.11. Tu jest mój dom
Środa 8 grudnia szesnaście lat temu.
Shorty zatrzymała samochód przed budynkiem, w którym mieściła się szkoła Muay Thai. Na chodniku stała już karetka, ale gdy kobieta wysiadła z auta, ratownicy opuszczali właśnie budynek.
Pewnie potwierdzili zgon i na tym ich rola się zakończyła, pomyślała Shorty, odpalając papierosa i obserwując, jak ekipa karetki wsiada do pojazdu. Zaczekała, aż odjadą, a potem poszła do środka.
Wewnątrz uczniowie starego Taja stali w grupkach i prawdopodobnie rozprawiali o tym, co się stało. Widać nie było nikogo, kto podjąłby decyzję o odesłaniu wszystkich do domów.
Shorty podeszła do najstarszego ucznia Taja, który szkolił się tu dłużej, niż ona chodziła po świecie i, jak Taj, posiadał tytuł mistrza, dzięki czemu udzielał lekcji również jej, gdy jeszcze przychodziła ćwiczyć. Chuan zastępował i wyręczał Taja w wielu kwestiach.
— Witaj, Chuan — przywitała się tradycyjnym ukłonem. Mężczyzna odpowiedział tym samym. — Przykro mi z powodu Taja.
Chuan przytaknął ruchem głowy.
— To nie było wielkie zaskoczenie. Thuanthong Charoensuk już od jakiegoś czasu czuł się nienajlepiej, ale odmawiał wizyty u lekarza.
Shorty uniosła brwi, jakby chciała zapytać: kto? Przypomniała sobie jednak, że nazywali Taja – Tajem dla własnej wygody, a nie dlatego że tak się nazywał.
— Przyjechałam po chłopca. — Postanowiła przejść do rzeczy.
— Po Irę? — Rozejrzał się. — Chyba jest w mieszkaniu. Zaprowadzić cię?
— Dam sobie radę. — Ruszyła w stronę wąskiego przejścia prowadzącego do szatni i dalej do mieszkania, które zajmował Taj. Tu, o dziwo, nie zastała nikogo, jakby nie było chętnych by potowarzyszyć Tajowi w tych ostatnich chwilach. Rozejrzała się po pomieszczeniach, ale nie znalazła Iry. W sypialni, na łóżku, leżał Taj, wyglądał, jakby spał w takiej dziwnej, sztywnej, trumiennej pozycji. Ktoś złożył jego dłonie jak do modlitwy i związał je sznurówką, widać z obawy, żeby się nie rozeszły. Shorty już chciała wyjść, gdy usłyszała ciche pociągnięcie nosem. Zaglądnęła w szczelinę między ścianą a łóżkiem. Na podłodze siedział jasnowłosy chłopiec, wspierając czoło na kolanach i obejmując ramionami podkurczone nogi.
— Ira? — powiedziała to cicho, żeby go nie wystraszyć. Chłopiec podniósł twarz i spojrzał na nią. Nie płakał, choć na początku tak jej się wydawało, lecz teraz dostrzegła, że jego oczy nie nosiły nawet śladu łez. — Chodź. — Wyciągnęła rękę.
Ira zmierzył ją wzrokiem z góry na dół i zatrzymał spojrzenie na wyciągniętej dłoni. Raczej nie potrzebował pomocy, żeby się podnieść. Wstał i spuścił głowę, chyba po to, by nie patrzeć w jej twarz.
Shorty zrobiło się żal chłopca, który nie miał nic, nawet rodziny. Nie zastanawiając się, pogłaskała go po czuprynie, a potem przyciągnęła do siebie i przytuliła. Poczuła, że napiął mięśnie, tak jak podczas walki w klinczu. Najwyraźniej nie wiedział, czego może się spodziewać, więc wolał być przygotowanym na wszystko. Dlatego nie wykonała żadnych ruchów zapowiadających atak, zamiast tego przytuliła go jeszcze mocniej.
Chłopiec wciągnął głęboko powietrze, rozluźnił się i powoli objął ją w pasie, odwzajemniając uścisk.
— Łał, ale jesteś silny — zaśmiała się Shorty, próbując odsunąć od siebie Irę. Chłopiec jeszcze mocniej się jej chwycił. Pomyślała wówczas, że musiał czuć się bardzo źle, dlatego pozwoliła mu przytulać się trochę dłużej. — Ira, musimy iść. Zabierz swoje rzeczy.
