.12. Pewnych życzeń nawet Mikołaj nie może spełnić
22 grudnia szesnaście lat temu.
Victor Blacksmith upił łyk czarnej espresso z małej filiżanki, po czym odstawił ją na niewielki spodek. Doczytał artykuł do końca strony i utknął w połowie zdania, ponieważ jego zakończenie znajdowało się na stronie gazety, którą oddał Irze. Przeniósł więc spojrzenie z trzymanego przez siebie tygodnika na leżącą na stole kartkę i wytężył wzrok, by doczytać interesujący go akapit. Gdy docierał właśnie do sedna sprawy, o której czytał, chłopiec odwrócił kartkę i utkwił skupione spojrzenie w zdjęciu, które się tam znajdowało. Przedstawiało kolejkę dzieci czekających na spotkanie z Mikołajem.
— To nieprawda — skomentował chłopiec.
Victor uniósł prawą brew.
— Co jest nieprawdą? — zapytał, choć już dobrze wiedział, że Ira wypali zaraz z czymś, na co on nie będzie miał odpowiedzi albo nie będzie potrafił go przekonać do słuszności swoich racji. Chłopiec mieszkał u nich już prawie dwa tygodnie i stary Blacksmith zdążył go trochę poznać i polubić, pomimo tego że Ira miał ogromne braki w edukacji tak szkolnej jak społecznej i, gdy już się odzywał, to zawsze mówił, co myślał.
— To… z tym Mikołajem… że daje dzieciom prezenty.
— Ależ daje. Wszystkim grzecznym dzieciom na całym świecie.
Ira zmarszczył brwi.
— Widać nie byłem dostatecznie grzeczny, bo nigdy nie dostałem prezentu — szepnął.
— Jest tylko jeszcze jeden warunek — powiedział Victor, pochylając się nad chłopcem. Ira spojrzał na niego zaciekawiony. — Musisz w niego wierzyć — wyjaśnił. — Wtedy… przyniesie ci to, o czym najbardziej marzysz.
Oczy Iry zalśniły, ale zaraz znowu przybrały ten ponury wyraz.
— Raczej nie ma takiej mocy.
— Nie dowiesz się, jeśli nie poprosisz. Napisz do niego list.
— List?
Victor przytaknął ruchem głowy.
— A nie ma e-maila? — dopytywał Ira.
— Jest tradycjonalistą. Woli papierowe listy. — Victor podniósł się z krzesła, podszedł do komody, z której wydobył papeterię oraz pióro i podał chłopcu. — No, pisz, jeśli chcesz, żeby dostał go przed świętami, a to już pojutrze.
Ira pochylił się nad kartką i na samym środku nabazgrał: „chce żeby”.
— Ale tak się listów nie pisze. — Przerwał mu Victor. — Na początku musisz ładnie się do niego zwrócić.
Ira westchnął i powyżej napisanej frazy dopisał: „ładnie się do ciebie zwracam”.
— „Drogi święty Mikołaju”, napisz na samej górze. Jak do kogoś piszesz, to pamiętaj o formach grzecznościowych.
Chłopiec zagryzł wargę i dopisał to, co podpowiedział mu Victor, a na dole dodał: „Taj żył i zabrał mnie do domu”.
Victor zmrużył oczy. Nie spodziewał się, że takie będzie życzenie chłopca.
— Pewnych życzeń nawet Mikołaj nie może spełnić — powiedział, zabierając stronę z gazety.
Ira spojrzał na niego ze wściekłością.
— To, po chuj, każe mi pan do niego pisać! — Cisnął piórem tak, że odbiło się od listu, robiąc na nim kleksa, i wylądowało na podłodze.
Victor zerknął na list, potem na podłogę i w końcu na Irę, który wlepił wściekłe spojrzenie w kartkę przed sobą, na której koślawe litery mieszały się teraz z plamami atramentu. Chłopiec zaciskał nerwowo pięści i szczękę.
— Źle ci u nas? — zapytał, wstając by podnieść pióro. Złota stalówka była wygięta, raczej nie da się nią pisać.
— Nie — burknął chłopiec.
Victor usiadł ponownie przy stole.
