25. Czasami śmierć jest najlepszym lekarstwem na wszystko
Maj, piętnaście lat przed obecnymi wydarzeniami.
Było ciemno, ale nie tak, by Ira nie widział tego, co go otaczało. Zawinięty w kołdrę siedział na parapecie okna i przyglądał się drzewu oświetlonemu blaskiem latarni. Wiatr targał gałęzie pokryte młodymi liśćmi i giął czubek, jakby chciał go złamać. Niepokojący szum i gwizd wdzierał się do budynku każdą szczeliną. Dęło tak mocno, że nie dało się spać. Ale to nie był jedyny powód, przez który Ira nie spał. Za każdym razem, gdy w końcu zmęczenie wygrało z jego silną wolą, śniły mu się koszmary. Jego udręczony umysł wciąż wracał do tego wieczoru i raz za razem odtwarzał to, co się wtedy wydarzyło. Wściekłe spojrzenie bladoniebieskich oczu prześladowało go za każdym razem, gdy zamykał powieki.
Pamiętał, co obiecał mu Bolt i naprawdę chciał być silny. Silniejszy niż koszmary. Niż to obezwładniające uczucie strachu, które go czasami dopadało i sprawiało, że nie mógł się ruszyć. Że żołądek podchodził mu do gardła, aż brało go na wymioty.
Noc była najgorsza. Cicha, mroczna, pozbawiona tego wszystkiego, czym mógł zająć myśli za dnia. Siadał wtedy na parapecie i gapił się na drzewa, na ich czarne sylwetki kołyszące się na tle nieba rozświetlonego przez miasto. Albo wspominał Taja, jego gesty, mimikę, to jak poruszał się, gdy ćwiczył. Próbował też przywołać w sobie to dziwne uczucie, które zrodziło się w nim, kiedy przytuliła go ta kobieta – Shorty. Ira zastanawiał się, kim była? Mógł zostać z nią, wtedy to wszystko by się nie wydarzyło. Tak myślał, chciał w to wierzyć, chociaż sam nie wiedział czemu.
Wstał z parapetu. Był tak zmęczony, że aż słaniał się na nogach, ale nie mógł spać. Zerknął na zegarek. Była trzecia w nocy. Założył buty, wziął kurtkę i wymknął się z domu.
Do psiarni prowadziła wybrukowana, szeroka ścieżka. Poszedł tam. Jeśli zaśnie, to psy go obudzą, gdy ktoś będzie szedł, myślał wchodząc do środka.
Na jego widok zwierzęta podbiegły do krat, głucho ujadając. Ira wiedział, że każdy pies Bolta przeszedł operację nacięcia strun głosowych, po to by nie szczekał głośno. Wiedział też, że nie powinien nikomu o tym mówić, bo zabieg taki był nielegalny.
Poszedł do ostatnich boksów, gdzie umieszczone były suki w ciąży. Jedna z nich wykazywała wyjątkową sympatię wobec Iry. I on też ją lubił. Wszedł do zagrody. Suka podbiegła, merdając przyciętym ogonem. Miała rudą sierść i białą łatę na lewym oku.
Kucnął obok niej i pozwolił, by lizała go po twarzy. Potem położył się na jej posłaniu. Suka klapnęła obok. Ira objął ją i przyciągnął do siebie. Była ciepła i pachniała niezbyt przyjemnie.
— Śmierdzisz jak Bolt — powiedział Ira, zamykając oczy.
Śniły mu się psy, i to był dobry sen. Po raz pierwszy od dłuższego czasu był wyspany. Obudził go Pedro, syn trenera psów, który karmił zwierzęta. Ira pożegnał się z suką i wrócił do domu. Bolt siedział na kanapie przed ogromnym telewizorem podłączonym do konsoli i grał.
Ira nie odezwał się, tylko zerknął na mężczyznę i poszedł do kuchni. Był głodny.
— Co?! Znowu nie mogłeś spać?! — krzyknął Bolt. Jego głos ledwo przebił się przez odgłosy z gry. — No, pizdo jedna, dawaj! Co? Kurwa! Nie! Ja pierdolę, co za badziew.