Odsunął się.
— Iść? Gdzie?
— Do twojego nowego domu.
— Tu jest mój dom.
— Już nie. Teraz, gdy Taj umarł, musisz wrócić do Aarona. Pamiętasz go? Przywiózł cię tu, do tego kraju.
Ira zmarszczył czarne brwi.
— Chcę zostać tutaj. Tam… krzywdzą dzieci.
Shorty nie od razu zrozumiała, co miał na myśli.
— O nie. Nie jedziesz do Klubu, tylko do domu Aarona. Spodoba ci się tam. To duży, piękny dom. Będziesz miał swój pokój i… i brata oraz siostrę — tłumaczyła, zastanawiając się jednocześnie, czy faktycznie Aaron chce usynowić tego chłopca. Z wyrazu twarzy Iry wnioskowała, że jej nie wierzył. — No, pakuj się.
— Nie! Zostaję tutaj.
— Nie utrudniaj mi tego. Proszę, spakuj się i jedziemy. Aaron już czeka, a on nie toleruje spóźnień.
— Nie chcę u niego mieszkać. Nie lubię go. To zły człowiek.
Shorty cofnęła się o krok, by móc lepiej przyjrzeć się chłopcu. Był za młody, by wiedzieć cokolwiek o interesach Aarona i znał go za krótko, by móc go oceniać, a jednak nie darzył Blacksmitha sympatią.
Skłamać czy powiedzieć prawdę?
— Tak, masz rację. Aaron nie jest dobrym człowiekiem, ale w obecnej sytuacji nie masz wyjścia. Nie masz tu innej rodziny. Jesteś za mały, żeby żyć na własną rękę. Jeśli tu zostaniesz, Aaron przyśle po ciebie kogoś innego, a ten ktoś… raczej nie będzie cię prosił, jak ja, żebyś wsiadł do auta. Więc, proszę, weź, kurwa, jakąś torbę, spakuj swoje zabawki, gacie i co tam jeszcze masz i chodźmy. Bo do kurwy nędzy, chcę mieć ten pieprzony dzień już za sobą! Rozumiesz?
Chłopiec z ociąganiem poszedł do drugiego pomieszczenia, spod łóżka wyciągnął starą torbę, wysypał z niej zawartość i zaczął wrzucać ubrania. Shorty w tym czasie zdążyła przyjrzeć się dokładnie pokoikowi, w którym mieszkał. Niewielkie okno było tak wysoko, że Ira z pewnością nie mógł do niego dosięgnąć. Wąska szafa w kącie, która po otwarciu okazała się prawie pusta i materac na podłodze, który zastępował łóżko. Shorty nie mogła zrozumieć, dlaczego Taj nie wstawił tu normalnego łóżka, sam przecież takie posiadał.
— Już — oświadczył Ira, zaciskając dłonie na uszach sportowej torby.
Shorty odetchnęła z ulgą. Teraz jeszcze tylko jazda na przedmieścia, szybka akcja w domu Aarona i będzie miała na jakiś czas spokój.
Gdy szli bokiem sali treningowej Shorty dostrzegła, że wszyscy przyglądali się Irze, ale nikt do niego nie pomachał, nie zagadał, nie pożegnał się. Nawet Ira nie szukał z nimi kontaktu wzrokowego, jakby byli mu zupełnie obojętni. Tylko przy wyjściu stał jeden chłopiec i chyba na nich czekał. Uśmiechnął się do Iry, a potem niespodziewanie walnął go w pierś. Ira upadł na kolana, próbując złapać oddech.
— Ochujałeś! — Shorty odepchnęła agresora i klęknęła obok Iry, ale na jego twarzy zamiast bólu zauważyła cień uśmiechu.
Ira podniósł się i spojrzał na chłopaka, który był niższy od niego. Tamten wyciągnął dłoń w jego kierunku. Ira chwycił ją, a wtedy niższy chłopak przyciągnął go do siebie i przytulił po męsku, poklepując po plecach.
— Wpadnij czasami na trening. Bez ciebie, w naszej kategorii wagowej, zostają same cioty. Spuszczenie takim łomotu to żadna przyjemność. — Odsunął się.
Ira obdarzył go tylko uśmiechem i wyszedł.
— Psze pani, gdzie go pani zabiera?
— Nie twój interes, smarku.
— Mówią na mnie Viper.
— Bo jesteś taki szybki? — Zadrwiła.
