26. Nie ma mnie dla ciebie
14 luty, obecnie.
Willow wyszła właśnie z alei prowadzącej na parking przed klinikę. Była dziś w wyjątkowo dobrym nastroju. Pogoda, słoneczna choć mroźna, dopisywała. Układało jej się z Devilem. Ojciec się nie czepiał i dał jej nawet ostatnio większą swobodę. Jeszcze tylko odbębni wolontariat i będzie wolna.
Przechodząc przez parking dostrzegła znajomy samochód. Przypomniało jej się zajście sprzed kilku tygodni.
Jacob przepuścił je wówczas w drzwiach jak prawdziwy dżentelmen. Dla Zoe może to nie było nic nadzwyczajnego, bo jej ojciec zawsze puszczał matkę przodem, otwierał jej drzwi, odsuwał krzesło. Ale na Willow takie zachowanie zrobiło wrażenie. W domu Tommy ciągle pchał się, bo chciał być pierwszy, a ojciec traktował ją jak równą sobie - tak by to ujęła. Owszem, wychodził ostatni, ale tylko dlatego że zamykał drzwi, a nie dlatego że tak nakazywało dobre wychowanie.
- Tędy, proszę - powiedział Jacob, wchodząc na parking i prowadząc je do czerwonego Forda Shelby, dokładnie takiego samego jak ten, który stał na parkingu wujka Kurta.
Dziewczęta spojrzały na siebie porozumiewawczo.
- Fajne auto - zagadała wtedy Zoe, która nie miała w zwyczaju trzymać języka za zębami.
- Dziękuję. To prezent od ojca. Niezupełnie w moim guście, ale on lubi ten model i ma dziwną manię rozdawania tych pojazdów. Osobiście wolałbym coś bardziej... - Uniósł ręce do góry i na boki robiąc w powietrzu zarys czegoś wielkiego. - Może jakiegoś Dodge'a Durango. Wiecie. Siedzi się w tym wysoko jak w jakimś...
- Kombajnie? - dopowiedziała Zoe.
Jacob uśmiechnął się jakoś tak kwaśno.
- Niezupełnie to miałem na myśli, ale tak... Może być jak w kombajnie. W tym mam wrażenie, że ktoś zaraz na mnie najedzie.
- Są chyba niższe samochody - stwierdziła Willow.
Jacob otworzył im drzwi.
- Oczywiście, że są. - Roześmiał się. - Mój znajomy rozwalił niedawno Ferrari na autostradzie. Przejechał pod barierą zderzeniową. Cud, że nie stracił głowy.
Willow zatrzymała się w połowie drogi, ramię i jedną nogę miała już wewnątrz samochodu.
- Ale ty nie będziesz jechał szybko?
- Co? Ja? Nie. Nie jestem fanem prędkości. Nie kręci mnie to.
*
Jacob faktycznie prowadził bardzo ostrożnie i z zachowaniem wymaganych przepisów.
Willow zerkała na niego ukradkiem. Pomimo że wydał się sympatyczny, miała pewne opory by zaufać mu w całości.
- To... Jak to się stało, że zostałyście wolontariuszkami? - Zapytał po chwili jazdy. - To jakaś potrzeba serca?
- Raczej nakaz sądowy - wypaliła Zoe.
Willow odwróciła się gwałtownie w jej stronę. Miała ochotę palnąć przyjaciółkę w łeb.
- Nakaz sądowy? Żartujesz? - Jacob spojrzał na Willow.
- Oczywiście, że żartuje. Zoe lubi sobie tak... pożartować. - Postanowiła szybko zmienić temat. - Aziz mówił, że twój dziadek pochodzi z Europy - zagadała.
- Raczej jego przodkowie. Swoją drogą jak każdego białego w tym kraju, a przynajmniej większości. Przyjechali tu prawie trzysta lat temu.
- Łał, fajnie tak znać swoje korzenie. Ja nawet nie wiem, jak nazywali się moi pradziadkowie - zasmuciła się Zoe.
- To on nie przeprowadził się tu razem z zamkiem? - zdziwiła się Willow. Już nie była pewna, czy to ona coś pomieszała czy Aziz.
