.2. Wybrańcy bogów umierają młodo

Piątek 15 października. Obecnie.

Willow aż podskoczyła, gdy obok niej z rykiem silników przemknęły dwa Fordy. Szła najbliżej osi jezdni i to po złej stronie, więc kiedy do jej uszu dotarły pierwsze odgłosy zbliżających się pojazdów, nie zdążyła całkiem zejść na pobocze. W ostatniej chwili Kurt złapał ją za ramię i pociągnął na siebie. Willow walnęła nosem w przypinkę, którą nosił na bomberce na wysokości piersi.

— Rany! Co za zjeby! — oburzyła się Zoe. — Nic ci nie jest, Willow? — Złapała ją za rękę, przyglądając się, jak ta masowała nos.

— Nie — bąknęła Willow, a jej zmieniony głos, wywołany zaciśnięciem skrzydełek nosa, ponownie doprowadził Sama do śmiechu.

Kurt, na którego zioło chyba nie działało tak intensywnie i tak długo, spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— On jeszcze długo tak będzie? — zapytał, bo nie znał Sama zbyt dobrze.

— Nie wiem — odparła Willow. — Pierwszy raz jarał. — Zerknęła na przyjaciela. Nigdy wcześniej nie widziała go w takim stanie.

Po ładnej, prawie dziewczęcej twarzy, płynęły łzy radości, a chłopak, widząc ich miny, zamiast się uspokoić, zaczął słaniać się i zaciskać nogi jak panienka w kolejce do kibla na imprezie.
— Zaraz się zesikam — oznajmił nagle, biegnąc w krzaki.

— Wszyscy Azjaci są tacy pierdolnięci? Czy tylko ci, których ja poznaję? — zastanawiał się na głos Kurt, spoglądając na Sama, który stał do nich tyłem i mocował się z zamkiem przy rozporku.

— Cholera! Zaciął się — zawył nagle Sam, siłując się z wodzikiem. — Ja pierdzielę, nie wytrzymam.

— To lej w gacie! — Tym razem to Kurt miał ubaw po pachy.

Willow poszła do przyjaciela.
— Poczekaj, pomogę ci. — Odsunęła jego dłonie i sama chwyciła za wodzik, ciągnęła ile sił, ale zamek ani drgnął. Klęknęła, by lepiej widzieć.

— Willow, ale loda możesz zrobić mu później! — zażartował Kurt.

Willow odwróciła się, by na niego zerkając. W tym momencie Zoe walnęła go pięścią w ramię. Ze ściągniętymi brwiami i zmarszczonym czołem wskazała dwójkę przyjaciół i rozkazała: — Pomóż im!

— Co kurwa?! Ani myślę grzebać mu przy rozporku.

— Matko, zaraz mi pęcherz rozerwie! — Sam zawył jak potępieniec.

Stanowcza mina Zoe musiała powiedzieć Kurtowi więcej niż słowa. Wypluł żutą przez siebie gumę na asfalt i podszedł do Sama. Niższy od niego chłopak rzucił mu przerażone spojrzenie.

— Chcesz fiuta przez rozporek wyciągnąć bez odpinania guzika? — spytał Kurt. Złapał za pasek przy spodniach Sama, poluzował go, potem odpiął guzik i wsunął dłoń pomiędzy zamek w dżinsach a bokserki, które Sam miał na sobie.

Willow dostrzegła, że Sam zrobił się biały jak kreda, chyba cała krew odpływa mu z twarzy.

Kurt szarpnął, ale zamek się nie otworzył.

— Ja sam — odezwał się młody Azjata, a jego głos zabrzmiał tak, jakby go ktoś wykastrował.

Kurt wyciągnął rękę, która znalazła się w miejscu, w którym nie powinien jej trzymać i odsunął się kawałek. Sam Wu ponownie zaczął się mocować z zamkiem, zaciskając jednocześnie nogi.

— Kurwa, daj mi to — wkurzył się Kurt. Najwyraźniej cała ta sytuacja trwała stanowczo za długo. Złapał dżinsy kolegi za szwy na biodrach i szarpnął w dół, ściągając je razem z bokserkami.

Willow w ostatniej chwili odwróciła się i pobiegła do Zoe, zakrywając uśmiech dłonią.

— Ja pierdolę! — wrzasnął Kurt, odskakując od Sama na bezpieczną odległość.

Dziewczyny z zainteresowaniem przyglądały się obu chłopcom. Po chwili Kurt stał już przy nich i wycierał dłonie o nogawki spodni. Potem objął Zoe i pociągnął ją w stronę miasta. Willow zaczekała na Sama, chłopak miał minę, jakby chciał się rozpłakać.