Ira domyślił się, że druga część nie była skierowana do niego. Zrobił sobie kanapki i z talerzem w dłoni wrócił do salonu, by popatrzeć, jak Bolt grał. Ale Bolt zamiast pada trzymał w dłoni papierosa i siedział rozparty jak król złodziei. Ira przysiadł na dywanie obok niskiego stolika kawowego i zaczął jeść kanapkę. Bolt pochylił się, ujął jakieś pudełeczko i przesunął je w stronę chłopca.
— Masz. Jedna przed snem i już nic ci się nie będzie śniło. Tylko nie przesadź, bo się nie obudzisz.
Ira wziął pudełko do ręki, obrócił je w palcach.
— Witaminy? — zdziwił się.
— To tylko pudełko. Doktorek jest bardzo przezorny.
— Aha. — Ira wsadził ostatni kęs do ust. Lubił masło orzechowe, było takie kleiste, lekko słone i z posmakiem orzechów.
— Zapisałem cię do szkoły — wypalił nagle Bolt.
Ira zrobił wielkie oczy, doskonale pamiętał, jak to się ostatnio skończyło, a teraz… Nie mógł, nie chciał być wśród innych dzieci. Nie po tym, co widział i przeżył.
— Wolałbym być tutaj. Z poprzedniej mnie wyrzucono.
Bolt roześmiał się.
— Wiem. Aaron mi powiedział. Anna chciała zrobić z ciebie dżentelmena i dlatego umieściła cię w szkole dla małych snobów.
— Kogo?
— Snobów. Ludzi z kijem w dupie — wyjaśnił Bolt, znów się śmiejąc. — Ale ja wiem, że to nie jest miejsce dla ciebie. Także się nie martw, tam nie wrócisz. Będziesz się uczył, bo coś tam wiedzieć musisz. Ale przede wszystkim, Ira, będziesz dalej trenował. Rozumiesz?
— W szkole Taja?
— Nie. Nie tam. Gdzie indziej.
***
Pierwszy tydzień stycznia, obecnie.
Willow szła chodnikiem, co jakiś czas kopiąc bryłę lodu jak piłkę. Utwardzane czubki w glanach sprawiały, że nie czuła bólu a jedynie zimno. Zawsze marzły jej palce, choćby ubrała najgrubsze skarpety, jakie miała. Dlatego nie lubiła zimy. Było też kilka innych powodów, ale ten był najważniejszy.
Pomimo przydzielenia jej nowego pacjenta, wcale nie czuła się lepiej i wiedziała, dlaczego tak było. Johna Doe oraz Nicka widziała zaledwie kilka razy, lecz nie mogła przestać o nich myśleć, o starszym panu z trzeciego piętra również. Tak jak nie mogła przestać myśleć o niej. Kiedy tam była wracało wspomnienie tej umęczonej twarzy.
„Czasami śmierć jest najlepszym lekarstwem na wszystko” — mawiał stary mężczyzna zajmujący się zielenią na miejskim cmentarzu.
Willow chciałaby móc w to wierzyć, ale nie wierzyła. Śmierć nie rozwiązywała problemów żyjących, a Willow wydawało się, że miała ich dużo. To, co czuła, myślała, pamiętała i co sobie wyobrażała, spisywała w zeszycie z czarną okładką ozdobioną jej ręką. Białym markerem co jakiś czas dorysowywała nowe tajemne znaki: oko z pentagramem zamiast źrenicy, celtycki krzyż otoczony różami, miecz w płomieniach czy wąż połykający własny ogon. Dziś też miała ze sobą zeszyt. Dla odmiany przeczyta im obu to, co napisała.
Uśmiechnęła się do siebie posępnie.
Biedaki, nawet nie będą mogli zaprotestować.
Obok niej przejechał biały SUV i po chwili zatrzymał się na środku drogi.
Willow przestała kopać bryłę i zapatrzyła się w pojazd. Przez pewien czas nic się nie działo. Samochód po prostu stał na drodze, z wylotu rury wydechowej unosiła się para wodna, a przyciemniane z tyłu szyby broniły pasażerów przed wzrokiem ciekawskich. W końcu tylne drzwi otworzyły się.
No, nareszcie. Ile można czekać? — pomyślała Willow, patrząc, jak jej przyjaciółka wyskakuje z samochodu rodziców, cwałuje po zaśnieżonym asfalcie, a potem przeskakuje nad hałdą śniegu odgarniętego z drogi.
