35. Targowisko wstydu
Czerwiec, dziesięć lat temu.
Zahar zaprowadził Irę do pokoju, który chłopak śmiało mógł nazwać celą. Wąskie pomieszczenie nie posiadało okna, za to znajdowało się w nim łóżko i niewielka szafka.
— Odpocznij — powiedział mężczyzna, kładąc mu dłoń na ramieniu.
Ira wszedł do środka i usiadł na łóżku. Nie odzywał się.
— Powiadomiłem Bolta. Przyjedzie na walkę.
Nadal nie odpowiedział.
— Nie cieszysz się, że go zobaczysz? — Zahar nie ustępował w próbach zwrócenia uwagi Iry, który w tym czasie rozwinął koc, położył się na łóżku i nakrył po same uszy.
Czuł, że Bolt nie będzie z niego zadowolony. Bo i czemu miałby być? Przez swoją chuć Ira sprawił, że jego debiut na ringu odbędzie się dwa lata wcześniej niż planowano. To szmat czasu, który powinien poświęcić na szlifowanie technik i budowanie siły. Zmarnował talent, który niewątpliwie do tego miał, i lata treningów.
— Cela jest monitorowana. Mówię to na wypadek, gdyby przyszło ci coś głupiego do głowy.
Co głupiego miałoby mu przyjść do głowy? Coś głupszego niż to, co już zrobił? Schował twarz pod kocem. Chwilę po tym zasnął.
Obudziło go szturchanie w ramię.
— Ira, wstawaj... już czas?
Czas? Na co? Zastanawiał się, siadając. Przetarł zaspane oczy i spojrzał na Lidię. Była ubrana, jakby się na galę rozdania Oscarów wybierała.
— Przespałem trzy dni?
— Chodź, musisz się wykąpać i przebrać.
— Przed walką? — zapytał skołowany.
— Nie Ira, nie przed walką, przed prezentacją.
Przed czym? Pomyślał, wyplątując się z koca. Lidia nie czekała, więc szybko założył buty, które chyba zdjął przez sen, i poszedł za nią. Kobieta pewnie poruszała się po plątaninie korytarzy. Ira spostrzegł, że było tu sporo ludzi. Zastanawiał się, czy wszyscy oni byli tu, by go zobaczyć?
Zaprowadziła go pod prysznice. Na ławeczce położyła małą torbę sportową.
— Tu masz ręcznik i przybory.
Ira zerknął do środka, było jak mówiła, potem spojrzał na nią.
— Będziesz tak stała?
— Tak.
Rozejrzał się niepewnie, wolałby, żeby wyszła. Kobieta, chyba widząc jego zakłopotanie, powiedziała:
— Chcę tylko zobaczyć, czy dobrze się zagoiły.
— Dobrze — odburknął.
— Pozwól, że sama to ocenię. Nie musisz się przy mnie całkiem rozbierać. Do pasa wystarczy.
Ira odetchnął z ulgą. Tak go już widziała. Ściągnął bluzę i koszulkę.
Lidia podeszła bliżej, obejrzała go dokładnie.
— No, nie jest źle. Najważniejsze, że nie widać już tych paskudnych blizn — powiedziała i, trzymając go za przedramię, przesunęła palcem wzdłuż czarnej wstęgi wijącej się od blizny do blizny. — Jak będziesz chciał kiedyś uzupełnić wzór, to nie będzie z tym problemu. My zrobiliśmy tylko to, co było niezbędne. Tatuowanie dużych partii to spore obciążenie dla organizmu. Ty jesteś młody i twoje ciało szybko zabliźnia rany, więc mogliśmy zrobić całkiem sporo. Umyj się i załóż szlafrok. Będę czekała na zewnątrz.
Po paru minutach Ira był gotowy i znowu szedł za kobietą. Tym razem zaprowadziła go do czegoś, co wyglądało jak garderoba. Na wieszakach wisiały ubrania, a przy ścianie stała toaletka z lustrem z ramą, w której umieszczone były żarówki. Ira podejrzewał, że to miało jakąś nazwę, ale on jej nie znał.
— Usiądź, Valentin cię uczesze. — Lidia wskazała miejsce przy toaletce.
— Mogę usiąść tyłem do lustra?
Kobieta zrobiła zaskoczoną minę. Wydęła usta i wzruszyła ramionami.
— Pewnie. Jeśli tak właśnie wolisz?
Mężczyzna o imieniu Valentin odwrócił fotel, by Ira mógł usiąść tak, jak chciał i zabrał się do pracy. Gdy skończył podparł brodę na dłoni, złożył usta w dziubek i przyglądał się swojemu dziełu.
— Zastanawiam się, jaki kolor garnituru — powiedziała Lidia, zerkając raz na Irę, raz na wieszak.