— Jezu, Sam, co się stało? — zapytała, spoglądając w brązowe oczy kolegi. Zawsze uważała, że są piękne. Cały Sam wydawał jej się piękny i kruchy, jak na chłopaka.

— Nic — odpowiedział łamiącym się głosem. — Chodźmy już.

Dogonili pozostałą dwójkę i poszli dalej główną drogą, przy której, jako pierwszy, znajdował się dom Sama. Chłopak uściskał Willow, pomachał Zoe i rzucił przelotne, trochę przerażone spojrzenie Kurtowi, jakby bał się spojrzeć mu w oczy. Gdy wchodził po schodach na ganek, wszyscy usłyszeli melodyjny głos Kurta:

— Nara, stary.

W tym momencie powietrze znowu rozdarł ryk silników i przez miasto, z tą samą prędkością, przejechało ponownie jedno auto.

Willow i pozostali śledzili je do momentu, aż zniknęło z widoku, a potem każdy wygłosił swoją teorię na ten temat.

***

Szeryf Tatomy, Anthony Writh, był właśnie w połowie swojej nocnej zmiany, gdy rozdzwonił się telefon na komisariacie. Odbierając połączenie, mężczyzna miał nadzieję, że to kolejna skarga na tego debila Adama Telly'ego, który zaszedł już za skórę chyba wszystkim mieszkańcom Tatomy.
— Słucham... — odezwał się, zupełnie zapominając o zwyczajowej formułce, którą powinien był wyrecytować. — Tak, komisariat. Co tym razem zamalował ten gagatek? — Przez chwilę wsłuchiwał się w ciszy w to, co mówiła do niego osoba znajdująca się po drugiej stronie linii. Rozłączywszy się, zaklął pod nosem. Już mu się nie podobało, to co zgłosiła klinika. Przeczuwał, że mogą z tego wyniknąć kłopoty, których on nie lubił.

— Novak, zbieraj tyłek! Jedziemy do kliniki — rozkazał swojemu świeżo upieczonemu podwładnemu.

Chłopak nie ociągał się, nim Writh pozbierał swoje rzeczy, ten siedział już w radiowozie.

— Co jest? Uciekł im kolejny pacjent? — zaśmiał się Novak, ruszając z parkingu przy posterunku.

Jeszcze nie tak dawno przeszukiwali pobliskie lasy, tropiąc takiego uciekiniera, który wybudził się z krótkiej śpiączki i uciekł z kliniki.

— Nie, ale z tego też nic dobrego nie będzie. Ktoś im ponoć podrzucił skatowanego gościa.

— Skatowanego? Ale... jak?

— Nie wiem jak. Na śmierć chyba. Takiego określenia użyła Maria. Powiedziała tylko, że jeszcze czegoś takiego nie widziała. Nie wiem, co miała na myśli. Przekonamy się na miejscu.

Resztę drogi przebyli w ciszy, Novak prowadził spokojnie, przestrzegając wszystkich ograniczeń prędkości, czym czasami denerwował Writha. Wjeżdżając na plac przed kliniką, dostrzegli porzucony samochód, drzwi od strony pasażera były otwarte na oścież. Okrążyli pojazd i zaparkowali po drugiej stronie.

— Jezu — sapnął Novak, zaglądając przez otwarte drzwi do środka.

— Co? Coś znalazłeś? — dopytywał Writh, usiłując dojrzeć coś przez plecy podwładnego.

— Nic, ale wie pan, ile kosztuje taki samochód? Karbonowa karoseria, osiemnastocalowe aluminiowe felgi ze sportowym układem hamulcowym, ośmiocylindrowy silnik, osiemset dziesięć koni i te zegary... Boże, ile bym dał, żeby się nim przejechać.

— Może będziesz miał szansę, a teraz skończ się modlić do tej fury i chodź do środka.

Novak chyba z żalem oderwał się od porzuconego samochodu i ruszył za szeryfem.

Wewnątrz przywitała ich dyżurna pielęgniarka, koleżanka Anthonego ze szkolnych lat. Kobieta dobiegała już pięćdziesiątki, była niska i puszysta. Gdy zobaczyła szeryfa, poderwała się z krzesła.

— Witaj Mario, przyjechaliśmy tak szybko, jak mogliśmy. Gdzie jest ciało? — zapytał szeryf, był rzeczowy, nie lubił przeciągać, gdy nie było takiej potrzeby.