— Idę z tobą! — oznajmiła radośnie Zoe, dysząc z wysiłku.
Willow poczuła, że zaczyna ją swędzieć skóra. Potarła rękaw wojskowej kurtki z demobilu.
— Nie musisz, to kawał drogi, a ty już ledwo dychasz.
Zoe nabrała głęboko powietrza w płuca, a potem wypuściła je powoli, składając jednocześnie dłonie przed sobą.
— Zen — zanuciła, przeciągając ostatnią głoskę. — Teraz myślę — zaczęła śpiewać na melodię słowa zen. — Że zwolnienie z zajęć sportowych to nie był najlepszy pomysł.
Willow parsknęła. Jej przyjaciółce znowu odwalało.
— I myślę też — kontynuowała śpiewnie Zoe — że jako twoja najlepsza przyjaciółka, powinnam towarzyszyć ci w tych trudnych chwilach. — Otworzyła oczy i spojrzała na Willow. — Poważnie mówię. Od dziś będę razem z tobą chodzić do kliniki. Żaden staruszek nie będzie straszył mojej kumpeli.
Uszy Willow zrobiły się gorące.
— Zoe, nie musisz tego robić — wymamrotała, spuszczając głowę.
— Ale chcę. I nie próbuj mnie przekonywać. Skoro ty to wytrzymujesz, to ja też. — Ruszyła przodem, nucąc pod nosem tekst głupkowatej piosenki.
— Nie, Zoe, tylko nie to. Błagam. Nie będę się mogła tego pozbyć z głowy.
— W takim razie śpiewaj ze mną — zachęciła Zoe. — „Myszo…” — Wskazała na przyjaciółkę.
— „Jeleń” — dokończyła Willow, czując, że opuszcza ją wcześniejsze zdenerwowanie.
— „Zagrożony wyginięciem!” — zaśpiewały obie na cały głos.
— „Myszo…!”
— „Jeleń!”
Darły się niezrażone tym, że mijający ich obywatele Tatomy kiwali głowami z dezaprobatą. Po Myszojeleniu przyszedł czas na pozostałe przyśpiewki. Repertuar youtubowych hitów pewnie jeszcze długo by im się nie wyczerpał, gdyby Willow w pewnym momencie nie przestała odpowiadać na śpiewne zaczepki Zoe.
— Wiesz, że nie lubię się wtrancać… — zagadała Zoe, specjalnie przekręcając ostatnie słowo. Ale widzę, że coś cię gryzie.
Willow wymownie zerknęła na przyjaciółkę.
— Ty nie lubisz się wtrącać?
— No dobra. Zawsze się wtrącam, bo nie mogę patrzeć, jak ludzie się męczą.
— Ja też. — Zatrzymała się. — Jest coś, co powinnam ci powiedzieć.
— To dawaj — zachęciła Zoe.
— Mam nowego pacjenta.
— I chwała Bogu! Bo już patrzeć na ciebie nie mogłam. — Wsadziła gumę do ust. — Słuchać zresztą też nie.
— O, wielkie dzięki — żachnęła się Willow.
— Taka prawda. Ciągle tylko jęczałaś i biadoliłaś o tym dziadku…
— Bo ja się śmierci boję! A on umrze. Już wygląda, jakby nie żył. — Schowała twarz w dłoniach. — Po wypadku… Moja mama leżała tam przez jakiś czas.
Zoe przestała przeżuwać gumę.
— Myślałam, że w nim zginęła?
— Żyła jeszcze, ale nigdy nie odzyskała przytomności. Tommy był malutki, więc tego nie pamięta, ale mnie ojciec ciągle tu przywoził. Kazał mi trzymać ją za rękę, mówić do niej, a… ja się tak bałam. Słyszysz. Bałam się własnej matki. Tego jak wyglądała, że się nie ruszała i jak pachniała. To już nie była moja mama. — Otarła łzy. — To nie jest tak, że im nie współczuję. Mówiłam te wszystkie rzeczy, żeby odreagować, bo mnie to po prostu wkurwia.
— W porządku, Willow. Rozumiem. — Zoe położyła dłoń na ramieniu przyjaciółki.
Willow odetchnęła z ulgą. Może nie powiedziała wszystkiego, co ją dręczyło, ale już to pozwoliło jej poczuć się lepiej.
