.14. Antychryst

23 grudnia, szesnaście lat temu.

Ira biegł ile sił w nogach, zostawiając za sobą budynek szkoły i znajome ulice. Łzy wściekłości spływały po jego przemarzniętych policzkach, a tłumiony szloch dławił w gardle.
Jedyne miejsce, które uważał za dom, nie należało już do niego. Stare mieszkanie Taja zostało opróżnione i służyło teraz za schowek, a człowiek, któremu myślał, że może zaufać, zdradził go. Gdy Chuan przyszedł rano do szkoły i zastał w niej Irę nie ucieszył się, jak liczył na to chlopiec, ale wyciągnął telefon i zadzwonił do Aarona Blacksmitha. Ira nie zamierzał wracać do jego domu. Miał przeczucie, że gdyby do tego doszło, źle by się to dla niego skończyło.

Pośliznął się i upadł, uderzając boleśnie kolanami o pokryty zmrożonym śniegiem chodnik. Wściekłe walnął pięścią ukrytą w rękawie kurtki w bryłę lodu leżącą obok.
Jakaś kobieta z żółtą torebką idąca z naprzeciwka zatrzymała się, by pomóc mu wstać, ale obdarzył ją takim spojrzeniem, że wyprostowała się, wyminęła go i poszła dalej.

— Pastor mówił, że koniec czasów jest już blisko i Antychryst wkrótce się narodzi — powiedziała, oglądając się.

Ira kopnął bryłę lodu, a potem rzucił się z pięściami na starszego mężczyznę.

W tym momencie ludzie jakby oprzytomnieli, zaczęli wskazywać na niego i głośno wyrażać swoje oburzenie z jego zachowania. Ktoś krzyknął, żeby zadzwonić na policję, ktoś inny zasugerował, żeby go złapać, bo z pewnością zechce uciec.

Wysoki mężczyzna w garniturze zaczął podchodzić od tyłu. Ira rzucił mu przelotne spojrzenie. Mężczyzna zatrzymał się, ale gdy Ira popatrzył w drugą stronę, znowu zaczął się zbliżać. Ira słyszał jego kroki na zmrożonym śniegu. Podbiegł do mężczyzny, zbijając go tym z tropu, kopnięciem podciął mu nogi, a gdy tamten opadł na kolana, otrzymał cios w szyję, po którym zaczął się dusić. Zaskoczeni ludzie odsunęli się na bezpieczną odległość.

— Antychryst — pisnęła kobieta z żółtą torebką. Wyciągnęła drżącą rękę w stronę Iry i powtórzyła, tym razem głośno: — Antychryst. — Usta jej drżały, a głos się załamywał. — Antychryst!

— Co pani mówi? — zapytał człowiek stojący obok.

— Antychryst!!! — zawyła.

Ira, jak reszta otaczających go ludzi, spojrzał na kobietę, która doznała właśnie ataku padaczki, udowadniając mniej rozsądnym słuszność swojej teorii. Ira nie miał pojęcia, co oznacza słowo, którego użyła kobieta, ale instynktownie wiedział, że musi opuścić to miejsce jak najszybciej. Rozejrzał się dookoła, szukając dziury w niewielkim tłumie, który się już wokół niego zgromadził.

— Boże — westchnęła jakaś starsza pani, przyciskając ręce do piersi. — Widzieliście, co on ma na kurtce? Swastykę.

— To rasistowski gnojek! — rzucił czarnoskóry młody mężczyzna obwieszony złotem jak choinka. Jego dwóch kompanów, każdy ubrany w luźny drogi dres i Air Maxy z limitowanej kolekcji, przytaknęło mu ruchem głowy, jakby grali w teledysku Snoop Dogga.

— Myślisz, że jesteś lepszy, bo masz jasną skórę i blond loczki? — zapytał skośnooki chłopak ubrany podobnie do fanów gangsterskiego raju. — Zdradzają cię twoje oczy. — Splunął na chodnik.

Ira przyjął pozycję obronną. Z taką ilością przeciwników jeszcze nie walczył, ale oceniał, że większość z nich nie miała pojęcia, jak się bronić. Wystarczyło załatwić tych wyglądających najgroźniej, a reszta sama zrezygnuje. Strach to potężna siła, i Ira o tym wiedział. To było pierwsze uczucie, które poznał, pamiętał i które towarzyszyło mu przez całe życie, aż do teraz.

Sygnał świetlny i dźwiękowy przejeżdżającego radiowozu rozproszył na chwilę uwagę tłumu. To wystarczyło, by Ira zdążył skorzystać z okazji i uciec.

