.17. NN
22 październik, obecnie.
W piątek rano prokurator Young jak zwykle robiła porządek na swoim biurku. Po tygodniu pracy zalegały na nim teczki z aktami i karteczki z notatkami. Część z nich dotyczyła konkretnych spraw i zawierała istotne informacje, które potem wykorzystywała na rozprawach, a inne były tylko luźnymi przemyśleniami, które czasem okazywały się trafne. Pośród żółtych karteczek leżała jedna, różowa w kształcie serca. Young wygrzebała ją ze stosu i przeczytała notatkę.
„Anthony Wright, szeryf Tatomy, proszę o kontakt.”
Pod spodem znalazł się numer telefonu.
Young zaintrygowana niezwykłym kształtem karteczki wybrała numer. Czekając na połączenie, zastanawiała się, cóż takiego mógł chcieć od niej szeryf Tatomy. Po paru sygnałach uruchomiła się poczta głosowa, więc się nagrała i rozłączyła. Jeśli Wright czegoś od niej chciał, to sam zadzwoni. Na wszelki wypadek zapisała sobie jego numer w telefonie, dodając emotkę w kształcie serca po nazwisku. Miała jej przypominać, że to facet od serduszka.
Wróciła do porządkowania. Wolała robić to sama, bo zawsze wiedziała potem, gdzie co leżało. Gdy uporała się już ze swoim co piątkowym rytuałem, dopiła kawę, zagryzła ją ciastkiem owsianym, a potem wyciągnęła z szuflady kosmetyczkę, zabrała telefon i poszła do łazienki, żeby umyć zęby. Robiła to po każdym, nawet małym posiłku. Właśnie włożyła szczoteczkę do ust i zaczęła szorować, gdy odezwał się dzwonek w jej telefonie. Zerknęła na wyświetlacz.
„Anthony Wright” — przeczytała, uśmiechając się do serduszka. Odebrała i przystawiła słuchawkę do ucha.
— Hłało? — odezwała się, wciąż szorując zęby, przez co wyszło z tego jakieś słowne dziwactwo.
— Aaa, szeryf Tatomy, Anthony Wright, z tej strony — przedstawił się rozmówca. Mówił powoli, jakby zastanawiał się, czy dobrze wybrał numer. — Czy mam przyjemność z panią prokurator Young?
— Aha. Płosze młówić.
— Eeem, dzwonię w sprawie Willow O'Brien…
— No?
— Czy ja pani przeszkadzam?
Young wypluła pastę do umywalki.
— Myję zęby — wyjaśniła, spłukując ją.
— Oj, przepraszam. Chyba zadzwoniłem za wcześnie.
— Jest ósma trzydzieści, ale wy tam na prowincji to chyba wcześnie wstajecie?
— Tak. Rano musimy krowy wydoić i sprawdzić, czy wilki owiec z sieni nie wyniosły — zażartował Wright.
Young zacisnęła usta, żeby nie parsknąć śmiechem. Nie mogła sobie przypomnieć twarzy tego mężczyzny, choć w tym momencie bardzo chciałaby widzieć jego minę. Podejrzewała, że robił to samo co ona, bo ton, którym to powiedział, zabrzmiał raczej radośnie.
— Przepraszam. Nie chciałam, żeby to zabrzmiało w ten sposób.
— Nic nie szkodzi. Tatoma to prowincjonalne miasteczko. Nie obraziła mnie pani.
— Czy myśmy się spotkali?
— Nie, choć bardzo chciałem się z panią zobaczyć. W poniedziałek czekałem pod pani biurem prawie cały dzień i zostawiłem pani wiadomość.
— Och, bardzo mi przykro. Czasami ciężko złapać mnie na miejscu.
— Domyślam się, że jest pani bardzo zapracowana.
— To co z tą O'Brien?
— Właściwie to ja chciałem o to zapytać. Po czterdziestu ośmiu godzinach powinna wyjść z aresztu, a ciągle ją trzymacie.