- Słucham? Z zamkiem? Nie. Coś się Azizowi pomieszało. Mój dziadek pochodzi z nizin społecznych, nie to co mój ojciec... zubożała irlandzka szlachta. Pieniędzy nie mają, ale duma pozostała. Zresztą sama widziałaś, jak on patrzy na ludzi z góry.
- A myślałam, że to przez mój wzrost.
Jacob parsknął.
- Dobre. Masz poczucie humoru i dystans do siebie. Podobasz mi się - oznajmił, śmiejąc się. - To gdzie was wysadzić?
- Willow przy kościele, a mnie pod domem, gdybyś mógł. Muszę zdjąć te buty. Oszaleję przez nie - wyjaśniła Zoe.
- Oczywiście, moja pani. Zawiozę cię, gdzie sobie zażyczysz.
- Jesteś pewien, Janie? - Zoe modelowała głos, by brzmiał bardziej poważnie.
- Oczywiście.
- Nad ocean?
- Jeśli taka twoja wola?
- Hi, hi... Do domu wystarczy. Zabawny jesteś.
- Dziękuję. Staram się nie mieć „kija w dupie", jak mawiał pewien... współpracownik ojca.
Willow uśmiechnęła się do siebie na to wspomnienie i wyciągnęła telefon, który dzwonił od kilku chwil. Zdziwiła się, bo ojciec zazwyczaj nie wybierał wideo rozmowy, chyba że chciał sprawdzić, z kim była. Poprawiła słuchawki bluetooth i odebrała. Twarz George'a pojawiła się na ekranie.
- Cześć, tato. Co tam? - Pomachała do Marii, która stała za kontuarem dyżurki i rozmawiała z jakimiś ludźmi. - Jeszcze raz, tato, bo nie dosłyszałam.
- Mówię, że ktoś chciałby się z tobą przywitać.
Na ekranie pokazała się uśmiechnięta, kobieca twarz.
- Ciocia Reese! - wykrzyknęła Willow. - Kiedy przyjechałaś? Długo zostaniesz? Matko, jak się cieszę. Wieki u nas nie byłaś.
- Wiem, wszystko ci opowiem, jak wrócisz. Chciałam się tylko przywitać z moją małą siostrzenicą, ale z tego, co widzę, to już nie taką małą. Muszę kończyć, bo twój tata krzywo na mnie patrzy. Najchętniej wywaliłby mnie za drzwi.
- Coś ty. On tylko żartuje. Zostaniesz u nas, prawda?
- No nie wiem. Może na parę dni, zanim sobie coś znajdę. Dobra, kończę. Pogadamy, jak wrócisz. Pa.
- Pa, ciociu. - Rozłączyła się i z radości podskoczyła parę razy. Z Reese zawsze się dogadywała, nikt nie rozumiał jej tak, jak ona. Znowu będą siedziały po nocach i oglądały komedie romantyczne, malując paznokcie, pijąc kakao i śmiejąc się w głos, a ojciec będzie sapał z niezadowolenia.
Weszła do sali Nicka oraz Johna i ze zdziwieniem zauważyła, że tego pierwszego nie było. Łóżko stało puste. Nie było na nim nawet pościeli. Willow poczuła dziwny ucisk w piersi. Miała nadzieję, że z nim wszystko było w porządku. Postanowiła, że zapyta później Marię.
Stanęła obok łóżka Johna. Mężczyzna oddychał miarowo. Willow spostrzegła, że coś w jego wyglądzie uległo zmianie, ale nie bardzo wiedziała co.
- Dziś jest bardzo ładny dzień. Szkoda, że nie możesz tego zobaczyć - powiedziała, wyjmując jedną słuchawkę z ucha. Usiadła na krzesełku. Odgarnęła jasne loki z ucha Johna i umieściła w nim słuchawkę. - Normalnie nie słucham takiej muzy, ale czasami mam ochotę na odmianę. Ty mi wyglądasz na Hiphopowca. Masz takie dziwne tatuaże. - Dotknęła ramienia mężczyzny. Skórę miał przyjemnie ciepłą. Zaczęła kiwać się w rytm bitów i nucić pod nosem. Chwyciła go za palce dłoni. - Tańcz John! - Podniosła się z miejsca. - Jebać przeznaczenie! Nie ma mnie dla ciebie.