**

Sanchez siedział za kierownicą swojej Hondy CRX coupe z roku dziewięćdziesiątego ubiegłego stulecia, która jakiś czas temu przeszła odpowiedni tuning, i przyglądał się tłumowi zbierającemu się wokół jasnowłosego chłopca w pomarańczowej kurtce.

— Jesteś pewien, że to on? — zapytał towarzyszący mu mężczyzna.

Sanchez wyciągnął telefon, wszedł w galerię i pokazał koledze niezbyt wyraźne zdjęcie.

Tamten zerknął na wyświetlacz, potem na chłopca i pokiwał głową.
— Tak, to może być on. Mam go zgarnąć?

— Nie. Za dużo ludzi.

— Popatrz, osaczyli go jak stado wściekłych psów.

Sanchez prychnął.
— Nie wiem, kto tu jest wściekłym psem, ale jedno jest pewne, to gówniarz ma pazury i kły.

— Policja!

— Spokojnie, Diego. Nie przyjechali po nas. Patrz. Dzieciak ucieka. Wyskakuj i za nim. Ja podjadę z drugiej strony.

Diego w pośpiechu opuścił Hondę, przepchnął się przez tłum i pobiegł za chłopcem. W tym czasie Sanchez wyminął radiowóz i jak gdyby nigdy nic skręcił w kolejną ulicę. Wąski przesmyk między budynkami, w który wbiegł dzieciak, prowadził właśnie w miejsce, w którym zamierzał zatrzymać samochód. Gdy parkował, z zaułka wybiegł chłopiec. Widząc samochód stojący na środku drogi, chciał go ominąć, wówczas Sanchez otworzył drzwi, a rozpędzony chłopak wpadł na nie z takim impetem, że odbił się i upadł na jezdnię. Wtedy z zaułka wybiegł też Diego, dostrzegł, że Sanchez siedzi jeszcze w wozie, a chłopak zaczyna się podnosić, podbiegł więc i kopnął go w brzuch. Chłopiec krzyknął. Diego złapał go za włosy i szarpnął w górę, wtedy Sanchez wyciągnął z kieszeni strzykawkę i podał szarpiącemu się dziecku znajdujący się w niej środek usypiający.

Zgłupiałeś? Nie musiałeś go kopać.

Spierdoliłby. Poza tym widziałeś, jak załatwił tego gościa? Wolałem nie ryzykować. Dawaj z nim do auta, bo coś czuję, że gliny zaraz się tu zjawią.

Wepchnęli nieprzytomnego chłopca do samochodu i odjechali. Diego co jakiś czas zerkał do tyłu, by sprawdzić, czy dzieciak na pewno śpi. Za którymś razem Sanchez nie wytrzymał.
— Co tak na niego zerkasz? Spodobał ci się?

— Nie, tak się zastanawiam.

— Nad czym?

— Nad tym, że nie dałbym mu fiuta nawet do ręki, a co dopiero do ust. Jesteś pewien, że Bolt chciał, żebyśmy go z powrotem do Klubu odwieźli? Jest jakiś inny niż te dzieciaki, co tam pracują. Nie wiem, ale mam wątpliwości.

— A ja nie. Powiedział, że dzieciak uciekł i że mamy go złapać i nie zaprzeczył, gdy zapytałem, czy ma wrócić do Klubu. Nie płacą nam za myślenie.

Diego podrapał się po brodzie.
— Wcale nam, kurwa, nie płacą.

— Ale zarabiasz, bo dają ci taką możliwość. No chyba nie chcesz mi powiedzieć, że cię taka kasa nie satysfakcjonuje?

— Wiesz. Zawsze mogłoby być lepiej.

— To znaczy?

— Moglibyśmy na przykład działać w branży elektronicznej. Czysto, cicho...

— To robią Azjaci.

— To może stal?

— Hindusi.

— Broń?

— Rosjanie.

— Diamenty?

— Żydzi.

— Dzieła sztuki?

— Francuzi, Niemcy i Brytyjczycy.

— Kurwa...

— Te panie zostaw w spokoju. Gdyby nie one, świat byłby smutny. Wyobrażasz sobie, ilu samotnym mężczyznom uratowały życie?

— Nie przesadzaj.

— Ale wiesz... Jak chcesz, możesz zostać prostytutką. Z tą twoją urodą latynoskiego macho, mógłbyś obsługiwać spragnione miłości bogate panie, którym się nudzi.

— Ha, ha, ha. A może sam wylizuj patelnię za kasę.