— Wiem, że brakuje ci Taja. Mnie też go brakuje. Kiedyś się nawet przyjaźniliśmy. Ale sam widzisz, że Taj nie był najlepszym opiekunem. Powinien był wysłać cię do szkoły, a nie zrobił tego.
— Dziadku! Chodź zagrać z nami. — W drzwiach stanęła mała Amanda. Jak zwykle ubrana była jak na panienkę z dobrego domu przystało. Miała falbaniastą sukienkę do kolan z tiulową halką, białe rajstopy i czerwone lakierki. — Mama obiecała, że zagra, a teraz z tatą poszła na przyjęcie. We dwójkę to jest nudne.
— Weźcie Irę.
Dziewczynka zmierzyła wzrokiem wspomnianego chłopca i wydęła usta.
— On nie zna zasad.
— To mu wytłumaczcie.
— Nie zrozumie. Jest za głupi.
— Sama jesteś głupia! — wypalił Ira, podnosząc się z krzesła.
Victor złapał go za ramię i przytrzymał w miejscu.
— Nie jest głupi. To nieładnie mówić tak o kimś, tylko dlatego że nie wie, jak grać w chińczyka, czy w co tam chcecie grać.
Amanda skrzyżowała ramiona na piersi.
— Jakby nie był głupi, to by go ze szkoły nie wyrzucili pierwszego dnia, a chińczyk jest dla dziadków, my gramy w labirynt.
— Nieważne, w co gracie. Cokolwiek by to nie było, ty też kiedyś nie znałaś zasad.
— Ale, dziadku, ja chcę grać z tobą! — Tupnęła stopą w czerwonym lakierku. — Odkąd on tu jest, bawisz się tylko z nim. — Wskazała palcem Irę.
— Nie bawimy się, tylko uczymy, ale masz rację, Ira powinien się też pobawić. Na pewno chętnie zagra z wami w labirynt. Prawda?
— Nie — burknął Ira. — Nie chcę. Wolę czytać gazetę. — Przysunął do siebie tygodnik Victora, odwrócił stronę i zapatrzył się w kolumny tekstu i cyfr.
Victor zerknął mu przez ramię.
— Cóż… Jeśli bardziej interesują cię ceny trzciny cukrowej, miedzi i… soi? To proszę bardzo, zostań. Będziesz miał co na starość opowiadać wnukom. — Victor zgarbił się, zmrużył jedno oko i wykrzywił twarz. — Jak byłem w waszym wieku, to soja kosztowała dwieście za tonę. — Pokuśtykał w stronę Amandy, żeby ją połaskotać. Dziewczynka z piskiem rzuciła się do ucieczki, a Victor poczłapał za nią, skrzecząc jak stary dziad.
**
Ira zgarnął swój list ze stołu, zmiął go w kulę i wcisnął do kieszeni szarych dresów. Eleganckie spodnie, które dostał od Anny, leżały na dnie szafy razem z resztą nowych ubrań. Chłopiec wyszedł z dziennego salonu i ruszył na tyły domu, gdzie w dobudówce mieścił się kryty basen a za nim siłownia. Poszedł tam, stanął przed lustrem i wyciągnął z kieszeni list. Rozprostował go trochę i zerknął na napisane przez siebie zdanie.
— Są życzenia, których nawet on nie spełni — powtórzył słowa Victora. Ponownie zmiął kartkę i cisnął nią w lustro. Potem wziął skakankę i zaczął skakać, najpierw powoli, a potem coraz szybciej i szybciej. Gdy stwierdził, że się rozgrzał, podszedł do worka treningowego i zaczął go okładać. Tłukł z całej siły, bo wiedział, że tego chciałby Taj. Potem uderzał raz rękami a raz nogami. Musiał ćwiczyć, bo nie chciał zapomnieć niczego, co nauczył go stary mistrz. Nagle zatrzymał się i powiedział głośno:
— Będziesz się tak gapił zza drzwi czy wejdziesz?
W prześwicie pojawiła się równo przystrzyżona ruda grzywka Jacoba.
— Nie chciałem ci przeszkadzać — zagadnął.
— To co tu robisz?
Jacob podszedł bliżej.
— Tak tylko popatrzeć chciałem.