Puściła rękę mężczyzny i zaczęła kręcić się, śpiewając. Przechadzała się tam i z powrotem, podrygując, czasami machając rękami. W końcu wybrzmiał ostatni utwór. Willow wróciła do Johna, zabrała słuchawkę i spojrzała na jego twarz. Miał zmarszczone brwi, jakby śniło mu się coś przykrego.
- Wiesz, że dziś są Walentynki? - zapytała, odgarniając loczek z czoła Johna. Na połowie głowy miał krótkie włosy. Maria powiedziała kiedyś Willow, że musieli zgolić je do zera. - Mam dla ciebie prezent. - Wyciągnęła z plecaka małą poduszkę w kształcie serca.
- Wszystkiego najlepszego w dniu zakochanych. - Położyła ją obok głowy mężczyzny. Na chwilę zawisła nad jego twarzą, przyglądając mu się. Miał długie, gęste, czarne rzęsy, bliznę przecinającą łuk brwiowy i drugą, mniejszą tuż pod okiem. Kość nosowa była prosta, ale widniało na niej zgrubienie. Górną wargę przecinała pionowa kreska kolejnego zbliznowacenia.
Pocałowała go w usta. Zrobiła to, kompletnie tego nie przemyślawszy. Gdy otworzyła powieki, jej błękitne tęczówki spotkały się z otchłanią czarnych oczu.
- O kurwa - zaklęła, podrywając się do góry.
John leżał nieruchomo, ale patrzył na nią całkiem przytomnie. Odsunęła się, nie wiedząc, jak zareagować.
- Wybacz. - Złapała ucho plecaka i wybiegła z pokoju.
**
Ira usłyszał jeszcze soczyste przekleństwo, a potem zamknął oczy i zasnął.
***
Koniec maja, dwanaście lat temu.
Ira spojrzał na swój paszport i na pieczątki z przejścia granicznego. Od trzech lat systematycznie pokonywał trasę z domu Bolta do Meksyku, gdzie spędzał kilka miesięcy, przygotowując się do wywiązania się z umowy z Jorge. Szczerze mówiąc, gdy Bolt oznajmił, że Ira będzie znowu trenował, ten pomyślał, że będzie to gdzieś blisko domu. Nie sądził wówczas, że będzie musiał pokonywać pół świata i uczyć się kolejnego języka. Nie żeby sprawiało mu to jakąś trudność. Po prostu nie czuł takiej potrzeby. Rozumiał doskonale, co mówią do niego koledzy z ringu, ale uparcie odpowiadał im po angielsku lub tajsku, za co nie raz oberwał mocniej niż powinien.
Zamknął paszport i schował go do kieszeni plecaka, który leżał obok niego na tylnej kanapie w taksówce. W oknie było już widać wysoki mur okalający dom Bolta i przylegający do niego teren.
Taksówkarz wbił kierunkowskaz i zjechał na pobocze, by wysadzić pasażera. Ira nie miał wielu rzeczy, cały jego dobytek mieścił się w plecaku i sportowej torbie, więc nie musiał być podwożony pod same drzwi.
Zapłacił za kurs i wysiadł. Był w nienajlepszym humorze, bo Bolt zapomniał odebrać go z lotniska, choć zawsze to robił. Ira dziwił się, że Carmen mu o tym nie przypomniała. Przecież ona zawsze o wszystkim pamiętała.
Idąc podjazdem, już nie mógł się doczekać tej chwili, gdy wejdzie do domu, a uśmiechnięta Carmen rzuci mu się na szyję i zacznie go zasypywać pytaniami, mieszając angielski z hiszpańskim. Będzie się śmiała jak zwykle, podstawiała mu słodycze pod nos i opowiadała ploteczki z życia celebrytów, których Ira nawet nie kojarzył. Lubił te krótkie chwile w swoim życiu, gdy mógł się poczuć jak normalny czternastolatek wracający na przykład ze szkoły z internatem. Wmawiał sobie, że tak właśnie było. Rodzina - tym byli dla niego Carmen i Bolt.