— Och, zapewniam cię, Diego, że gdyby kobietki chciały mi za to płacić, robiłbym to z przyjemnością. Ale... cóż... spójrz na mnie, nie jestem typem, o którym marzą w samotne noce.

— A ja to niby jestem?

— Ty chyba lustra w domu nie masz.

— Mam.

— I co? Chcesz mi powiedzieć, że się do tej pory nie zorientowałeś, że masz przystojną gębę, że o reszcie nie wspomnę?

Diego podrapał się po gęstych czarnych włosach.
— Ty poważnie to mówisz? Naprawdę uważasz, że jestem przystojny?

— Jasne, że tak myślę. — Sanchez uśmiechnął się szeroko.

— Gdybym wcześniej wiedział, że ci się podobam...

Sanchez nacisnął pedał hamulca, tak że Honda wpadła w poślizg i zatrzymała się pod kątem czterdziestu pięciu stopni do osi jezdni. Za nimi rozległy się klaksony.

— Czekaj! Chcesz mi powiedzieć, że jesteś pedałem?

Diego zrobił zaskoczoną minę, chyba nie takiej reakcji spodziewał się po człowieku, z którym spędzał większość czasu. Znali się dość długo i Sanchez czasami myślał, że Diego tylko żarty sobie z niego stroił.

— Mówi się osoba homoseksualna — wyjaśnił ze śmiertelnie poważnym wyrazem twarzy.

— W dupie mam, jak się mówi. Kurwa, Diego, źle mnie zrozumiałeś. — Wbił pierwszy bieg i ruszył, bo kolejka za nimi znacznie się powiększyła. — Znamy się od tylu lat.

— Myślałem, że się domyśliłeś.

— Jak się miałem domyślić? Jesteś normalnym facetem. Nie zachowujesz się jak te pipki... — Wyciągnął dłoń do góry, jakby chciał, żeby go ktoś w nią pocałował i wywrócił oczami, robiąc jednocześnie z ust dzióbek.

— Nie wszyscy się tak zachowują.

— O widzisz. I tu dochodzimy do sedna sprawy. Wiesz, dlaczego ludzie ich nie lubią? Właśnie dlatego, że się tak zachowują. To nie jest naturalne.

— A co jest naturalne? Gwizdanie na kobiety? Macanie po tyłkach bez ich zgody? Prężenie muskułów? A może wykorzystywanie dzieci? — Wskazał na śpiącego chłopca.

— Trochę się zapędziłeś.

— Ja się, kurwa, zapędziłem? Bo otworzyłem przed tobą serce? Zaraz pewnie usłyszę, że się boisz przy mnie rozebrać i że już nigdy razem ze mną do siłowni ani na basen nie pójdziesz.

— Tego nie powiedziałem.

— Ale przeszło ci to przez myśl. Przyznaj. Czekałeś tylko na odpowiedni moment, żeby rzucić tym jak żartem, bo każdy gej myśli tylko o tym, żeby wepchnąć innemu facetowi fiuta w tyłek!

Sanchez milczał, gapiąc się na drogę i zaciskając dłonie na kierownicy tak mocno, że aż mu knykcie pobielały. Nie odezwał się, bo Diego miał rację, tak właśnie pomyślał. Nawet zamierzał rzucić taką anegdotę, żeby rozładować napięcie. Jeszcze nigdy nie był w takiej sytuacji. To znaczy nigdy nie był tym, który kogoś odtrącił. To on zawsze dostawał kosza od ładnych kobiet. A teraz jego najprzystojniejszy kumpel pyta go, czy mu się podoba?
Zerknął przelotnie na towarzysza, który przygryzając policzek od środka, wpatrywał się uparcie w widok za przednią szybą.

Cholerny dzień! Pewnie i tak doszłoby do tej rozmowy prędzej czy później, ale dlaczego akurat tu i teraz? Nie mógł się skupić na drodze.

— Zawieziemy gówniarza. Pojedziemy do mnie. Weźmiemy sobie po piwku i pogadamy na spokojnie — powiedział. Nie chciał stracić kumpla. Nie z takiego powodu.

Jakiś czas później wjeżdżali do podziemnego parkingu, który mieścił się pod Klubem dla Dżentelmenów. Stara powozownia za sprawą nowoczesnej technologii zamieniła się w garaż dla ekskluzywnych samochodów bogatych klientów Klubu. Sanchez nigdy nie był w pomieszczeniach dla członków tego szacownego stowarzyszenia, ale słyszał różne plotki. Czasami w duchu dziękował Bogu, że nie musi tam pracować i oglądać tego, co się tam działo, a mawiało się o różnych zboczeniach. Gdy rozmowa schodziła na ten temat, zmieniał go lub opuszczał towarzystwo. Tak było prościej.

