.21. Najdłuższa godzina w moim życiu.

Styczeń, piętnaście lat temu.

Young zgarnęła zdjęcia członków tutejszej mafii, ułożyła je w zgrabny stosik i schowała do koperty, którą włożyła do torebki. Fotografie przedstawiały białych mężczyzn między trzydziestym a czterdziestym rokiem życia pasujących do opisu człowieka, który zabrał ze szpitala pobitego chłopca — Irę Blacksmitha.

Gdy przeczytała wpis w komputerze doktora Harta, nie od razu powiązała chłopca z Kowalami. Nazwisko było raczej popularne. Dopiero słowa pielęgniarki sprawiły, że poczuła ten dziwny ucisk ekscytacji pomieszanej ze strachem. Od tamtego dnia, w każdej wolnej chwili, szukała w kartotece mężczyzn związanych z organizacją i pasujących do opisu. Musiała robić to po godzinach, bo nie było oficjalnego śledztwa. Szefowa Young nie zgodziła się na nie.

„— Nie ma zgłoszenia, ofiary ani dowodów na przestępstwo! Na jakiej podstawie chcesz wszczynać śledztwo? Własnych domysłów i tego co, być może, widziałaś? Nawet jeśli ta pielęgniarka zeznałaby, że chłopiec został zgwałcony, jak podejrzewasz, to nie masz dowodów. Każda papuga obali słowa tej kobiety, twierdząc, że mści się na doktorze.

— Znajdę dowody i tego chłopca. Wiem, jak się nazywa. Muszę tylko znaleźć człowieka, który zabrał go ze szpitala. — Klara uderzyła pięścią w blat biurka prokurator, której była zastępcą. Jej szefowa dobiegała już sześćdziesiątki i najwyraźniej miała dość trudnych spraw. Klara wielokrotnie widziała zmęczenie na jej twarzy. Czas, stres i zmartwienia wyryły się na niej głębokimi bruzdami zmarszczek.

— Zostaw to. Mało masz pracy? — Wskazała ręką stos teczek leżących na blacie. — Nie wyrabiamy się, z tym co mamy, a ty chcesz grzebać się w jakiejś śmierdzącej na kilometr sprawie? Nie zgadzam się. Słyszysz? Masz to zostawić. — Wstała z trudem i, odwróciwszy się tyłem do Klary, zaczęła grzebać w szufladach stojącej pod ścianą wysokiej szafki na akta.

— Ira Blacksmith z pewnością nie zasłużył sobie na to, co go spotkało — burknęła Klara.

Stara prokurator spiorunowała ją spojrzeniem. Young wiedziała, że czas się wycofać."

Klara westchnęła, wspominając rozmowę, która odbyła się nie tak dawno. Zabrała płaszcz, torebkę i wyszła z biura. Dotarcie do szpitala zajęło jej więcej czasu niż przewidywała, korek ciągnął się prawie przez połowę trasy. Na miejscu pognała od razu do pokoju pielęgniarek, gdzie miała na nią czekać Nina, ta sama, która miała odwagę krytykować poczynania doktora Harta.

Klara stanęła przed drzwiami i uniosła dłoń, by zapukać, w ostatniej chwili rozmyśliła się i po prostu nacisnęła klamkę. Wewnątrz znajdowała się tylko Nina.

— O, nareszcie pani jest — westchnęła z ulgą pielęgniarka.

— Dzień dobry, przepraszam za spóźnienie, był korek. — Klara zajęła wskazane przez Ninę miejsce na sąsiednim krześle przy niewielkim stoliku.

— Wiem, to przez wypadek. Przywieźli nam poszkodowanych. Co chciała mi pani pokazać?

Klara wyciągnęła kopertę, ze zdjęciami.
— Proszę się przyjrzeć i wskazać, który z tych mężczyzn zabrał chłopca.

Nina obdarzyła ją zaskoczonym spojrzeniem.
— Myślałam, że nie zajmiecie się tą sprawą, tak długo nikt się nie zgłaszał.

— Mamy dużo pracy. A teraz proszę spojrzeć. — Pokazała pierwsze zdjęcie.

Nina zmarszczyła brwi i zaprzeczyła ruchem głowy.
— Nie. To nie on. — Po chwili wszystkie zdjęcia leżały obok. — Przykro mi, ale to żaden z nich.

Proszę się jeszcze raz przyjrzeć tym z zarostem. Mógł zgolić brodę. — Klara zaczęła przekładać zdjęcia.