— Nie, jeśli mamy twarde dowody i sąd wydał nakaz, a musiało tak być, skoro jeszcze ją mamy. Pan wybaczy, ale nie znam szczegółów tej sprawy i wolałabym się nie wypowiadać.
— Pani prokurator, ja to wszystko rozumiem, ale mówimy o dziewiętnastolatce, która w życiu nosa z Tatomy nie wystawiła. To dobra dziewczyna, córka naszego pastora. Została wrobiona.
— Szeryfie Wright, jak już powiedziałam, nie znam szczegółów. Pójdę do biura, zajrzę w akta i dam panu znać. Czy mam oddzwonić na ten numer?
— Tak. Bardzo proszę. Będę czekał na pani telefon jak na zbawienie, bo mi pastor żyć nie daje.
— Ale ma pan świadomość, że niczego nie mogę obiecać?
— Proszę mi tylko dać znać, na co możemy liczyć. Dziękuję i do usłyszenia.
— Do usłyszenia. — Odłożyła telefon i przymknęła oczy. Czasami czuła, że ciąży na niej ogromne brzemię. Życie i przyszłość tej dziewczyny, i wielu innych podobnych do niej młodych ludzi, zależało w dużej mierze od poczucia obowiązku prokuratorskiego. Gdy była młodsza zawsze wnioskowała o najwyższy z możliwych wyroków. Przekonanie, że tylko surowa kara mogła zniechęcić do przestępczej działalności długo gościło w jej umyśle. Z czasem zrozumiała, że ludźmi kierują różne powody i nie wszyscy byli źli na wskroś. Często okazywali skruchę i stawali się później wyjątkowo wartościowymi członkami społeczności, w której żyli.
Teraz nie mogła sobie przypomnieć, jakie zarzuty ciążyły na Willow O'Brien, ale postanowiła, że gdy tylko znajdzie się w biurze, sprawdzi, co to było i jak może jej pomóc. Skreślanie tak młodej kobiety, która dopiero wkraczała w życie, nie byłoby z pożytkiem dla niej samej i jej otoczenia.
Young doskonale wiedziała, że oprócz osadzonego często cierpiała cała jego rodzina, borykając się niejednokrotnie z wykluczeniem społecznym. Prawi obywatele oskarżali ich o własne niepowodzenia, utratę pracy czy oszczędności. To było absurdalne, ale wciąż silnie zakorzenione. Stulecia władzy kościelnej tak silnie wpłynęły na ludzkie umysły, że do dziś sądzono, iż zło jest zaraźliwe. Że przez kontakt z kimś, kto zrobił coś złego, samemu stawało się złym.
W małych miasteczkach, gdzie społeczność była ze sobą zżyta, złe wieści szybko się rozchodziły. Young nawet nie chciała myśleć, ilu wiernych straci pastor O'Brien, jeśli wyda się, że jego córka siedzi w areszcie.
Szybko pozbierała swoje rzeczy i wyszła. Chciała od razu wrócić do biura i sprawdzić, co miała na sumieniu nastolatka z prowincjonalnego miasteczka.
Szła korytarzem, postukując obcasami po wyłożonej granitem podłodze prokuratury, w pośpiechu ściągając z szyi jedwabny szal, na którym namalowane były kwitnące żółte chryzantemy. Szal dostała w prezencie urodzinowym od chłopaków z komisariatu z chińskiej dzielnicy. Podobno upamiętniać miał jakąś rewolucję czy coś. Xiao Zin opowiadał jej o tym, ale jak zwykle, gdy historia nie dotyczyła pracy, nie słuchała go zbyt uważnie.
Szal wymknął jej się z dłoni i upadł na posadzkę. Young gwałtownie zawróciła i omal nie zderzyła się z Connorem Cloudem, który próbował ją dogonić.
— Matko, poruczniku, omal pana nie zmiotłam!
Connor roześmiał się tubalnie.