— To chodźmy. — Pociągnęła koleżankę za sobą.
*
Zoe nie przepadała za szpitalami, a w klinice była tylko raz – z wycieczką klasową, podczas której mieli poznać tajniki pracy pielęgniarki. Szła więc za Willow, starając się nie zaglądać do wnętrz pokoi przez przeszklone drzwi.
— To tutaj — oznajmiła Willow, trzymając za klamkę.
Zoe nabrała powietrza i wypuściła je.
— Jestem gotowa — oświadczyła. Chyba nie chciała się do tego przyznać, ale trochę się bała, pewnie podejrzewała, że rzeczywistość jest inna niż pokazywano to w filmach.
— Poznaj Nicka. — Willow wskazała łóżko na którym leżał chłopiec.
— Nie wygląda tak źle, jak się spodziewałam — stwierdziła Zoe. — A ten tam? — zapytała, wskazując Johna Doe.
— To jest John.
— Aha. — Podeszła bliżej. — I… tak sobie… tu leżą…
— Zoe? Co ci jest? — Willow zbliżyła się do przyjaciółki, której głos zdradzał duże emocje. Dotknęła jej ramienia. Po policzkach dziewczyny płynęły łzy. — Zoe?
— To jest takie smutne. — Pociągnęła nosem. — Bo wiesz, że nie możesz im pomóc. A popatrz na tego. — Wskazała Nicka. — Ile on ma lat? Piętnaście? Powinien chodzić do szkoły, a nie leżeć tutaj.
Willow oniemiała, nie spodziewała się, że przyjaciółka tak zareaguje.
— Chcesz chusteczkę?
— A masz?
Kiwnęła głową.
— To daj, bo mi smarki zaraz do gardła spłyną. — Wydmuchała nos. — To co będziemy im czytać?
Willow zdała sobie sprawę, że miała tylko własne wypociny, którymi nie chciała dzielić się z nikim przytomnym.
— Zapomniałam zabrać książkę.
— Lipa. Wiem. Poczytaj im coś z Wattpada?
— Nie mam tej aplikacji. Ojciec się nie zgodził.
— Co? Pytasz ojca o to, co możesz sobie na telefonie zainstalować? Żartujesz?
— Nie. Po tej akcji kazał mi odinstalować wszystko, co uznał za niestosowne, czyli wszystko, i podpiął mi kontrolę rodzicielską. Bez jego zgody nie mogę nic pobrać. Wie nawet, gdzie jestem.
— Namierza cię? Ja pierdolę. To już przesada. Nie możesz tego wyłączyć?
— Nie da się. Próbowałam.
— Gadanie. Wszystko się da. Adam ma kumpla, który ogarnia takie tematy. Dasz mu telefon, to zrobi tak, że twój tata się nawet nie zorientuje. To już wiem, czemu nie ma cię na żadnej grze. Mogłaś mi wcześniej powiedzieć. — Zamyśliła się. — Skoro ty nie masz nic do czytania, to pojedziemy z moją książką. Czytam teraz taką jedną… No, wiesz. — Uśmiechnęła się konspiracyjne.
— Co? Chcesz tu erotyki na głos czytać?
— Czemu nie? Chłopakom też się coś od życia należy. Jeszcze nie są martwi. Może się czegoś nauczą? Jestem pewna, że gdyby mogli potwierdzić, to by to zrobili. Sprawimy, że zechcą się obudzić.
— No, nie wiem. Ja się trochę wstydzę. — Willow zaczęła drapać się po rękach. Mogła zabrać tę maść od Aziza.
— Czytać się wstydzisz? — zakpiła Zoe.
— Na głos.
Zoe wyszczerzyła zęby.
— Dlatego zrobimy to z podziałem na role. Ja zaczynam.
*
Godzinę później szły korytarzem do wyjścia.
Przy dyżurce stał Aziz i rozmawiał z jakimś mężczyzną. Willow pomachała do niego. W odpowiedzi Aziz uniósł rękę do góry, zwracając tym uwagę swojego rozmówcy na mijające ich dziewczyny.
— O, dzień dobry, Willow O'Brien — przywitał się nieznajomy.
Zaskoczona Willow odwróciła się, a wraz z nią Zoe.