— Nie, bo pluję jadem. To gdzie zabierasz Irę.
— Dopiero byłam panią, a już przeszliśmy na ty?
Chłopak wzruszył ramionami.
— Takie czasy.
Shorty prychnęła i wyszła, nie czuła się w obowiązku odpowiadać na pytania tego chłopca.
Ira stał przed jej samochodem. Czy możliwe było, żeby po tylu latach wciąż pamiętał, czym go tu przywiozła? Nie. To pewnie był czysty przypadek. Otworzyła mu drzwi, a potem sama usiadła za kierownicą.
— Tylko zapnij pasy — poleciła.
Tym razem nie musiała czekać na efekt. Ruszyli. Ira wyglądał przez okno, nic nie mówiąc, ale robił to z taką intensywnością, że Shorty zaczęła się nad czymś zastanawiać.
— Byłeś kiedyś poza szkołą?
— Tak.
— Gdzie?
— Różnie.
— To znaczy?
— Nie wiem, w różnych miejscach.
— Czyli?
— Dziadek ciągle mnie gdzieś wysyłał.
— Na przykład?
— Na przykład… Do sklepu na rogu.
— Do tego Chińczyka?
— No. I do pralni naprzeciwko.
— Łał, wyprawa życia. A do szkoły gdzie chodziłeś? Na czterdziestą ósmą?
Cisza.
— Co się nie odzywasz? Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że nie chodziłeś do szkoły? — Zatrzymała się na czerwonym. — To będziesz musiał sporo nadrobić. Ale najważniejsze, że nauczyłeś się naszego języka. Reszta to pikuś, poradzisz sobie. Kurwa! Jedź palancie! Zielone masz. Było opony zmienić, a nie teraz srasz w gacie, bo trochę śniegu napadało! — Nacisnęła klakson, dając do zrozumienia kierowcy jadącemu przed nią, że ma spadać z drogi. Tamten wcisnął gaz do dechy, ale zamiast ruszyć, koła jego samochodu zaczęły obracać się w miejscu. — Jezu, co za palant. Szybciej, bo do gwiazdki tu utkniemy!
Ruszyli w końcu powoli. Shorty próbowała jeszcze zagadać Irę, ale ten stracił chyba ochotę na rozmowę, bo przestał odpowiadać na jej pytania.
Po ponad półtora godzinnej, powolnej jeździe dotarli na ekskluzywne osiedle dla bogaczy, na którym stał dom Blacksmithów. Gdy wjeżdżali na podjazd, Ira mocniej przycisnął do siebie sportową torbę.
— Nie mogę zamieszkać u ciebie? — zapytał w końcu.
Shorty zdawało się, że zbierał się do tego pytania od czasu, gdy zamilkł.
— Niestety, ja się na matkę nie nadaję.
— Nie będę ci przeszkadzał.
— Nie o to chodzi. Musisz wrócić do Aarona, bo on jest twoim prawnym opiekunem.
— A z Tajem mogłem mieszkać, i to mu nie przeszkadzało.
— Bo tylko Taj potrafił się z tobą dogadać. Gdyby nie umarł i tak pewnie wróciłbyś do Aarona. Daj spokój, nie będzie tak źle. Zobaczysz. Popatrz… — Wskazała budynek. — Widzisz jaki duży dom? Nawet służbę mają. Będziesz tu żył jak książę z bajki. Będą ci podawać śniadanie, wozić do szkoły. Dostaniesz nowe ubrania. Poznasz inne dzieci. Może zaczniesz grać na jakimś instrumencie?
— Raczej nie.
— Dzieciaku, ile ty masz lat? Bo zachowujesz się jak zramolały dziad, którego nic już w życiu nie cieszy. Uśmiechnij się czasami. — Zaczęła łaskotać go po szyi, na co Ira zareagował gwałtownym odsunięciem się od niej i przywarciem plecami do samochodowej szyby. — Chryste, jaki dzikus. Dobra. Nie dotykam cię. Łap za torbę i chodź.
Wysiadła, odpaliła papierosa i poszła przodem, ale zamiast skierować się do głównego wejścia poszła chodnikiem wzdłuż domu na tyły. Tu z przyzwyczajenia, schodząc po stopniach, obstukała buty ze śniegu, którego na nich nie było, bo podjazd i chodnik były odśnieżone i posypane, żeby nie zamarzały. Zaczekała chwilę na Irę, bo ten znowu się ociągał, a potem nacisnęła dzwonek. Po chwili drzwi otworzyła im kobieta o wyraźnie latynoskiej urodzie.