— Pani prokurator, trzeba czegoś więcej niż rozpędzona kobieta, żeby mnie zmieść.
— Istotnie — zaśmiała się, odbierając szal od Connora. — Coś się stało, że przyjechałeś z samego rana?
— Tak, ale wolałbym rozmawiać o tym w biurze.
— Dobrze, to chodźmy. — Wskazała drzwi prowadzące do gabinetu.
Connor, jak na dżentelmena przystało, przepuścił ją pierwszą, a potem jeszcze otworzył przed nią drzwi.
No proszę, to już drugi mężczyzna, który ją dziś pozytywnie zaskoczył. Myślała, przechodząc.
Oparła się pośladkami o blat biurka i czekała, aż Connor zamknie drzwi i zdejmie kurtkę, bo pewnie jak zwykle było mu gorąco.
— Może lepiej usiądź — powiedział z dziwną miną.
Young uniosła w udawanym zdziwieniu prawą brew, ale zrobiła to, o co ją prosił.
— Zacznę od tego, że mam niezły burdel na komisariacie i już ich wszystkich opierdoliłem za to, że mi tego od razu nie zgłosili.
Brwi Young ściągnęły się, przez co na środku jej czoła powstała brzydka bruzda.
Connor, widząc jej minę, od razu przeszedł do sedna.
— Znaleziono ciało Shorty.
— Co? Gdzie?
— Na wysypisku pod Addy.
— Na naszym miejskim wysypisku?
— No przecież mówię.
— Kiedy to było?
— Szeryf Tatomy zgłosił we wtorek, że znaleźli zwłoki. Prosił o grupę dochodzeniową, ale mu powiedziano, że nie możemy nikogo wysłać, bo nie mamy ludzi, co w sumie…
— Czekaj! Anthony Wright?
— Co?
— Pytam, czy szeryfem Tatomy jest Anthony Wright?
— Aaa — Connor wyciągnął telefon i wszedł w notatki. — Tak coś czułem, że mnie o to zapytasz, więc sobie zapisałem. Tak. Anthony Wright, a to ma jakieś znaczenie?
— Może tak, a może nie. Wyślij tam zespół.
— Nie bardzo mam kogo. Poza tym z Tatomy przyszedł już raport z sekcji zwłok. — Położył teczkę na biurku. — Wiem, że wolisz papierową wersję.
Young otworzyła okładkę. Na górze znajdowały się zdjęcia. Na samym wierzchu było to przedstawiające twarz denatki.
— Tak. To Sara Tandeman. — Przekładała zdjęcia, przyglądając się każdemu. Zawsze czuła się dziwnie, spoglądając na fotografie z obdukcji. Mimo świadomości, że Sara nie żyje, czuła się, jakby wkraczała w sferę jej intymności.
— I tak trzeba tam wysłać zespół, najlepiej z psami.
— Po co? Mamy ciało, jest w Tatomie. Poza tym, tam jest taki smród, że psy i tak nic nie wyczują. Co chciałabyś znaleźć?
— Ciało Iry Blacksmitha.
— Co? A skąd pomysł, że on nie żyje?
— Podobno rozróba w twojej dzielnicy była właśnie z tego powodu.
— Przez Irę?
— Przez to, że Kowale go zabili.
— Chryste, kto ci takich głupot naopowiadał? Przecież on jest jednym z nich, a oni mają zasadę, że swoich się nie rusza. Musiałby zdradzić.
Young poczuła uderzenie gorąca.
— Może zdradził.
Connor parsknął.
— On? Prędzej jego ciotowaty braciszek. Czemu taki wierny pies, jak Ira, miałby zdradzić rodzinę? I przede wszystkim z kim? Bo z tego, co pamiętam, to nam pokazał środkowy palec.
— Coś musiało się stać. Ira zaginął, a Shorty nie żyje. Przyjaźnili się przecież.