Podchodząc do drzwi, Ira usłyszał głośną muzykę. Zaniepokoił się trochę. Gdyby Carmen była w domu, nie pozwoliłaby, żeby odtwarzacz grał, chyba, na cały regulator. Wstukał kod, nacisnął klamkę i wszedł do holu. Muzyka odbijała się echem od wysokich, pustych ścian. Odstawił torbę oraz plecak i poszedł do salonu. Tu muzyka była wręcz ogłuszająca.
Na ulubionej kanapie Bolta, Ira dostrzegł jego nagie, szerokie plecy i równie nagi tyłek poruszający się w rytm pchnięć bioder. Małe, kobiece stopy wspierały się na ramionach mężczyzny.
Ira pokręcił głową i już miał się wycofać, gdy kobieca dłoń pojawiła się w polu widzenia. Szczupłe palce z niebotycznie długimi czerwonymi paznokciami trzymały koniec blond warkocza.
Ira poczuł, że krew zaczyna w nim wrzeć.
Carmen nie miała takich włosów.
Zrobił dwa kroki w bok, żeby upewnić się w swoich przypuszczeniach i nie mylił się - to nie była Carmen, tylko jakaś lafirynda, której nie znał.
Zacisnął szczękę, aż zazgrzytały mu zęby. Rozejrzał się, na stole w części jadalnianej dostrzegł pojemnik na lód a wewnątrz chłodzący się szampan. Wyciągnął butelkę, zabrał pojemnik i ruszył z impetem w stronę Bolta, który dopuścił się haniebnej zdrady. W tym momencie zdradzał nie tylko Carmen, ale jego również.
Blondynka otworzyła oczy i krzyknęła z przerażenia.
- Zamknij ryj. - Bolt zatkał jej dłonią usta.
Kobieta wytrzeszczyła oczy, dławiąc się własnym krzykiem.
Bolt dostrzegł ruch, ale było już za późno. Kubeł lodowatej wody z roztopionych kostek wylądował na jego głowie. Mężczyzna poderwał się z miejsca na nogi, a kobieta stoczyła na podłogę.
- Kurwa, Ira, pojebało cię! - wrzasnął Bolt, chwytając go za koszulkę i unosząc jednocześnie dłoń do góry.
Ira uniósł twarz, na której malowała się hardość i wściekłość.
Bolt opuścił pięść. Mruknął. Sięgnął po pilota i wyłączył muzykę.
- Bolt! Kim jest ten gnojek? - zapiszczała blondynka, naciągając krótki top na wypchane silikonem cycki.
Zapytany nie odpowiedział, rzucił za to pilota na ławę i poszedł do łazienki po ręcznik.
Blondynka przetarła oczy, rozmazując jeszcze bardziej kiepski, zbyt mocny makijaż.
- Wynoś się - powiedział Ira, wskazując drzwi.
- Coś ty powiedział, gnoju? - Podniosła się z podłogi.
- Słyszałaś.
- Chyba cię pojebało, szczylu. - Zacisnęła pięść i zaczęła wygrażać, patrząc w oczy Iry, który był od niej nieznacznie wyższy.
- Zabierz swoje rzeczy i wyjdź - powtórzył już spokojniej.
- Ty gówniarzu. Co ty sobie wyobrażasz, że masz pierwszą lepszą przed sobą? - Zamachnęła się.
Ira złapał jej dłoń i wykręcił ją tak, że kobieta odwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni, potem dał jej kuksańca kolanem w tyłek. Zszokowana blondynka pchana impetem zrobiła parę kroków. Zaraz jednak odwróciła się i rzuciła z pazurami. Ira dostrzegał wściekłość w jej oczach i zaskoczenie na twarzy Bolta, który wrócił właśnie z łazienki, ale nie bronił się, gdy jej drobne dłonie zaczęły okładać go po piersi, a potem twarzy. Stał i ze spokojem przyjmował cios za ciosem.