— Dzień dobry, Lucia.
— Chyba dobry wieczór. Wejdź Saro, bo zimno leci do środka i zamknij drzwi.
Shorty pomachała na Irę, bo wiedziała, że jak zaraz nie zamkną, to Lucia zrobi im burę. Czego jak czego, ale zimy, ta urodzona w Meksyku kobieta, nienawidziła.
Shorty popchnęła więc chłopca, zatrzasnęła drzwi i uruchomiła system antywłamaniowy. Cóż z tego, że w domu byli mieszkańcy i pracownicy, tu nikt nie wyszedł bez wymeldowania się. Nawet okien nie dało się otworzyć, żeby puścić dymek na zewnątrz, cyrkulacją powietrza zarządzał komputer – taka ekstrawagancja, na którą niewielu było jeszcze stać.
Shorty poprowadziła chłopca do kuchni, podejrzewała, że mógł być głodny, raczej nie zjadł dziś obiadu, a może nawet śniadania. Przeszli obok pomieszczeń gospodarczych i zejścia do piwnicy i weszli do sporego pomieszczenia urządzonego w tradycyjny sposób. Białe szafki kuchenne z frezowanymi, drewnianymi frontami ciągnęły się wzdłuż trzech ścian, a ich górny rząd sięgał aż po sufit. Rozdzielała je tylko wielka lodówka z podwójnymi drzwiami, spory zlew przypominający koryto i imponujących rozmiarów dwa piekarniki oraz płyta gazowa na pięć palników, nad którą zwieszał się ciężki, mosiężny okap. Pośrodku kuchni ustawiono szeroką wyspę, przy której można było usiąść na barowych hokerach.
— Lucia, masz może coś z obiadu? — zapytała Shorty, rozpinając płaszcz.
— A co, głodna jesteś? — zaśmiała się kobieta. Odłożyła umyty talerz na ociekacz, otarła dłonie w fartuch i podeszła do lodówki. — Na co masz ochotę? — zapytała, odwracając się do Shorty.
— Ja nie, ale myślę, że Ira może być głodny. — Wypchnęła przed siebie szczupłego chłopca.
Lucia uniosła brwi, okazując w ten sposób zdziwienie.
— Kiedy zdążyłaś się dorobić takiego dużego dziecka? — zażartowała.
— Nie jest mój. Ma na imię Ira i będzie tu teraz mieszkał.
Lucia zrobiła minę, jakby nie dowierzała słowom Shorty.
— Tak? A kto tak powiedział?
— Aaron, a właściwie jego żona.
— Pani Anna? A to by się nawet zgadzało, ona ciągle komuś pomaga, nawet tym małym moruskom z Afryki. Potem jej te dzieciaki listy z podziękowaniami przysyłają. Ma ich całą stertę, na święta zawsze ich najwięcej przychodzi. Potem, przy kolacji, pani Anna czyta wszystkim te listy, a tam… Proszę ja ciebie, wszystko jest: wierszyki, piosenki, rysunki, zdjęcia. Boże, jak te dzieciaki są jej wdzięczne… — przerwała, widząc, że do kuchni wszedł właśnie Aaron.
— Co tak długo? Korki były? — Zerknął na zegarek. — Dzwoniłem do ciebie trzy godziny temu. — Po czym spojrzał na Irę i zrobił zaskoczoną minę. — Ale go wyciągnęło. Nie pomyliłaś się przypadkiem?
— Nie pomyliłam się i… on pana rozumie.
— Tak? Nauczyłeś się wreszcie mówić jak człowiek? — zagadał chłopca, ale ten zwiesił tylko głowę i nie odezwał się słowem. Aaron wzruszył ramionami. — Lucia, przygotuj mu pokój. Ten na poddaszu będzie w sam raz.
— Nad pokojami pana Victora?
— Tak, ten.
— Ale… czy chłopiec nie będzie mu przeszkadzał? Dzieci rzadko są cicho, sam pan wie. Biegają, krzyczą, śmieją się. Pan Victor może nie być zadowolony.
Aaron przymknął powieki i głęboko nabrał powietrza w płuca, jakby drażniło go, że Lucia nie wykonywała jego poleceń.
— Nie wyraziłem się dostatecznie jasno? — zapytał głosem spokojnym, w którym dało się wyczuć ukrytą groźbę.