Ira przyglądał mu się z twarzą bez wyrazu. W jego przekonaniu Jacob był mięczakiem.
— Gapisz się, odkąd przyjechałem. Masz coś do mnie, to powiedz. — Postąpił krok i spojrzał na rudowłosego chłopca z góry. Policzki tamtego pokryły się rumieńcem.
— Chciałem cię przeprosić, bo to przeze mnie wyleciałeś ze szkoły.
— I tak nie chciałem tam chodzić.
— Ale gdyby nie ja… i to, że jestem… Nie musiałbyś mnie bronić.
— Słuchaj! — Ira złapał Jacoba za koszulę. — Spuściłem im wpierdol, bo miałem na to ochotę, a nie dlatego że się nad tobą znęcali. Nie myśl, że zrobiłem to dlatego, że cię lubię, bo nie lubię.
Jacob wyszarpnął koszulę z uścisku Iry i spróbował rozprostować zagniecenia.
— Tak sobie pomyślałem, że może… Może czegoś byś mnie nauczył? — Nie zraziły go pełne obojętności słowa.
— Czego?
— No wiesz. Parę ciosów i kopnięć. Wtedy sam mógłbym się bronić.
— Twoja mama nie będzie zadowolona. Nie mów mi, że nie słyszałeś, jak kłóciła się z twoim ojcem.
— Oni się nie kłócili. Ona krzyczała, a on milczał. To nie kłótnia. Poza tym nie dowie się. Proszę. — Złożył ręce. — Musisz mi pomóc. — Zrobił najbardziej żałosną minę, jaką Ira kiedykolwiek widział. — Nie chcę być ofiarą; łamagą, która przewraca się na własnych sznurowadłach. Matka nie zgadza się, żebym uczył się jakiejkolwiek sztuki walki. Powtarza, że od ochrony mamy ludzi, ale przecież ochroniarz nie chodzi ze mną do szkoły, a czasami bardzo by mi się przydał. Chłopcy z klasy mnie nie lubią. Co ci szkodzi?
— Dobrze, ale żebyś potem nie płakał.
Czterdzieści minut później Ira patrzył na mokrego od potu Jacoba, który stał naprzeciwko niego i zaciskał pięści tak, jak mu pokazał. W oczach chłopca przed sobą widział determinację i przerażenie jednocześnie. Kazał mu się zaatakować, by mógł przećwiczyć to, czego się nauczył.
Jacob spróbował kopnąć Irę, ale ten szybkim ruchem lewej ręki zablokował uderzenie i od razu wyprowadził cios prawą, trafiając chłopca w twarz. Głowa Jacoba odskoczyła do tyłu, stracił równowagę i upadł. Z nosa sączyła mu się krew, a w oczach miał łzy, jakby pierwszy raz w życiu oberwał.
— Boli? — zapytał Ira. Jacob przytaknął. — I dobrze, będziesz wiedział, czego się spodziewać. Wstawaj. Jeszcze raz.
— Znowu mnie walniesz? — Przyjął pozycję.
— A co mam cię pogła… — nie skończył, bo Jacob wyprowadził potrójny cios, który ćwiczył przez ostatnie piętnaście minut. Ostatni trafił Irę prosto w nos, ale był za słaby, żeby go znokautować. Jacob wyraźnie bał się użyć więcej siły.
Ira uśmiechnął się z przekąsem i otarł twarz.
— Bijesz jak panienka. — Uniósł gardę. — Jeszcze raz, ale mocniej.
— Ja już chyba nie chcę.
— Nie chcesz? To po cholerę zawracasz mi głowę, gnojku!
Jacob zdębiał. Nie spodziewał się chyba, że Ira tak zareaguje.
— Nie chcesz atakować? A bronić się też nie zamierzasz? — Błyskawicznie uniósł prawą nogę i kopnął Jacoba piętą w udo pod pośladkiem. Syn Aarona opadł na kolano. — Garda, łamago!
Jacob zasłonił twarz dłońmi zaciśniętymi w pięści, ale zapomniał, że powinien napiąć też mięśnie, by usztywnić ramiona. Ira wyprowadził sierpowy prosto w pięść Jacoba, która przejęła impet i uderzyła w jego oko. Jacob zawył z bólu i padł na podłogę.