— Naprawdę myślisz, że taka była ich relacja? Wiesz, ludzie gusta mają różne, a Shorty wcale nie była aż taka szpetna.
— To co ty mi tu sugerujesz? Kłótnię kochanków. Że niby on ją…
— Nic nie sugeruję, ale też niczego nie wykluczam. — Postukał palcem w raport z sekcji. — Wiem tylko, że ktoś skręcił jej kark, a to wcale nie jest takie proste, jak pokazują to w telewizji. Trzeba mieć wiedzę, technikę i siłę. Czyli wszystko, co ma Ira. Kurwa, Klaro, ja widziałem go w akcji na własne oczy. Żadne nagranie nie odda brutalności tego człowieka. To pieprzona maszyna do zabijania.
Young zaprzeczyła ruchem głowy. Miała swoje zdanie na ten temat.
— Dziękuję, poruczniku Cloud, za pańskie spostrzeżenia. — Powiedziała oficjalnie, na co oczy Connora zrobiły się wielkie jak monety.
— Postaram się zebrać zespół i przeszukać wysypisko.
Young już go nie słuchała. Zaczęła grzebać w swoim komputerze, niespokojnie i szybko klikając przyciskiem myszki, jakby to miało przyspieszyć pracę laptopa.
Cloud podniósł się z miejsca, zabrał kurtkę i wyszedł.
Young nawet nie zwróciła na niego uwagi, bowiem komputer nie znalazł wpisanego przez nią nazwiska. Spróbowała jeszcze raz: Willow Brien. Enter.
Nie, to było jakoś inaczej, pomyślała. Dopisała: Tatoma.
— Durna maszyno, czemu nic nie wyszukujesz?
Wymazała nazwisko, bo imienia była pewna i ponownie nacisnęła Enter. Tym razem pojawił się jeden wynik, ale to nie była ta Willow. Wymazała imię i zostawiła samą miejscowość. Liczyła, że wyników nie będzie za dużo. Komputer przeszukiwał bazę przez chwilę, a potem na monitorze pojawiła się lista nazwisk. Young zaczęła szukać Willow. Po chwili znalazła ją.
— O'Brien, no jasne. — Zatwierdziła wybór i weszła w elektroniczną wersję akt. Przeczytała pobieżnie raport z zatrzymania i przesłuchania dziewczyny oraz towarzyszącego jej chłopaka. Ich wersje były różne, przy czym Adam Telly miał znacznie więcej do powiedzenia i miał adwokata. To ją najbardziej wkurzało. Rodzice takich nastolatków, jeśli było ich stać, robili wszystko, by wymazać sprawę. Uczyli w ten sposób swoje pociechy, że nie muszą odpowiadać za swoje czyny, a nie powinno tak być. Było wiele sposobów na nauczenie młodych ludzi szacunku do własności publicznej i drugiego człowieka, choćby mieli liście w parku grabić.
Westchnęła. Wszystko wskazywało na to, że Willow O'Brien była dilerem i rozprowadzała towar po prowincji. Anthony Wright sam powinien najlepiej wiedzieć, kto diluje na jego terenie.
Wyszła z akt Willow, wtedy jej oczom rzuciło się to samo nazwisko znajdujące się tuż nad nią. Niejaki George O'Brien. Young zatwierdziła kolejny wybór. Z akt wynikało, że George prawie dwadzieścia lat wcześniej został oskarżony o gwałt. Sprawę umorzono po tym, jak ofiara wycofała oskarżenie. Westchnęła zrezygnowana. Gdyby ona tam wtedy była, George nie wywinąłby się tak łatwo.
Wybrała numer do szeryfa Tatomy z nastawieniem, że będzie czekać na połączenie. O dziwo, odebrał od razu, jakby trzymał telefon w dłoni.
— Dzień dobry, pani prokurator. — Przywitał się, nim zdążyła się odezwać.