— Ależ nie. Wszystko rozumiem, chciałam tylko…
— Skoro rozumiesz, to zrób, o co cię proszę.
— Dobrze, tylko dam mu coś do jedzenia. — Lucia wskazała Irę.
Aaron nie zwracał już na nich uwagi. Odwrócił się i skierował do wyjścia, a opuszczając kuchnię zaczepił Shorty:
— Saro, chodź ze mną.
Córka Tanka uśmiechnęła się kwaśno do Iry i wyszła. Aaron szedł przodem, minął przystrojony już odświętnie korytarz, bibliotekę i wszedł do biura, które niegdyś należało do Victora. Przepuścił Shorty w drzwiach, a gdy go mijała, złapał ją za ramię, zatrzasnął drzwi i przycisnął ją do nich, napierając ustami na jej wargi.
Po czterech latach kobieta przywykła już do jego dziwnego afektu, choć szczerze nie lubiła tego, w jaki sposób go okazywał.
— Smakujesz tytoniem — skomentował.
Wiedziała, że nie lubił zapachu papierosów, dlatego zaczęła palić. Liczyła, że sobie odpuści.
— Czuję się, jakbym całował się z popielniczką.
— Możesz tego nie robić.
Odsunął się trochę, by spojrzeć jej w twarz.
— Kiepski żart, Saro. Wiesz, że mi na tobie zależy. To, co nas łączy, jest wyjątkowe. Nie czujesz tego?
Shorty chciałaby móc odpowiedzieć, że czuje tak jak on, ale nie mogła. Może gdyby zaspokajał też jej potrzeby, a nie skupił się wyłącznie na sobie, byłoby inaczej.
Uciekła twarzą w bok, gdy znowu chciał ją pocałować.
— Co jest? Coś się stało? — zdziwił się.
— Poza tym, że Taj umarł?
— Jaki to ma wpływ na nas? — Wyciągnął poły jej koszuli ze spodni, do których były upchnięte i wsunął pod nią dłonie. Jego palce były ciepłe, z łatwością uporały się z gumką sportowego stanika uwalniając nieduże piersi Shorty. Młoda kobieta poczuła, że robi jej się gorąco.
— Nie chcę tego tu robić — szepnęła, próbując go odepchnąć. Mogła oczywiście zastosować jeden z chwytów, których się nauczyła i obezwładnić Aarona, ale wciąż pamiętała o tym, że był jej bossem.
— A ja bardzo chcę. — Pochylił się, by móc przyssać się do jej prawej piersi.
— Ktoś może nas nakryć.
Aaron, całując ją, osunął się na kolana. Odpiął pasek z jej spodni i powoli zaczął ściągać je, całując każdy centymetr odsłanianego biodra. Robił to za każdym razem i Sara zaczęła podejrzewać, że to jakiś jego fetysz.
— Rozchyl nogi.
— Co? Nie. — Naparła dłońmi na czoło Aarona, próbując go odepchnąć.
Blacksmith chwycił ją za nadgarstki.
— Nie bądź śmieszna. Jesteś dużą dziewczynką. — Założył sobie na ramię jej lewe udo.
Shorty zasłoniła twarz dłońmi. Pomimo tego, że było jej dobrze, czuła wstyd. Sama nie wiedziała dlaczego, może przez to, że do tej pory Aaron nie robił takich rzeczy.
Na korytarzu za drzwiami usłyszała kroki. Ktoś szedł w ich kierunku. Serce zaczęło jej łomotać tak szybko, jak po intensywnym treningu.
— Ktoś idzie — szepnęła, przyciskając ucho do drzwi. Kroki wyraźnie się zbliżały.
Aaron wstał, ale zamiast odsunąć się i pozwolić jej się ubrać, sam opuścił spodnie, chwycił ją za pośladki, podniósł trochę i wsunął się w nią.
Shorty przygryzła dolną wargę, by nie wydać z siebie żadnego dźwięku.
Kroki oddaliły się.
**
Victor Blacksmith zmierzał do kuchni, naszła go właśnie nieodparta ochota na jajka po irlandzku. Lucia co prawda pochodziła z Meksyku i tamtejsze potrawy wychodziły jej najlepiej, lecz przy odrobinie wysiłku ta drobna kobieta potrafiła wyczarować smaki, jakie Victor pamiętał z dzieciństwa.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top