— Nie. Tu go nie ma. Zapewniam, że bym go poznała. Ma taki zacięty wyraz twarzy, jakby ciągle był zły. Oni tak nie wyglądają.

— No cóż… W takim razie dziękuję. Gdyby coś dziwnego znowu się wydarzyło, proszę dzwonić. — Young pozbierała zdjęcia, schowała je i, pożegnawszy się, wyszła. Liczyła, że uda jej się popchnąć sprawę do przodu, odnajdując tego człowieka. Teraz będzie musiała zrobić to, czego wolała uniknąć, ze względu na fakt, że nie było oficjalnego śledztwa.

Wróciła na parking, wsiadła do auta i odjechała.

***

Poniedziałek, 25 października, obecnie.

Willow naciągnęła kaptur na głowę i wsadziła ręce do kangurkowej kieszeni obszernej bluzy kupionej na stoisku z odzieżą w markecie. Jej kasztanowe, długie włosy wystawały poza obręb kaptura i bujały się w rytm ciężkich kroków. Nosząc glany nie dało się chodzić z gracją modelki i Willow nigdy na tym nie zależało. Pochylona lekko do przodu, by zrównoważyć ciężar plecaka, parła uparcie naprzód. Pierwszy dzień w szkole po tygodniowej przerwie był jakiś dziwny. Wbrew temu, co mogła przypuszczać, nie została wykluczona poza nawias szkolnej społeczności. Przeciwnie wszyscy się z nią witali i uśmiechali się przyjaźnie. To zaskoczyło ją najbardziej, gdyż do tej pory była im raczej obojętna. Ot, córka pastora; szara myszka w szarych, tanich ubraniach; cicha, spokojna i niewidzialna. Aż tu nagle. Bang! Dilerka. Więźniarka. Dziewczyna Devila, chłopaka z bogatego domu.

— Cześć Willow! Może cię podwieźć?

Oderwała wzrok od płyt chodnikowych, by spojrzeć spod kaptura na czerwonego garbusa, który zwolnił na tyle, by jego pasażerki mogły ją zaczepić. Klan szkolnych modelek szczerzył się do niej.

— Nie trzeba — odparła Willow i przyspieszyła.

— Może jednak? — Nalegała dziewczyna o płomiennie rudych włosach.

Willow zatrzymała się i zlustrowała pojazd.
— Do bagażnika mam wsiąść czy na dachu się umościć? Nie macie miejsca.

— Z tyłu jest jeszcze jedno wolne.

Willow przechyliła się, by zajrzeć do środka. Faktycznie na tylnej kanapie mogłaby się zmieścić, ale nie chciała mieć z tymi krowami nic wspólnego.

— No chodź. Nie daj się prosić — Ruda uśmiechnęła się przymilnie.

— Już to robisz — odparła Willow.

Koleżanki Rudej zaczęły się śmiać.
— Faktycznie. Płaszczysz się przed nią — rzuciła blondynka siedząca z tyłu.

Ruda zrobiła się czerwona nie tylko na głowie.
— Nie, to nie! — rzuciła obrażona, wbiła bieg i z piskiem opon ruszyła.

Willow uśmiechnęła się do siebie.
— Kretynki — szepnęła i poszła dalej. Do kliniki miała jeszcze spory kawałek, a nogi już zaczynały ją boleć. — Mogłam wziąć rower — mruknęła.

Pół godziny później stała przed budynkiem i wpatrywała się w jego elewację. Nie była tu pierwszy raz. Szkoła organizowała programy wolontariackie, które zachęcić miały uczniów do zaangażowania się. To mogło obejmować udział w akcjach charytatywnych, pomoc w lokalnych organizacjach non-profit czy zaangażowanie się w projekty społeczne. Celem wolontariatu było rozwijanie umiejętności interpersonalnych i odpowiedzialności obywatelskiej u uczniów.

Poza tym jej ojciec odwiedzał tych pacjentów, których rodziny życzyły sobie kapłańskiej posługi.

Westchnęła głośno, poprawiła ciążący plecak i ruszyła do środka. Wewnątrz od razu podeszła do kontuaru, za którym powinien siedzieć ktoś z obsługi kliniki i faktycznie tak było. Miejsce, które zazwyczaj zajmował pulchny tyłek Marii, obecnie okupował przystojny młody mężczyzna o śniadej karnacji i ciemnych, modnie przystrzyżonych, kręconych włosach. Gdy podniósł na nią spojrzenie swoich piwnych oczu, Willow poczuła, że robi jej się gorąco, prawie tak samo jak wtedy, gdy była z Devilem.