— Czy taki dobry, to się dopiero okaże. Przejrzałam akta Willow O'Brien. To jej pierwsze wykroczenie, ale zważywszy na wszystkie okoliczności i ilość posiadanej substancji najniższy wyrok, o jaki mogę się ubiegać, to dziesięć lat.
— Rozumiem. Wiążą panią przepisy. A gdyby Willow zeznała do kogo należała amfetamina i skąd ją mieli?
— Musiałby mi pan dać coś więcej niż tylko te zeznania, bo na ich podstawie nikogo nie zamknę. Rozumiem, że uważa pan, że dziewczyna jest niewinna, a handlem zajmuje się jej chłopak?
— Nie wiem, czy są razem. Może to przypadek. Ale młody Telly to nicpoń. Niby dzieciak z dobrego domu, a swoje za pazurami ma. Co prawda to tylko zakłócanie porządku, jazda z nadmierną prędkością czy zniszczenie mienia publicznego, ale myślę, że się rozkręca. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby dorabiał na boku.
— Jeśli to on. To proszę go przekonać, żeby pomógł nam ująć swojego dostawcę.
— Spróbuję.
— A i jeszcze jedna sprawa. Macie tam ciało Sary Tandeman.
— Zwłoki z wysypiska?
— Tak. Proszę mi powiedzieć, czy przeszukaliście dokładnie cały teren?
— Tylko miejsce, w którym ją znaleźliśmy. Ale to śmietnisko, pełno tam różnych rzeczy, więc ciężko stwierdzić, co ma związek ze sprawą, a co jest tylko śmieciem.
— Rozumiem. Postaramy się wysłać wam zespół techników. Może coś znajdą.
— A ciała nie chcecie?
— Nie. Możecie ją pochować. Z tego co wiem, nie miała rodziny. Jej ojciec zmarł kilka lat temu.
— No dobra. Znajdziemy dla niej miejsce na miejskim cmentarzu, a jak ten drugi jednak nie przeżyje, to będzie miała towarzystwo.
— Jaki drugi? O kim pan mówi?
— O zmasakrowanym facecie, którego ktoś nam podrzucił pod drzwi kliniki. Jest nieprzytomny i może nie przeżyć, ale ma taki sam tatuaż na nadgarstkach jak ta kobieta, więc pomyślałem, że mają ze sobą coś wspólnego. Próbowałem namierzyć go w bazie, ale mi się nie udało.
— Ma pan zdjęcie.
— Tak. Zrobiłem je wczoraj, ale wygląda na nim raczej kiepsko. Już je pani wysyłam.
Sygnał wiadomości po chwili oznajmił, że zdjęcie zostało przesłane. Young otworzyła mmsa i zmarszczyła brwi. Przez zabandażowaną głowę i opuchniętą twarz nie mogła stwierdzić jednoznacznie czy to Ira.
— Będę u pana za trzy godziny — oświadczyła.
*
Klara Young stała przed łóżkiem pacjenta kliniki dla pogrążonych w śpiączce i przyglądała się jego opuchniętej twarzy. Czuła się skonfundowana, bo nie była pewna, czy to Ira Blacksmith. Spojrzała niepewnie na Anthony'ego Writha i podeszła bliżej do łóżka. Uniosła trochę koc, którym ktoś nadgorliwy przykrył pacjenta po samą brodę. Pomiędzy opatrunkami dostrzegła maoryski wzór tatuażu. Jej wzrok powędrował znowu na twarz. Musieli zmienić mu opatrunki, bo miał ich trochę mniej niż na zdjęciu.
— Nie ma włosów — powiedziała, przyglądając się łysemu plackowi widocznemu pomiędzy bandażami.
— Ale miał — odparł Anthony. — Jasne i kręcone jak wełna. Musieli trochę go ogolić.
— Rozumiem — odparła. Znowu poczuła się winna. Gdyby wtedy bardziej obchodził ją on, a nie procedury, może jego życie potoczyłoby się inaczej i nie walczyłby teraz o nie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top