Prolog - Dziennik Ciary 1
„Jak przez mgłę pamiętam twój uśmiech. Był środek lata. Parność czuć było w powietrzu. Słońce wisiało nad Nytown, paląc swoimi promieniami, a wszystkie dzieciaki latały w podkoszulkach i krótkich spodenkach. A wśród nich ty. Mały, chudy chłopiec w ubrudzonej od ziemi koszulce. Trzymałeś w ręku kolorowy pistolet na wodę i pryskałeś nim na lewo i prawo, najwyraźniej biorąc sobie za cel oblanie każdego przechodnia. Chłodna woda tryskała za każdym razem, kiedy naciskałeś spust swojej plastikowej broni. Z precyzją snajpera wcelowywałeś w kolejne ofiary, traktując ich orzeźwieniem, którego prawdopodobnie każdy z nich pragnął, uśmiechając się w odpowiedzi.
Nasza okolica była spokojna. Każdy sąsiad znał się z sąsiadem... no i znali i ciebie. Zdawałeś się być ich codziennością, chociaż wcale nie zamieszkiwałeś naszej ulicy.
Ten mały chłopczyk z dziupli, nazywali ciebie, a cała ta sytuacja związana z twoim dziwnym przezwiskiem zdawała mi się wtedy tak nie jasne, jak fakt, że grudzień jest zimą... bo przecież mógł być wiosną, prawda? Mógłby, gdyby tylko chciał, tak przynajmniej zawsze myślałam, dopóki nie zrozumiałam, że nie mógłby. Tak samo, jak ty nie mógłbyś być jednym z nas i pozostałeś chłopczykiem z dziupli. O dziupli, czym jest i dlaczego wcale nie jest miejscem, gdzie mieszkały wiewiórki dowiedziałam się kilka lat później, ale to już wtenczas było mało istotne.
Najważniejsze jednak było to, że jakimś trafem w ten upalny dzień zainteresowałeś się nie tą dziewczynką co miałeś. Prawdopodobnie jej blond, długie włosy sprawiły, że twój wzrok utkwił na małej dziewczynce siedzącej pod różowym parasolem. Jak dziś pamiętam, bawiła się lalką i karocą o której ja zawsze marzyłam, a nie mogłam jej dostać.
Nic nie świadoma siedziała na soczyście zielonej trawie, zamyślona w świecie księżniczek i czarów, kiedy ty obrałeś sobie ją za cel swoich polowań. Powolnie zbliżyłeś się ku niej. Twoje dziurawe, rozwiązane trampki sprawiły, że o mało się nie wywróciłeś próbując iść bezszelestnie w stronę dziewczynki.
Patrzyłam przez zamkniętą szybę, kiedy atakujesz ją wodą ze swojego pistoletu. Czując po raz pierwszy w życiu specyficzny ucisk w klatce piersiowej, oglądałam, jak Blancka odskakuje szybko, krzycząc w niebo głosy. Rzuciła swoją lalką, z rykiem biegnąc w stronę swojej mamy. Śmiałeś się niekoniecznie wiedząc co to znaczy i jakie będą tego konsekwencje. Ja wiedziałam. Domyślałam się, ale w tamtym momencie byłam zbyt wkurzona na ciebie, żeby wybiec i prędko zabrać cię stamtąd, zanim na horyzoncie pojawi się ojciec Blancki. A pojawił się prędko.
Wyszedł dumnie frontowymi drzwiami na szeroki przedni ogród. Jego wyraz twarzy zbił cię z tropu i nie spodziewałeś się, że za tak błahą sprawę wypędzi cię spod swojej willi, jak nic nieznaczącego psa.
Pamiętam, jak głośno ryknął, żebyś się wynosił i nie pokazywał w okolicy. Pomimo tłumu sąsiadów, spędzających ciepłe popołudnie na przednim ogrodzie swoich domów, nikt nie zareagował. Byłeś dla wszystkich tylko obojętnym chłopczykiem w podartych tenisówkach.
Ten ucisk bólu towarzyszący mi podczas, gdy ty atakowałeś Blanckę doskwierał mi jeszcze długo.
A dopiero po latach zrozumiałam, że była to czysta zazdrość.