Uśmiechał się do nich młody człowiek z modnie przystrzyżonymi włosami w kolorze miedzi. Willow wydawało się, że gdzieś już widziała tę smukłą twarz o zbyt delikatnych jak na mężczyznę rysach.
Zoe pochyliła się nad uchem przyjaciółki i zapytała szeptem:
— Kto to jest?
— Nie mam pojęcia — Willow odpowiedziała również szeptem.
Mężczyzna podszedł bliżej.
— Nie poznajesz mnie? Jestem wnukiem Victoria.
— Kogo? — szepnęła Zoe.
— Spotkaliśmy się w jego pokoju — wyjaśnił, wskazując palcem do góry.
Willow zrobiła wielkie oczy i schowała się za Zoe.
— Jacob — przedstawił się mężczyzna, wyciągając dłoń.
Zoe uścisnęła ją z zapałem, przedstawiając się jednocześnie. Najwyraźniej nie wzbudzał w niej podejrzeń. Willow natomiast była bardziej powściągliwa, pamiętała wyraz twarzy starszego mężczyzny z pokoju i to, że ten tutaj, gotów był wykonać każde polecenie tamtego.
— Aziz mówił, że już nie czytasz mojemu dziadkowi — kontynuował. — Nie dziwię się. Gdybym był na twoim miejscu i spotkał mojego ojca, też nie chciałbym mieć nic wspólnego z nikim z jego rodziny. Przestraszył cię. Prawda? — Westchnął. — On jest… — Zapatrzył się w czubki camelowych workerów, które miał na stopach. — Trochę apodyktyczny. I podejrzliwy. I… — Podniósł wzrok na nastolatki.
Willow wydawało się, że dostrzegła w nich łzy.
— Musimy już iść. — Pociągnęła Zoe do wyjścia.
— Może was podwieźć? — zaproponował Jacob.
— Nie trzeba, to blisko — odmówiła Willow.
— Blisko! Chyba żartujesz? To kawał drogi — biadoliła Zoe, która nie była przyzwyczajona do długich spacerów. — Facet chce nas podwieźć. No, chodź. Bo będziesz mnie musiała nieść.
Willow się zdenerwowała. Czuła, że tak będzie. Zoe zawsze marudziła, gdy musiała przejść więcej niż odległość z salonu do kuchni. Po kilkunastu metrach zaczynało się sapanie, potem fukanie, a później jawne biadolenie, że nie po to wymyślono samochody, żeby chodzić na piechotę.
— Przecież mówiłam ci, że nie musisz ze mną iść, ale się uparłaś!
— I nie byłoby sprawy, gdybym miała stare buty, ale te są nowe i strasznie mnie obtarły — żaliła się Zoe płaczliwym głosem.
Willow zagryzła wargę. Już wcześniej widziała, że Zoe kupiła sobie te super modne botki na wysokiej podeszwie, które nosiły obecnie wszystkie modnisie, jak o nich myślała Willow. Zerknęła na swoje wydeptane glany. Chętnie by się zamieniła z Zoe, żeby tylko nie musieć jechać z tym gościem, ale przyjaciółka miała mniejszą stopę.
— Dobra, to jedź. Ja idę na nogach.
Zoe chwyciła ją za ramię i wlepiła w nią spojrzenie.
— Chyba nie zostawisz mnie z nim samą? A co jeśli to jakiś zboczeniec?
Willow przeniosła wzrok na Jacoba, który stał z rękami w kieszeniach jasnych jeansów, a poły długiej kurtki zwieszały się po bokach jego szczupłego ciała.
— Właśnie dlatego nie chcę z nim jechać.
— Więc jest zboczeńcem? — załkała Zoe, której nagle umknęła perspektywa szybkiego powrotu do domu.
— Skąd mam wiedzieć. Nie znam go.
— Myślałam, że znasz.
— Słuchajcie — wtrącił się Jacob. — Jeśli nie chcecie, nie musicie. Myślałem, że ci się zrewanżuję za czytanie, ale jeśli się boicie, to… Niepotrzebnie. Aziz wie, kim jestem i słyszał, że proponuję wam podwózkę. Prawda? — Pytanie skierował do Aziza, który stał obok i uśmiechał się, jakby wiedział, o czym dyskutują dziewczyny.
— Prawda — odpowiedział zapytany.
— No, nie wiem…
— Och, nie daj się prosić, Willow O'Brien.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top