukałem. Myślałem, że poszłaś do auta. — George wszedł do pokoju. Rozejrzał się, zatrzymał wzrok na starszym mężczyźnie i, wyciągnąwszy do niego dłoń, podszedł szybko. — George O'Brien — przedstawił się. — Jestem pastorem.
Rudowłosy mężczyzna wysunął lewą dłoń spod marynarki. Uśmiechnął się niezbyt szczerze i uścisnął prawicę pastora.
— Aaron Blacksmith. — Ścisnął mocniej trzymaną dłoń i nakrył ją jeszcze lewą ręką, jakby chciał przytrzymać pastora.
— Willow ma tu wolontariat i przychodzi czytać starszemu panu — wyjaśnił George.
Aaron puścił jego dłoń.
— To dobrze. Młodzi powinni uczyć się szacunku do starszych od najmłodszych lat. — Zerknął na dziewczynę.
Willow przełknęła ślinę i stanęła za ojcem. Nie wiedziała czemu, ale bała się tego człowieka. Był jakiś dziwny, jak przyczajony tygrys gotowy do ataku w każdej chwili.
— Tato, chodźmy. — Pociągnęła George'a za rękę. — Jest już późno, a ja muszę się jeszcze pouczyć. Mam jutro test.
George uśmiechnął się i skinął głową, a potem ruszył za córką, która ciągnęła go do drzwi.
— Do widzenia, Willow O'Brien — powiedział mężczyzna o imieniu Aaron.
Willow poczuła, że jeżą się jej włosy na głowie. Całe to zajście było dziwne. Wzrok tego człowieka. Rozkazujący ton. Fakt, że kazał synowi zamknąć drzwi, jakby nie chciał świadków. Co zamierzał zrobić? I dlaczego czuła, że im nie uwierzył?
Lepiej byłoby, gdyby stąd odjechali i już nigdy nie wrócili.
Na korytarzu czekała na nich Maria. Gdy podeszli, złapała Willow pod rękę i poprowadziła do windy.
— Chodź, kochanie. Mam dla ciebie kogoś w podobnym wieku.
Zjechały na pierwsze piętro i skierowały się do lewego skrzydła. Tu nie było tak ekskluzywnie, ale schludnie i prosto. Maria otworzyła przeszklone drzwi do pokoju. Prawą stronę oddzielała zasłonięta kotara. Po lewej stało łóżko, na którym leżał chłopiec. Wyglądał, jakby był młodszy od Willow.
Maria podeszła do niego, zerknęła na aparaturę monitorującą jego stan, poklepała poduszkę, poprawiła okrycie.
— Nick, to jest Willow. Będzie cię odwiedzała trzy razy w tygodniu. — Spojrzała na dziewczynę. — Willow, to jest Nick. No, dalej. Przywitaj się.
Willow podeszła bliżej.
— Cześć — powiedziała bez entuzjazmu. — Co mu się stało?
— Wpadł pod lód zeszłej zimy. Jest u nas, bo tu ma lepszą opiekę.
— Czy on należy do tych, których rehabilitujecie za darmo? — zapytała, rozglądając się po pomieszczeniu. Poza łóżkiem, krzesełkiem obok i aparaturą nic tu nie było. Nie to, co u Melomana-Draculi.
Maria zaśmiała się nerwowo.
— Kto powiedział, że robimy takie rzeczy?
Willow już chciała odpowiedzieć, ale pomyślała, że to mogłoby zaszkodzić Azizowi.
— Nikt — odparła. — Tak sobie palnęłam. To ja poczytam mu książkę. — Wyciągnęła… Podręcznik do geografii? A gdzie Grey? — O matko! — krzyknęła, zdając sobie sprawę, że to była ta książka, którą cisnęła o ścianę.
Maria tylko pokiwała głową i wyszła. Willow przystawiła sobie krzesełko, usiadła i otworzyła książkę.
— Dobra, to niech będzie nauka o Ziemi, może ci się przyda, Nick.
Po piętnastu minutach głośnego czytania stwierdziła, że ma dość, nie tylko dlatego że bolało ją gardło, ale też przez to, że nie mogła się skupić. Wszystko przez gościa z góry.
Odłożyła książkę na podłogę i zsunęła się na krzesełku do prawie leżącej pozycji.
— Ale dupa — szepnęła, zastanawiając się, co tu robić.
Zza parawanu dobiegło ciche piknięcie. Willow spojrzała w tamtą stronę. Od samego początku, gdy tylko tu weszła, zastanawiało ją, po co przedzielono pokój na dwie części. Podeszła do kotary i zaglądnęła za nią. Po drugiej stronie stało takie samo łóżko i aparatura.
— O, masz towarzystwo — stwierdziła, podchodząc bliżej. Zerknęła na tabliczkę, na której znajdowała się karta pacjenta. — John Doe. — Przeczytała, a potem przeniosła wzrok na nieprzytomnego mężczyznę. Spod kołdry wystawały jego pokryte tatuażami ramiona. Twarz wydawała się spokojna. Mężczyzna miał jasne kręcone włosy na głowie i zmierzwioną zaniedbaną brodę. Przy nich dziwnie wyglądała ciemna oprawa oczu.
— Chyba nie pływaliście razem, co? — zapytała, przyglądając się twarzy Johna Doe.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top