— Doktor Song go operuje.

— Ale jak operuje? Trupa?

— Okazało się jednak, że on żyje. Byłam taka przerażona, że zadzwoniłam od razu, jak go zobaczyłam. Posłaliśmy już po zespół chirurgów, bo doktor Song sam sobie nie poradzi. Anthony, my tu takich przypadków nie mamy. Ci, którzy do nas trafiają, są już po operacjach, zajmujemy się tylko opieką nad ludźmi pogrążonymi w śpiączce. — Maria patrzyła na niego, jakby oczekiwała odpuszczenia grzechu ciężkiego.

— Tak, wiem, Mario. Nie przejmuj się. Nikt nie będzie miał do was pretensji, jeśli on nie przeżyje. Daj mi znać, gdy doktor skończy, muszę z nim porozmawiać.

— Oczywiście, zadzwonię od razu — przytaknęła.

— A teraz chciałbym zobaczyć jego rzeczy.

— Och, jasne, już je przynoszę. Ale ostrzegam, są całe w błocie i krwi. No i musieliśmy je porozcinać, żeby się do ciała dostać. A... i doktor zrobił zdjęcia, tak na wszelki wypadek — dodała, idąc do pomieszczenia, w którym przechowywano rzeczy pacjentów.

— To dobrze, mogą się przydać! — krzyknął za nią szeryf, gdyż mu się wydawało, że w pomieszczeniu Maria go nie usłyszy.

— Powiem doktorowi, żeby je panu przesłał. O, a tu są rzeczy tego chłopaka, ale dokumentów żadnych nie było, już sprawdziliśmy. — Podała plastikowe pudełko szeryfowi.

— Rozumiem, dziękuję. W takim razie... wracamy na komisariat. — Okręcił się i ruszył do wyjścia.

Novak poszedł za nim.
— Jestem trochę zawiedziony — burknął Benjamin. — Spodziewałem się obdukcji, a tu nic. Mamy tylko pudło z brudnymi łachami.

Anthony zauważył jego posępną minę i przypominał sobie, że też kiedyś taki był.
— Ja wracam, a ty zadzwoń po lawetę, niech przyjadą i zabiorą samochód — zagadał.

— Ale po co laweta? Kluczyki są w stacyjce — odparł podkomendny. Najwyraźniej na samą myśl o jeździe Shelbym robiło mu się gorąco.

— Nie podniecaj się. Zanim posadzisz tam swój tyłek, trzeba zdjąć odciski. Więc bądź łaskaw zrobić to, o co cię proszę. — Wsiadł do radiowozu, przestawił fotel, bo Novak był od niego niższy, i ruszył w drogę powrotną. W lusterku wstecznym dostrzegł jeszcze, że chłopak wyciągnął telefon. Szeryf miał nadzieję, że służbowy i że Novak nie wpadł na głupi pomysł, żeby sobie walnąć kilka fotek na tle fury, a potem wstawić to na socialmedia. Bóg jeden wiedział, kim był facet, którego tu porzucono i jakie komplikacje mogą z tego wyniknąć.

***

Dom Willow stał zaraz obok kościoła, którego pastorem był jej ojciec. Kurt i Zoe musieli iść dalej, bo ona mieszkała za miastem. Dziewczyna wyglądała już jak zdjęta z krzyża, a jeszcze sporo drogi było przed nią.

— O, co mnie podkusiło, żeby takie buty założyć? — zawodziła, wieszając się na ramieniu Kurta.

— No, nie wiem? — zastanawiał się jej chłopak. — Może chciałaś się podobać dzianym gościom z miasta?

— A może chciałam się podobać tobie. — Uśmiechnęła się przymilnie i zamrugała szybko kilka razy.

Kurt odwzajemnił jej uśmiech, palcami przeczesał kasztanowe włosy i odwrócił się do niej plecami.
— Wskakuj na barana — powiedział. — Pójdziemy do mnie po samochód, odwiozę cię, jeśli nie przeszkadza ci, że to karawan pogrzebowy.

Zoe aż podskoczyła z radości.
— Dziś mogę się przejechać nawet z nieboszczykiem. — Chwilę później siedziała na plecach swojego chłopaka i machała Willow na pożegnanie.

Kurt kroczył jak kilkutonowy dinozaur.
— Jeśli chcesz sztywnego, to mam coś w zanadrzu.

Doleciało jeszcze do uszu Willow.

— Au, kobieto, nie gryź mnie po uchu! Nie, tak też nie rób, mam tam łaskotki! Przestań, bo się wywalimy!