— Boże, wybiłeś mi oko — płakał, wijąc się.
Ira kucnął przy nim i spróbował odciągnąć ręce Jacoba od twarzy by zobaczyć, jak wygląda.
— Nie jest wybite. Nie przesadzaj. Będziesz miał tylko śliwę.
— Śliwę? Mama mnie zabije.
— Nie mój problem, sam chciałeś. Trzeba przyłożyć coś zimnego, bo inaczej spuchnie tak, że nie będziesz nic widział. — Wstał, podszedł do lodówki z przezroczystymi drzwiami i wyciągnął butelkę z wodą.
— I tak będę miał przerąbane. Au, to boli!
Ira przycisnął mocno schłodzoną butelkę do twarzy Jacoba. Było mu obojętne, czy synalek bogaczy kwiczy z bólu, czy nie. Chciał się uczyć? To zobaczył, jak to było. Krew, pot i siniaki. Kwintesencja tego, czym żył Ira przez ostatnie cztery lata. Tego, co było wcześniej, nawet nie chciał wspominać.
— Aaaa! — zawył Jacob, jeszcze głośniej niż przed chwilą.
— Co wy robicie?
Ira odwrócił się na dźwięk głosu Amandy. Dziewczynka dostrzegła wówczas brata siedzącego na podłodze. Pod nosem miał rozmazaną krew, a oko zaczynało już mu puchnąć. Amanda wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia.
— Pobiłeś Jacoba?
— Co? Nie! To nie tak — brat próbował wytłumaczyć, co się stało.
— Powiem wszystko dziadkowi! Obedrą cię ze skóry.
— Amando, czekaj! — Jacob spróbował podnieść się, ale najwyraźniej zakręciło mu się w głowie, bo upadł.
W tym czasie dziewczynka odwróciła się i zaczęła szybko iść do głównego budynku. Ira poderwał się i ruszył za nią. Amanda przyspieszyła. Biegła wzdłuż basenu, ile sił w nogach, ale on był szybszy. Ze strachu zaczęła krzyczeć.
— Czekaj! — zawołał Ira. — Stój! — Wyciągnął rękę, by chwycić bufiasty rękaw sukienki. W tym momencie Amanda zerknęła przez lewe ramię, jej kręcone, rozpuszczone włosy nasunęły się na ramię, za które chciał ją chwycić, ale zamiast tego złapał pukiel rudych włosów. — Zaczekaj!
Amanda szarpnęła się, próbując uniknąć pochwycenia, a chwilę później, klęcząc na podłodze, zanosiła się płaczem, przyciskając jednocześnie dłoń do miejsca na głowie, z którego Ira wyrwał jej włosy.
Zaskoczony stał nad nią i spoglądał na palce, pomiędzy którymi zwieszał się kosmyk włosów wraz z niewielkim kawałkiem skóry.
Z siłowni przybiegł Jacob, oko spuchło mu już tak, że ledwo widział.
— Ja pierniczę — skomentował całą sytuację.
Drzwi do pomieszczenia z basenem otworzyły się i wszedł przez nie Victor.
— Czy wyście całkiem poszaleli? — zapytał z uśmiechem na twarzy, który zaraz zniknął, gdy zorientował się, że dźwięki stąd dochodzące nie były odgłosami zabawy.
Amanda płakała w niebo głosy, Jacob z obitą twarzą gapił się jak cielę w malowane wrota, a Ira ściskał w ręku pukiel włosów.
— To wszystko Ira! — zawyła dziewczynka. — Pobił Jacoba i wyrwał mi włosy!
**
— Gdzie on jest? — Aaron próbował być spokojny, choć płacz żalącej się córki nie ułatwiał mu tego. Anna przytulała dziewczynkę i głaskała ją po głowie, na której był już opatrunek wykonany przez Lucię, ale Amanda nie potrafiła lub nie chciała się uspokoić.
Victor ze stoickim spokojem przyglądał się poczynaniom córki.
Aaron widział, że w oczach żony tliła się wściekłość. Lwica była gotowa rozszarpać agresora.
— Zamknąłem go w jego pokoju — powiedział Victor.
— Porozmawiam z nim. — Aaron zrobił krok, ale zatrzymał go głos żony.