— No, ty chyba żartujesz? — zapytał Valentin. Po każdym słowie jego usta powracały do pierwotnego ułożenia w dziubek. — Jak to jaki? Ty spójrz na te włosy, na ich kolor. Boski! Po prostu, boski. Ach, gdybym ja miał takie włosy... Jak złoto. Boże! — wykrzyknął na cały głos. — Boże! To jest to! Złote runo. Nic innego. — Powachlował się dłonią. — Do takich włosów i tych oczu... Ty widziałaś jakie on ma oczy? — zapytał Lidii. — Widziałaś, prawda? Widziałaś. — Przytaknął. — Cudowne, jak dwie studnie bez dna. Do takich włosów i takich oczu, Lidio, chabrowy. Tylko chabrowy. Albo nie! Nie, nie, nie. Kobaltowy. Tak. Szlachetny kobalt to będzie to. Mój Boże... — Przycisnął dłonie do piersi. — Wyobraź go sobie w tym kobalcie u Lagerfelda albo Louisa Vuitton. Ach, Paryż, Mediolan leżałaby mu u stóp z tą niezwykłą, niezwykłą urodą. Boże... Jak żal. — Zaczął się wachlować dłonią ponownie. — Nie wytrzymam tego. Och, moja biedna głowa.
— Valentin, proszę cię, nie ekscytuj się tak.
— Ale jak: nie ekscytuj! Takie marnotrawstwo, to grzech ciężki. O, moja głowa. Lidio, szybko, podaj mi wody, proszę. Gazowanej. Tam stoi. — Wskazał skrzynkę, w której stały butelki. — Albo nie! Nie gazowanej, po niej będzie mi się odbijać, a to takie nieeleganckie. Daj mi zwykłej. Nie. Nie tej. Ta jest zbyt mineralizowana, a ja mam uczulenie na nikiel. Tę z zieloną etykietą.
Lidia wzięła butelkę, otworzyła, nalała do szklanki i podała Valentinowi. Ten upił łyk i westchnął głośno.
— Muszę się położyć. To dla mnie zbyt wiele. — Wyszedł, pozostawiają Lidię z butelką wody w dłoni, a Irę z szeroko otwartymi ustami.
— On jest chory? — zapytał Ira.
— Ale jak... chory?
— Na głowę?
— Słucham? Nie, Ira, on nie jest chory.
— To czemu się tak zachowuje?
— Jest osobą nieheteronormatywną.
— Aha — wstał i podszedł do wieszaka.
— Gejem jest — wytłumaczyła Lidia, jakby powzięła sobie za punkt honoru uświadamiać wszystkich ignorantów.
— Wiem, co znaczy nieheteronormatywny — odparł Ira, zdejmując z wieszaka oba wskazane przez Valentina garnitury. — Czyli niebieski lub niebieski?
— Ten ciemniejszy.
— Czyli niebieski.
Wzniosła oczy do nieba.
— Typowy facet — mruknęła. — Rozróżnia tylko podstawowe barwy.
Parę minut później przyglądając mu się, głośno przyznała, że Valentin miał rację, i to we wszystkim. Stwierdziła nawet, że Ira był naprawdę ładnym chłopcem. On nie czuł się ładny ani wyjątkowy, nie rozumiał tych ich zachwytów nad czymś, co było jego przekleństwem.
Podeszła do niego i odpięła mu dwa guziki w koszuli pod szyją. Rozchyliła ją trochę, tak żeby było widać tatuaż i trochę ciała.
— No. — Zerknęła zadowolona na zegarek w telefonie. — Mamy jeszcze parę minut. Chodź. Zaczekamy ze wszystkimi.
Tym razem nie musieli krążyć po korytarzach, wystarczyło, że wyszli z garderoby i skręcili w lewo, a otworzyło się przed nimi spore pomieszczenie pełne ludzi. Ira szybko ocenił sytuację. Kobiety ubrane jak pracownice korporacji i mężczyźni w garniturach i ze słuchawkami zatkniętymi do uszu, jak nic ochrona. Między nimi dzieci w różnym wieku i dziewczęta, od tych które dopiero co weszły w okres dojrzewania, do takich, które miały go już za sobą.
Ira poczuł, że zaczyna się pocić, choć klimatyzacja hulała na całego. Był znowu w Klubie? Przecież to niemożliwe. Jakim cudem? Rozejrzał się i stwierdził, że tamto miejsce wyglądało inaczej, było stare i pachniało starością. Tu wszystko było nowe, wszystko, poza tym, czym się tu zajmowano.