Upalna pogoda trzymała się nad naszym miasteczkiem już od kilku tygodni, a prognozy nie zapowiadały, aby miało się to zmienić. Nikt nie narzekał, a przynajmniej nie ja.
Uwielbiałam słońce, ojcowski spryskiwacz trawnika, który chronił nasz przedni ogród przed wysuszeniem i lemoniadę, którą Cassandra sprzedawała po obiedzie. Jej sklepik – tak nazywaliśmy jej drewnianą konstrukcje z blatu i flagi pomalowanej farbką – stał na rogu naszej uliczki, zwanej przez moją mamę pieszczotliwie osiedlem. Wierzyła, jak nikt w to, że zaufanie do sąsiadów tworzy dobrą atmosferę, a ona zaś przekłada się na to, że zwykłą ślepą ulicę można nazwać osiedlem.
W każdym razie, lato w mieście, kiedy miało się 8 lat było bajeczne. Mój plan dnia ściśle określał o której mam lunch z misiem, o której leci moja ulubiona kreskówka, a o której muszę iść na kolację przy świecach z księciem Kenem i księżniczką Barbie – była z niej niezła panienka lekkich obyczajów, tak między nami. No i oczywiście był czas na lemoniadę u Cassandry. Cassy miała piegi i rude włosy zawsze, ale to zawsze związane w dwie kitki na czubku głowy.
Popołudnia przy cytrynowym drinku były najmilszą chwilą w moim dziecięcym życiu. Wszyscy z okolicy zjeżdżali się na rowerkach na świeżą porcję lemoniady, nazywanej przez nas cytrynówką i siedzieli do wieczora na krawężniku chodnika tuż przy domu Cassy. Rozmawialiśmy, śmiejąc się i wygłupiając, do czasu, aż rodzice nie wołali nas na kolację.
W całym tym towarzystwie byłeś też ty. Chłopczyk z dziupli – a właściwie Harry – do którego wszystkie dziewczyny z osiedla wzdychały i który swoją osobą denerwował państwa Snyderów, rodziców Blancki, jak nikt inny na tym świecie. Dlaczego tak wzdychały widząc ciebie? Zielonego pojęcia nie miałam, ponieważ ja nic w tobie widziałam – może prócz tego pewnego popołudnia, gdy postanowiłeś zaatakować Blanckę, zamiast zapukać od razu w moje drzwi.
Bo rzecz w tym, że tamtego dnia byliśmy umówieni, a ja czekałam siedząc na parapecie przyglądając się, jak wolisz zrezygnować ze spotkania ze mną na rzecz, tej Blancki, której swoją drogą nienawidziłam.
Była młodsza o rok i miała starszego o rok brata Froya. Obydwoje mieli blond włosy i porcelanowe twarze. Nigdy nie wychodzili na słońce, a jak już to zawsze schowani byli pod parasolami. Moja mama też tego nie rozumiała, chociaż żyły w przyjaznej relacji. Bardziej z przymusu, niż chęci, ale jednak.
Nasi ojcowie, mój i Froya, pracowali razem, to też weekendy zawsze spożytkowali na wypiciu drinka, lub ośmiu. Z reguły byli bliżej ośmiu, niż dwóch. Fakt, mieli blisko do siebie, gdyż dzielił nas jedynie drewniany płot, w którym po czasie i tak znikąd pojawiła się furtka. Nie było jej, a później nagle była, choć nie rozumiałam długo po co w ogóle się tam pojawiła – nikomu nigdy właściwie nie była potrzebna, ale po latach dowiedziałam się, że miała być alternatywną ścieżką do alkoholizmu mojego ojca. Wojaże alkoholowe pana Snydera i mojego ojca w ogrodzie po nocach nie dawały mi często spać, a wtedy... w tamtych momentach myślałam o tobie.
Ale wracając do tego felernego dnia w którym Blancka zniszczyła naszą przyjaźni. To... racja przyjaźniliśmy się, a nasza przyjaźń była tak silna, że rzeczywiście mogła zniszczyć ją tylko ta blond paniusia. A przynajmniej tak wtedy myślałam, nie spodziewając się, że jeszcze tego samego dnia zapomnę kim dla mnie byłeś."
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top