Willow stała jeszcze chwilę i, uśmiechając się, słuchała tego zabawnego monologu Kurta. Zoe najwyraźniej nic sobie nie robiła z jego ostrzeżeń, bo chłopak nie przestawał się odgrażać, wydając przy tym co jakiś czas dziwny, piskliwy dźwięk.

***

Gdy szeryf Anthony dotarł na komisariat, postanowił skorzystać najpierw z toalety. Już na samą myśl o przestępczych działaniach zaczynał go boleć brzuch i nie wiedział, czy był to wynik stresu czy diety.
Potem postawił pudełko na swoim biurku i, założywszy rękawiczki, zaczął pojedynczo wyciągać z niego rzeczy. Faktycznie było tak, jak mówiła Maria, wszystko było brudne od błota i krwi, to pierwsze nie zdążyło nawet jeszcze pożądane zaschnąć. Najpierw wyciągnął ciemną, chyba granatową, rozpinaną bluzę z kapturem, po prawej stronie na wysokości piersi miała wytłoczone złote litery LV. Anthony sprawdził kieszenie, były puste. Potem wyciągnął czarne dżinsy, a przynajmniej to, co z nich zostało, bo nogawki były rozcięte na całej długości. To samo zrobiono z bokserkami, które leżały pod spodniami.

Anthony z niemałym podziwem zauważył też, że bielizna pobitego gościa była czysta. Strach często powodował nieświadomie wypróżnianie się, które miało ułatwić ucieczkę. Facet albo nie odczuwał strachu, albo miał puste jelita.

Sięgnął po następny przedmiot, tym razem to była koszulka, wcześniej biała, a obecnie w kilku odcieniach błota i krwi. Odłożył ją, nie było w niej nic ciekawego. Na dnie pudełka były jeszcze buty, workery za kostkę, zegarek, chyba jakiś smartwatch, Anthony nie znał się na tym za bardzo, i kilka drobiazgów jak: gumka do włosów w kształcie sprężynki, wisiorek przedstawiający jakiegoś, chyba azteckiego bożka, pieszczocha zapinana na klamrę i nabijana ćwiekami oraz sygnet, jak nic złoty. Wyryto na nim trzy przeplatające się trójkąty. Anthony pomyślał, że to może mieć znaczenie. Usiadł do komputera i wpisał w wyszukiwarkę żądaną frazę. Odpowiedź pojawiła się natychmiast.

„Valknut, symbol runiczny związany z mitologią nordycką. To znak wojowników, którzy polegli z mieczem w ręku i udają się do Walhalli."

— No co ty nie powiesz... — mruknął sam do siebie. — Chyba ci się jednak nie uda dostać do tej Walhalli. — Obrócił sygnet kilka razy. Zaciekawiło go to, że wewnątrz był jakby drugi okręg z metalu o czarnym kolorze. Anthony spróbował go wyciągnąć, bo mu się wydawało, że nie jest zespolony z sygnetem, i miał rację. Wyciągnięty okrąg był płaski i przypominał obrączkę, na jej powierzchni również coś wygrawerowano i ozdobiono złotem, tym razem to były słowa.

— Psiakrew — zaklął i zaczął grzebać w szufladzie biurka w poszukiwaniu lupy. — Jestem ślepy jak kura. — Przyłożył szkło powiększające i spróbował odczytać słowa. Kursywa, której użyto, nie ułatwiała zadania.

„Quem di diligunt, adolescens moritur."

— Mmm, to jakaś łacina? Zobaczmy... — Wpisał zdanie w przeglądarkę, po czym przeczytał na głos: — Wybrańcy bogów umierają młodo. Dziwne... — mruknął. — Co to niby ma znaczyć? I po jakiego czorta ukrywać obrączkę pod sygnetem? Ciekawe, co Novak znajdzie w samochodzie?

Przeciągnął się, od długiego siedzenia bolały go plecy. Pomyślał, że może jutro dowie się czegoś więcej. Śledztwa wszczynać nie mógł, bo zwłoki okazały się żywe, a skoro tak, to poszkodowany musiałby zgłosić pobicie, a coś mu się wydawało, że — nawet jeśli NN przeżyje — nie będzie chciał tego zrobić.

Szeryf zanotował sobie jeszcze pytania, które chciał zadać lekarzowi, po czym wstał, by nalać sobie wody z saturatora. Przechodząc obok biurka na dyżurce, zauważył, że mrugał lampka na telefonie z sekretarką. Nacisnął odtwarzanie wiadomości i zaklął, tym razem siarczyście. Dwadzieścia osób zgłaszało wyścigi samochodowe przez centrum Tatomy. Jeszcze tego mu brakowało. Wyglądało na to, że Telly zaczynał się rozkręcać.