„To się nie sprzeda” przypomniał sobie słowa Lidii. Chcieli go przehandlować. Był towarem, niczym więcej. Rozejrzał się w poszukiwaniu Bolta. Przecież miał tu być. Nie dostrzegł go. Opuścił wzrok i wtedy spostrzegł małego chłopca, który przyglądał mu się dłubiąc w nosie. Chłopiec miał śniadą karnację, włosy kręcone jak Ira i niebieskie oczy, które nie pasowały do całości. Ktoś ubrał go w białą koszulkę i spodenki w kant. Ira mógł przysiąc, że słyszy płacz tego chłopca, gdy ktoś zmusza go, żeby je opuścił.
Podszedł do dziecka i położył dłoń na jego kasztanowej czuprynie. Mały przestał dłubać w nosie i wsadził palec do buzi, gapiąc się ciągle na Irę. Przez chwilę młody Blacksmith doznał przejmującej potrzeby zaciśnięcia palców na szyi dziecka tak mocno, aż usłyszałby chrupnięcie zmiażdżonej grdyki. Mógł sprawić, że mały nigdy nie poczuje tego, co on. Mógł uczynić go wolnym. Wiedział przecież, jak to zrobić. W końcu Zahar uczył go zabijać.
Zabrał dłoń. Wycofał się. Po co miałby to robić? Po co ratować jednego, gdy reszta będzie cierpieć? Jemu nikt nie pomógł. Czemu miałby pomagać innym?
— Ira! Wchodzisz pierwszy.
***
6 marca, obecnie.
Reese wyszła z sali Johna Doe, jak tornado. Ale nie dlatego, że ją zdenerwował podczas mycia, lecz przez to, że nie potrafiła być na niego zła, a powinna. Był przecież jednym z nich. Miał to wypalone na piersi.
Wpadła do windy, a potem na doktora Songa, który właśnie nią jechał.
— Dobrze się składa, że pana widzę — zagadała. — Przewodniczy pan konsylium, prawda?
— Taaak — odpowiedział Song.
— Chciałabym porozmawiać o pacjencie z piątki.
— A! O Johnie Doe?
— Tak, o nim.
— Czyżby panią też zdążył już odstraszyć? Jak na tak przystojnego mężczyznę, muszę przyznać, że dziwnie działa na kobiety.
Reese zgłupiała. On przystojny? Ten wkurwiony baranek Shaun? Przypomniała sobie, jak wyglądał pacjent, nim opuściła salę. O czym mówił Song?
— Nie rozumiem, co ma pan na myśli.
— To, że warczy na wszystkie kobiety, które do niego chodzą. Maria zwolniła się przez niego... A pani o czym chciała rozmawiać?
— Chciałam zapytać, czy pan wie, kogo przyjął do kliniki?
Song westchnął.
— Widzę, że koleżanki nie zdążyły jeszcze pani opowiedzieć wszystkich plotek.
— Panie doktorze, ja tu przyszłam do pracy, a nie na ploteczki.
— Więc odpowiem na pani pytanie. Nie. Nie wiem, kogo przyjąłem, ponieważ John Doe, to nie jest jego prawdziwe nazwisko. Nie wiemy, jak się nazywa. Ktoś go pobił i podrzucił pod nasze drzwi. Ot, cała historia.
— Pobili go?
— Tak powiedziałem.
— Stąd te świeże blizny?
— Tak. Poskładaliśmy go do kupy.
Reese zagryzła wargę.
— I nic pan o nim nie wie?
— Nie. Mamy nadzieję, że coś powie, jak się w końcu zacznie odzywać.
— Ale przecież on mówi.
Doktor Song rzucił jej zaskoczone spojrzenie. Winda się otworzyła, a on zamiast wysiąść, nacisnął trójkę i pojechali do góry.
— Rozmawiała pani z nim?
Reese poczuła, że się czerwieni. Tego, co zaszło, nie można było nazwać rozmową, bo ona zrobiła wiele, żeby mu dokuczyć: od dłubania w uszach, co strasznie go irytowało, po nie okrycie go, kiedy przyszła druga pielęgniarka, żeby zmienić pościel. Reese specjalnie odwróciła go na bok i nie zasłoniła mu gołego tyłka. Na dodatek kazała mu się trzymać barierki, gdy będzie zdejmować prześcieradło. Omal nie zabił jej wzrokiem, kiedy się zorientował, że nie będą sami. Nie odezwał się już potem ani razu.
Reese wiedziała, że to złe i nieprofesjonalne, ale tamten mężczyzna siedział w więzieniu, a ten był pod ręką.
— Cóż... odezwał się parę razy — odparła.
— Hmm, to coś nowego. — Winda ponownie się otworzyła. Song wysiadł.
— Doktorze... Kto jest rehabilitantem Johna?
— Nikt.
— Jak to nikt?
— Normalnie. Nie mam funduszy. Nie zatrudnię teraz nikogo nowego, a wszyscy są zajęci. Nie mogę im dołożyć pracy, a on jest tu...