Diego wyciągnął chłopca z pojazdu i ruszył do windy. Sanchez był mu za to wdzięczny. Wolał zaczekać na dole. Oparł pośladki o karoserię swojej Hondy i wyjął papierosa. Gdy go zapalał, do garażu wjechał czarny Mercedes klasy S. Sanchez zaciągnął się i wypuścił dym tak, żeby ten nie zasłonił mu widoku, chciał zobaczyć twarz człowieka, który nie miał skrupułów, by korzystać z usług tego miejsca.

Minęło kilka długich minut, ale nikt nie opuścił pojazdu, za to z windy wyszedł Diego w towarzystwie elegancko ubranej kobiety. Jej śniada karnacja i skośne oczy zdradzały, że mogła być rdzenną mieszkanką tych terenów. Postukując obcasami wysokich szpilek, kroczyła za kolegą Sancheza, wyglądając przy tym jak wyśniona przez niego królowa Majów. Nagle odbiła w kierunku Mercedesa i, kołysząc biodrami, podeszła do limuzyny.

Sanchez gapił się bezmyślnie na tę bujającą się krągłość i próbował sobie wyobrazić, jak by to było złapać ją za biodra i przycisnąć się do tych okrągłych pośladków tak seksownie opiętych obcisłą spódnicą.

— Jedziemy — powiedział Diego, chwytając za klamkę.

— Już — odparł Sanchez i, rozchyliwszy usta, by włożyć do nich końcówkę papierosa, zamarł. Królowa Majów właśnie pochyliła się, by zajrzeć przez uchyloną szybę do wnętrza limuzyny. Diego trzasnął drzwiami, aż Honda zadrżała. To wyrwało Sancheza z zadumy. Wsiadł do samochodu i, nie komentując zachowania kolegi, odjechał.

**

Ashanika uśmiechnęła się do senatora, którego radosną twarz widać było wewnątrz limuzyny. Lubiła tego mężczyznę, pomimo jego nietypowych upodobań.
— Dzień dobry, senatorze. Nie spodziewaliśmy się pana dzisiaj — zagadała, zerkając przez ramię, by sprawdzić, czy Honda z przystojnym latynosem już odjechała. Gdy samochód opuścił podziemny garaż, chwyciła za klamkę i otworzyła tylne drzwi limuzyny. — Może pan już wysiąść, pojechali.

Senator wygramolił się z trudem. Ashanika wiedziała, że od pewnego czasu miał problem z poruszaniem się. Chwycił ją pod ramię i razem poszli do windy.

— Przyjechałem teraz, bo potem nie będę miał czasu. Moja droga, wiesz jak to jest. Ciągle mówię sobie, że kończę z polityką i startuję w kolejnych wyborach. Ale tym razem to już naprawdę ostatnia kadencja. Mam dość. Jestem już na to za stary.

— Ach, gdzież tam — zaśmiała się Ashanika. — Pan? Za stary? Mógłby pan dorównać niejednemu trzydziestolatkowi.

Senator poklepał ją delikatnie po trzymanej dłoni.
— Mówisz tak, żeby sprawić mi przyjemność, ale ja wiem swoje. Męczą mnie już te wszystkie obowiązki i to ciągłe udawanie. Człowiek przez cały czas musi nosić maskę, kryć się za zasłoną normalności, którą ktoś kiedyś wymyślił. A przecież jesteśmy potomkami zbieraczy i myśliwych, którzy, gdy czegoś potrzebowali, to po prostu to brali. Rozumiesz? Dla naszych przodków człowiek z innego plemienia był tylko rywalem w przetrwaniu lub mięsem, które można było upolować i zjeść.

— Jest pan również kanibalem? — zapytała zaskoczona. Opuścili właśnie windę i skierowali się do ulubionego saloniku senatora.

— Ależ skądże. To tylko taka moja teoria.

— To dobrze, bo już się bałam, że nie będę miała czym pana poczęstować.

— O tej godzinie wystarczy mi dobra herbata. Wiesz jaką lubię. — Rozsiadł się wygodnie na kanapie. — Herbata i miłe towarzystwo.

Ashanika przytaknęła, dobrze wiedziała, co lubił ten człowiek, a jej zadaniem było sprawić, by wyszedł stąd zadowolony.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top