— W czym mogę pomóc? — zapytał. Miał miły, dźwięczny głos.

— Aaa, ja mam tu… — Cholera, co miała powiedzieć? Że sąd w ramach kary wyznaczył jej prace społeczne, a szeryf załatwił je tutaj?

— Co pani ma? — dopytywał, uśmiechając się trochę sztucznie. Gdy to robił, jego twarz wydawała się jeszcze bardziej przystojna.

Cholera, co się z nią działo? No, odezwij się, dziewczyno — zganiła się w myślach.

Oczy chłopaka powędrowały od jej twarzy na kaptur, który wciąż miała naciągnięty na głowę. Zdjęła go więc szybko, wyprostowała się i dumnie odparła:
— Mam spotkanie z Marią.

— Na pewno? — Uśmiechał się nadal, ale już nie tak sztucznie, lecz szczerze, jakby coś go rozbawiło.

— Na pewno — odparła stanowczo Willow.

— I była z nią, pani, umówiona dzisiaj?

Willow poczuła, że zaczyna się czerwienić.
— Tak, dzisiaj — odpowiedziała już mniej pewnie.

— To źle.

Nogi się pod nią ugięły. Czy on się z nią bawił? O co mu chodziło? Myślała intensywnie, podciągając rękawy, żeby choć trochę ostudzić rozgrzane ciało.
— Dlaczego źle? Może pan zawołać Marię?

— Niestety, bardzo mi przykro, ale nie.

— Dlaczego?

— Bo jej tu nie ma. Ma dziś wolny dzień, więc wątpię, żeby była pani z nią umówiona.

Teraz Willow poczuła, że płonie żywcem. Nie dość, że facet był diabelsko przystojny, co już powodowało u niej szybsze bicie serca, to jeszcze przyłapał ją na kłamstwie. Miała ochotę uciec stąd jak najdalej.

— Ty jesteś Willow, prawda? — zapytał, wstając.

Była w stanie przytaknąć tylko ruchem głowy. Mężczyzna obszedł kontuar, stanął naprzeciw niej i wyciągnął dłoń.
— Jestem Aziz. Maria uprzedzała, że przyjdziesz.

Willow podała mu rękę. Miał gładką skórę i ciepłe, suche dłonie.

— Daj plecak, możesz go tu zostawić. Nikt go nie ruszy.

Zrobiła jak powiedział.

— Więc… Od początku wiedziałeś, że nie byłam z nią umówiona? — zapytała, drapiąc się po odsłoniętym przedramieniu, na którym pozostały po tym czerwone pręgi.

— Nie, ale szybko się domyśliłem — odparł Aziz wracając za kontuar. Tam pochylił się, zaczął grzebać w szufladzie, a po chwili wrócił, niosąc jakąś tubkę. — Masz, posmaruj tym. — Wskazał ramię Willow. — Powinno przestać swędzieć i najlepiej idź z tym do lekarza, możesz mieć alergię.

— Nie. Nic mi nie jest — zbagatelizowała, machając jednocześnie ręką.

Aziz chwycił ją nagle za przedramię, niezbyt mocno, ale też nie za delikatnie. Gdy zabrał dłoń na skórze Willow pozostał jej odcisk.
— Nie powiedziałbym, że nic ci nie jest. Masz dermografię. To można wyleczyć, a przynajmniej złagodzić objawy.

Willow zsunęła rękawy z powrotem. Wiedziała, że tak ma, ale objawiało się to tylko wtedy, gdy się denerwowała. Nic by się nie stało, gdyby nie podniósł jej ciśnienia.

— No dobrze. To zobaczmy, kogo możemy ci przydzielić? — Aziz zmienił temat. Znowu wrócił za kontuar i zaczął przeglądać wpisy w komputerze. — Maria zrobiła listę najmniej wymagających pacjentów, ale jak dla mnie to są akurat ci, którzy mają największe oczekiwania, a właściwie mają je ich rodziny. O, to może Meloman, będzie idealny. Chodź. Zaprowadzę cię.

Willow poszła za młodym pielęgniarzem. Weszli do windy, drzwi zamknęły się, a on nacisnął trójkę. Pomieszczenie windy było obszerne, ale Willow i tak wydawało się, że stoi za blisko Aziza, jakby ciepło jego ciała promieniowało i rozgrzewało też ją. Na szczęście podróż na górę trwała tylko chwilę, a młody mężczyzna nie okazywał jej zainteresowania. Po prostu wpatrywał się w drzwi.