— Rozumiem. Nie ma ubezpieczenia i nie płaci. Aha, Aziz musiał do domu jechać. Coś z jego matką. Zastąpię go.
— Dobrze i dziękuję, że mi powiedziałaś o Johnie. Szeryf chciałby z nim porozmawiać. Jutro dam mu znać, bo gotów tu jeszcze w niedzielę przyjechać. Jego żona zdarłaby mi za to skalp.
**
7 marca, obecnie
W poniedziałek szeryf nadal nie mógł dodzwonić się do prokurator Young. Już zaczynał podejrzewać, że kobieta celowo go olewała. Pozbyła się problemu i nie zamierza się przejmować.
Z poczuciem bycia zdradzonym, postanowił jeszcze zadzwonić do jej biura. Odebrała jakaś kobieta o miłym głosie.
— Dzień dobry, z tej strony szeryf Tatomy, Anthony Wright. Czy mógłbym prosić panią prokurator Young do telefonu?
— Przykro mi bardzo, ale pani prokurator nie ma — odpowiedziała tym aksamitnym głosem, który łechtał przyjemnie ucho szeryfa.
— A kiedy będzie?
— Tego nie wiem.
— Może jej pani przekazać, że dzwoniłem.
— Niestety, nie mogę.
— A to dlaczego? — zdenerwował się.
— Dlatego, że pani prokurator jest na chorobowym i nie wiem, kiedy wróci.
Anthony przymknął oczy. Jeszcze tego brakowało, żeby został z tym wszystkim sam.
— Ma pani może do niej prywatny numer? To bardzo ważne — zaryzykował.
— Pan chyba żartuje. Nie mam. A nawet gdybym miała, to nie mogłabym go panu dać. Tak jak powiedziałam, pani prokurator jest chora. Może pan rozmawiać z jej zastępcą.
— Nie. Dziękuję. Do widzenia. — Rozłączył się nim kobieta po drugiej stronie zdążyła odpowiedzieć. Nie mógł gadać z jakimś zastępcą, bo Klara poprosiła go, żeby nikt nie dowiedział się o NN.
Może faktycznie znowu należałoby zacząć podawać mu ten detracośtam. Pomasował się po spoconym czole. Może Song miał rację. Trzeba to zrobić zanim kogoś zgwałci.
O — zerknął na telefon — o wilku mowa.
Odebrał.
— Część Jin.
— Dzień dobry, szeryfie. Słyszę, że mamy dziś dobry humor.
— Tak? Mamy? Nie wiem jak ty, ale ja nie mam się z czego cieszyć. Chyba mam wrzody żołądka, żona się na mnie obraziła, pies omija mnie szerokim łukiem, a na dodatek jedyna osoba, która mogła powiedzieć mi coś o NN, jest na chorobowym i nie ma z nią kontaktu.
— Ja właśnie w tej kwestii dzwonię. On ci może coś o sobie powiedzieć. Właśnie się dowiedziałem, że zaczął się odzywać.
Anthony odetchnął z ulgą. Wreszcie jakaś szansa na postęp.
— Jin, zaraz tam będę — odpowiedział, chwytając za kluczyki.
— Nie spiesz się. On nigdzie nie pójdzie.
**
Willow przekopywała już ostatnią szufladę i nie mogła uwierzyć, że zgubiła bransoletę po mamie. Aż płakać jej się chciało ze złości. Dostała ją od ojca po pogrzebie i od tamtej pory nosiła na różne okazje. Dziś też chciała ją ubrać, bo umówiła się z Adamem na romantyczną randkę.
Rozejrzała się jeszcze raz po pokoju. Nie dość, że nie znalazła bransoletki, to jeszcze zrobiła bałagan. Otworzyła drzwi z impetem i ryknęła na cały dom:
— Tommy! Nie widziałeś mojej bransoletki po mamie?!
— Nie! — odkrzyknął Tommy, który siedział na dole.
— Jesteś pewien? Nigdzie nie mogę jej znaleźć!
— A sprawdzałaś w łazience?
— Sprawdzałam!
— A w kuchni? Może zdjęłaś, jak myłaś naczynia! Czekaj, sprawdzę.
Cisza.
— I co? — zawołała Willow, gdy brat nie odzywał się przez chwilę.
— Czekaj! Kanapkę sobie robię!
— Jezu! Tommy, mnie się śpieszy. Do szkoły się spóźnię.
— Nie ma! — krzyknął Tommy. — A sprawdzałaś swój tajny, pluszowy schowek, który wcale nie jest tajny?
Co? Pluszowy schowek? No jasne, jej poduszka-serduszko z kieszonką-schowkiem.
Rozejrzała się po pokoju w poszukiwaniu przytulanki. Nagle zdała sobie sprawę, co z nią zrobiła.
— Kurwa, dałam ją Johnowi na Walentynki.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top