- Co z tobą jest nie tak? - ryknęła w końcu blondynka, ocierając łzy wściekłości. Znowu się zamachnęła.
- Dobra. Wystarczy. - Bolt złapał ją za nadgarstek. - Idź się ogarnij, bo wyglądasz jak z marnego horroru. - Klepnął w tyłek wymijającą go kobietę. - No co? - zapytał, widząc minę Iry, który milczał.
- Kurwa, Ira, wiesz, że nie cierpię, gdy zachowujesz się jak baba. Nie każ mi się, do kurwy nędzy, domyślać.
- Jak możesz to robić Carmen?
- Ale co robić?
- To! - krzyknął Ira.
- Co? Posuwać Candy? O to ci chodzi? A czemu miałbym tego nie robić?
- Myślałem, że Carmen...
- Że co? Że ona coś dla mnie znaczy? To źle myślałeś. - Lewą dłoń oparł na biodrze, a prawą potarł czoło tuż nad brwiami. - Ira... Carmen to dziwka, tak jak Candy. Płacę im za ruchanie, a Carmen płaciłem jeszcze za to, żeby cię niańczyła, bo było ci to potrzebne. Rozumiesz? Ty... czy ja, nic dla niej nie znaczymy. Robiła to dla kasy. Gdybym jej zapłacił to... - Przeniósł spojrzenie z twarzy Iry na jego krocze. - Ty... a może masz z tym problem, bo sam jesteś w potrzebie? Ile ty masz lat? Szesnaście? Siedemnaście?
Ira zmarszczył czarne, gęste brwi.
- Czternaście - podpowiedział. - Mógłbyś to w końcu zapamiętać.
- Czternaście? - zdziwił się Bolt, patrząc Irze w oczy, który był niższy od niego o głowę. Nagle zarzucił mu rękę na ramiona i pociągnął za sobą do barku. - No, to już czas najwyższy. Chcesz, to Candy ci ulży albo pokaże, jak samemu to zrobić. O! Candy, chodź no tu. - Machnął zachęcająco na blondynkę, która wróciła z toalety. Na jej twarzy nie gościł już szpetny makijaż, a jasne, tlenione włosy upięte były na czubku głowy.
Candy podeszła do Bolta, ten złapał ją w pasie, przyciągnął do siebie i zaczął szeptać jej coś do ucha. Kobieta wydęła pomalowane szminką usta, a potem spojrzała na Irę.
- Mówisz? - zapytała, lubieżnie się uśmiechając. Przygryzła dolną wargę i, kołysząc biodrami, podeszła do Iry. On przyglądał się jej z nieodgadnionym wyrazem twarzy, gdy kładła jedną dłoń na jego piersi a drugą na karku. Wyciągnęła szyję, by sięgnąć jego ust, ale Ira zagryzł wargi, uparcie się w nią wpatrując.
Bolt parsknął ze śmiechu.
- Ja pierdolę, taki dzieciak a już wie, że dziwek się nie całuje. - Napił się koniaku. - Wybacz, Candy, ale taka prawda. Miałaś w ustach więcej fiutów niż ja cipek widziałem.
Candy puściła Irę, najwyraźniej nie zamierzała się produkować, bo pewnie zazwyczaj nie musiała tego robić. Odwróciła się do Bolta i wyciągnęła rękę.
- Za co mam ci płacić? Nic nie zrobiłaś.
- Nie moja wina, że smarkacz ci przeszkodził. Czas minął. Płać. - Pomachała palcami, a gdy otrzymała gotówkę, upchnęła ją do stanika i ruszyła do drzwi. Nim zatrzasnęła je za sobą, krzyknęła jeszcze: - Możesz wydymać chłopka, niezłe z niego ciacho!
Ira przeniósł wzrok z holu, w którym zniknęła kobieta, na czerwoną twarz Bolta.