Na trzecim piętrze przepuścił ją przodem, a potem pokierował do celu.
— To tu. Pokój Melomana.

— Dlaczego tak go nazywacie?

— Bo jest melomanem.

Nacisnął klamkę i weszli do pomieszczenia. Ich uszy wypełniła muzyka wydobywająca się ze starego gramofonu z tubą ustawionego na specjalnej komodzie z głębokimi szufladami. Aziz podszedł do urządzenia i podniósł jego ramię, w którym była umieszczona membrana z igłą.

— Twoje zadania to: w poniedziałki czytasz mu przez godzinę poezję, w środy prozę, a w piątki gazety. Nie musisz wybierać artykułów, jego rodzina przysyła prasę z zakreślonym tekstem do przeczytania.

— Żartujesz? — spytała Willow, rozglądając się po pomieszczeniu.

— Nie. Rodzina płaci, rodzina wymaga. Za to co przelewają na konto, możemy rehabilitować też tych, których na to nie stać. Ale cicho sza, żeby się akcjonariusze nie dowiedzieli. — Mrugnął porozumiewawczo.

— Jego rodzina jest bogata?

— Nie, to on jest bogaty i ekscentryczny. Ponoć kupił sobie zamek w Europie i kazał przenieść go tutaj. Kamień po kamieniu rozebrali budowlę, przewieźli i złożyli ponownie.

— Skoro jest taki bogaty, to nie mogli rehabilitować go w domu?

— Wiesz, jak jest… Co z oczu to z myśli. — Aziz wskazał najpierw swoje piwne oczy otoczone gęstymi, czarnymi rzęsami, a potem śniade czoło. — Jak go nie widzą, to żyje im się łatwiej. Nie oni jedni tak robią.

— A dlaczego leży pod tym czymś?

— To moskitiera, żeby go robale nie gryzły. I jeśli mogę ci coś doradzić… Nie odsłaniaj jej. No, ja muszę wracać na stanowisko. Baw się dobrze. Tomik z wierszami leży na stoliku przy łóżku.

Wyszedł, pozostawiając Willow samą z pacjentem. Dziewczyna rozejrzała się po pomieszczeniu, którego wystrój spokojnie można było nazwać ekscentrycznym. Oprócz komody na gramofon i winyle, stała tu jeszcze staroświecka lampa, pod nią skórzany fotel z niepasującym do niego stolikiem, duży zegar z wahadłem, który głośno tykał, i rzeźbiony regał na książki. Na ścianach wisiały obrazy, Willow nie była pewna, czy to oryginały, czy reprodukcje. Nad nowoczesnym łóżkiem powieszono kilka zdjęć, w tym stare pożółkłe zdjęcie zamku, znacznie nowsze przedstawiające konia o złocistym umaszczeniu oraz rodzinną czarno-białą fotografię. Willow pochyliła się nad łóżkiem by lepiej jej się przyjrzeć. Na nadgryzionym przez ząb czasu papierze fotograficznym uchwycono jakiegoś farmera w koślawym kapeluszu, jego chudą żonę i gromadkę dzieci.

— Ja pierdzielę, ale wsioki — szepnęła Willow, odsuwając się od łóżka. Pociągnęła dwa razy nosem. Coś w tym pokoju ewidentnie śmierdziało starością. Spróbowała zobaczyć coś przez moskitierę, ale ta nie była przeźroczysta. Chwyciła materiał, by odnaleźć miejsce, w którym łączyły się tkaniny. Chciała zobaczyć, z kim będzie zmuszona spędzać trzy dni w tygodniu. Znalazłszy prześwit między materiałami, rozsunęła je i cofnęła się z obrzydzeniem. W życiu nie widziała tak paskudnego człowieka. Nawet żywe trupy z The Walking Dead wyglądały lepiej. Staruszek był niemiłosiernie chudy, jakby w ogóle nie miał mięśni, jego skóra była sina, a włosy długie, rzadkie i białe. Dziewczyna zasłoniła moskitierę.

— Nic dziwnego, że go zakrywają — powiedziała sama do siebie. Podeszła do fotela, opadła na niego, aż skrzypnęły pasy wewnątrz siedziska i wzięła do ręki tomik wierszy. To będzie najdłuższa godzina w moim życiu — pomyślała.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top