— Cholerny Devil, jakbym mało miał roboty.

***

Willow obudziła się koło godziny jedenastej, była sobota, więc nie musiała się nigdzie spieszyć. Przetarła dłońmi twarz i zerknęła do lusterka, rozmazany makijaż oczu sprawiał, że wyglądała, jakby miała podbite oczy.
— Zajebiście — stwierdziła i zostawiła to tak, jak było. Kasztanowe, rozczochrane i lekko falowane włosy dodawały całości dramaturgii. Świat miał wiedzieć, że znowu była w złym humorze, nawet jeśli nie była. Naciągnęła na siebie dużo za dużą czarną bluzę i zeszła do kuchni.

Ojciec zdążył już zrobić zakupy i krzątał się przy szafkach, próbując wszystko poukładać w tylko sobie znanym systemie. Przy stole siedział młodszy brat Willow, Tommy, i odrabiał zadanie domowe.

— Jesteś głodna, kochanie? — zapytał ojciec. — Zjesz jajecznicę?

Willow zaklęła w myślach, wkurzało ją to, że ojciec był taki tolerancyjny. Jak miała walczyć z systemem, skoro ten nie walczył z nią?
— Nie, napiję się tylko soku — odparła i wyciągnęła karton z lodówki, odkręciła i napiła się z gwinta.

— Tato, Willow znowu pije z kartonu! — poskarżył się Tommy.

— Zamknij się, gnojku! — naskoczyła na niego. Kochała brata, ale przecież badgirl nie okazują uczuć, a przynajmniej nie tych pozytywnych.

— Proszę was, nie kłóćcie się — błagał ojciec. Czasami musiał mieć ich serdecznie dość, a Willow z premedytacją dokładała do tego kolejną cegiełkę.

— Ja się nie kłócę, to ona mnie przezywa — bronił się Tommy.

— Widać miała ciężką noc. Napije się soku, to jej przejdzie, a ty jeśli też chcesz, to w szafce stoi drugi karton. Willow, po obiedzie chciałbym, żebyś mi pomogła w kościele.

— Sorry, nie mogę. Idę do Devila.

— Rozumiem... — odparł ojciec, choć w jego głosie słychać było zawód.

Willow coraz bardziej oddalała się od niego i podejrzewała, że zaczynało mu już brakować kontaktu z nią. Kiedyś świetnie się rozumieli.

— W takim razie pozdrów jego rodziców, proszę — dodał.

— Chryste, tato, nie możesz...! — przerwała w połowie zdania. Miała ogromną ochotę wygarnąć ojcu. Powiedzieć mu, co myśli o tym jego zasranym altruizmie i empatii dla każdego. Kurwa, przecież nie można kochać całego świata i wszystkich ludzi!

— Nie wzywaj imienia...

— Dobra, skończ — przerwała mu i wyszła.

W holu naciągnęła potargane trampki, były nowe, a ona sporo się namęczyła, żeby tak wyglądały, ale, jej zdaniem, było warto. Chwyciła jeszcze cienką kurtkę i wyszła. Na zewnątrz stwierdziła, że jest ciepło, jak na październik, ale mimo to założyła czapkę, oczywiście czarną. Czerń była najlepszym kolorem, można się było za nią ukryć, zlewała się w jedną plamę i nie trzeba się było zastanawiać, czy coś do siebie pasowało czy nie.

Odpaliła papierosa i poszła, zastanawiając się, czy Devil pamięta, że kazał jej przyjść.

***

Anthony Wright przewracał się właśnie na drugi bok, próbując pospać jeszcze chwilę, gdy zadzwonił jego służbowy telefon. Dzwonili z kliniki, ponoć skończyli operować, ale doktor Song, był tak zmęczony, że musiał iść odpocząć. Natomiast zespół lekarzy, który przyleciał, żeby mu pomóc, wrócił helikopterem do stolicy. Anthony nie znał się za bardzo na medycznych procedurach, ale wydawało mu się dziwne, że lekarze przylecieli do pacjenta a nie odwrotnie. Postanowił, że musi o to zapytać Songa, zapisał więc sobie to na już wcześniej przygotowanej liście. Z doktorem Songiem umówił się na kolejny dzień, nie było pośpiechu, żywy denat nie ucieknie przecież z kliniki.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top