- Głupia dziwka - burknął mężczyzna i jednym haustem połknął resztę alkoholu, który był w szklance, po czym nalał sobie drugą porcję i poszedł na kanapę. - Dzwonili ze szkoły - oznajmił, odstawiając alkohol i sięgając po paczkę papierosów.
- No i...?
- No i, kurwa, to, że nie zaliczyłeś semestru.
- Nie mogę się jednocześnie uczyć i trenować przez cały dzień.
- Ty się nie masz uczyć przez cały dzień, bo nie będziesz profesorem. Masz tylko zaliczyć minimum wymaganego materiału. Z czego cię oblali?
- Z hiszpańskiego.
- Jaja sobie robisz?! Od dwóch lat...
- Trzech.
- Co?
- Od trzech lat tam jestem.
- To tym bardziej. Trzy lata siedzisz w Meksyku i nie umiesz hiszpańskiego?
- Umiem.
- W takim razie wytłumacz mi, bo nie rozumiem, czemu, do cholery, jesteś nieklasyfikowany?
- Bo nauczycielka nie zna języka?
- Nie, no, kurwa, szlak mnie trafi. Jak nie zna? Gdyby nie znała, to by go nie uczyła.
- No, mówię ci, że nie zna. Kazała nam, w formie opowiadania, opisać dzień z życia i umieścić prawdziwe dialogi.
Bolt poczuł, że zaczyna go boleć serce. Nie chciał wierzyć w to, co usłyszał.
- I coś ty tam napisał?
Ira przytoczył kilka wypowiedzi, idealnie naśladując akcent mieszkańców tierra caliente.
Twarz Bolta zrobiła się biała jak papier, a potem czerwona jak burak. Wziął głęboki oddech i przygryzł dolną wargę, widać było, że z ledwością powstrzymuje śmiech. Odkaszlnął w pięść, jakby za wszelką cenę chciał zachować powagę.
- Ira... - powiedział łamiącym się głosem. - Nikt ci nie powiedział, że w szkole nie używa się takiego języka?
- Ale tak się właśnie mówi w Meksyku.
- Tak się mówi w kręgach, w których się znalazłeś. Coś jeszcze masz mi do powiedzenia?
- Nie. - Ira założył ręce przed sobą. Cała jego postawa miała mówić, że skończył i nie przyjmuje reprymendy.
Bolt podniósł się, stękając. Podszedł do komody, wyciągnął z niej kopertę i wrócił na swoje miejsce. Wyjął okulary, założył je na nos, po czym wydobył list.
- „Uczeń, Ira Blacksmith, w swoim eseju użył niestosownego, wulgarnego języka. Nie stosuje się do zasad ogólnie pojętego dobrego wychowania. Wykazuje chorobliwe zainteresowanie przemocą. Przejawia homofobię, rasizm oraz seksizm. Zaleca się konsultację psychologiczną w celu zdiagnozowania i podjęcia stosownej terapii" - przeczytał, zdjął okulary i podniósł wzrok na Irę, który szczerzył się jak nigdy dotąd. Bolt chyba zdębiał. - Czego się szczerzysz? To cię bawi?
- Nie. Nie to. - Nadął policzki.
- Więc co?
- Te denka od butelek, które nosisz zamiast okularów - parsknął na cały głos. Pierwszy raz coś go tak rozbawiło w tym domu.
- Skończyłeś? - zapytał w końcu Bolt chyba już lekko zdenerwowany. - To skocz na stację po fajki, bo muszę zapalić.
- Teraz? Chciałem iść spać.
- Pójdziesz spać, jak ja zapalę. Zasuwaj!
Ira zaklął cicho pod nosem, ale poszedł do wyjścia. Nieszczególnie miał ochotę zasuwać na stację, po całym dniu spędzonym na lotnisku, w samolocie i w taksówce.
- Weź auto, będzie szybciej! - krzyknął za nim Bolt.
- Jak auto? Jestem za młody, żeby prowadzić! - odparł Ira, zakładając bluzę.
- Ale umiesz, prawda? Tam i z powrotem, to chwila. Jakby gliny jechały, to nie panikuj. I tak wyglądasz na starszego niż jesteś. Nie zatrzymają cię bez powodu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top