— A o czym tu rozmawiać? To sadysta! Powinniśmy się go pozbyć, gdy wyrzucili go ze szkoły.
Na dźwięk tych słów Amanda przestała płakać.
Anna kontynuowała:
— W życiu nie najadłam się tyle wstydu. Nie wy… — Wskazała obu mężczyzn. — Tylko ja musiałam przeprosić rodziców tych chłopców. A teraz pobił Jacoba i… — Spojrzała na córkę, pogłaskała ją po buzi, po czym wstała i podeszła do męża. — W tym miejscu już nigdy nie wyrosną jej włosy — szepnęła. Nie chciała, żeby Amanda usłyszała o tym właśnie teraz, już i tak dużo przeszła.
Aaron uśmiechnął się do córki.
— Dobrze. Odeślę go do Tajlandii. Ma tam dziadków.
Anna zamyśliła się.
— Może to będzie najlepsze rozwiązanie.
— Nie przesadzacie trochę? — wtrącił się Victor. — Jacob powiedział, że to był wypadek.
Amanda znowu zaczęła ryczeć na cały głos, a Anna spiorunowała ojca spojrzeniem. Mężczyzna uniósł ręce do góry w geście poddania i wycofał się.
Aaron go rozumiał – dwie wściekłe baby, to w jego wieku za dużo. Przyglądał się teściowi, gdy ten opuszczał dzienny salon, mrucząc, że udaje się na zasłużony odpoczynek.
Parę minut później tą samą drogą szedł Aaron. Zamierzał poinformować Irę o decyzji rodziny. Oczywiście, wolałby przekazać chłopca po prostu w inne ręce, ale obawiał się, że Anna mogłaby dowiedzieć się o tym, a gra nie była warta świeczki. W tej chwili żałował, że nie zostawił go w Klubie — przynajmniej zarobiłby coś na nim, a tak… same straty.
Szybko wbiegł po schodach na piętro, przeszedł korytarzem do drzwi prowadzących na wąską klatkę schodową, którą można się było dostać na poddasze i, otworzywszy drzwi, zastał Jacoba siedzącego na samym środku schodów.
— Pilnujesz go? Nie musisz, nie ucieknie. Choć ja na jego miejscu pakowałbym już manatki.
— Tato… Ja muszę wam coś powiedzieć.
Aaron przyjrzał się spuchniętej twarzy syna. Widział, że chłopiec się boi, bo zaciskał szczupłe palce na brzuchu.
— Nie przejmuj się tak. To nie twoja wina. — Kucnął by mieć lepszy kontakt z synem. — Nie mogłeś nic zrobić, nawet gdybyś chciał. Ira szkolił się do walki, gdybyś mu się postawił, skończyłbyś w szpitalu, jak ci dwaj chłopcy z twojej szkoły. Teraz widzę, że sprowadzenie go tutaj, to był błąd. — Przytulił syna. Od dawna nie okazywał mu ojcowskiej czułości, całą zgarniała dla siebie Amanda.
Syn zarzucił chude ramiona na jego barki i przytulił go z całej siły. Aaron zrozumiał, że w tym momencie syn potrzebował go bardziej niż chłopak na górze, który tak naprawdę nigdy nie będzie członkiem ich rodziny. Trzymając Jacoba w objęciach, podniósł się i skierował w stronę sypialni dzieci.
— Co powiesz na to, żebyśmy razem obejrzeli Hot Wheels? Może… Z prędkością ciszy? — zaproponował.
— Wolę Punkt zwrotny.
— Tego chyba jeszcze nie widziałem — zaśmiał się Aaron.
**
Pod drzwiami pokoju na poddaszu pojawiła się biała kartka i przesunęła się od środka drzwi w kierunku klamki i znajdującego się pod nią starego zamka. Klucz, który był w nim umieszczony, poruszył się, a potem zaczął się powoli wysuwać. Przez chwilę zawisł w otworze, a potem pchnięty przez niewidzialną siłę z wnętrza pokoju, upadł wprost na kartkę papieru. Ta, nie więcej niż dwie sekundy później, zaczęła znikać pod drzwiami, wciągając ze sobą leżący na niej klucz.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top