5. WŚRÓD KWIATÓW - Zakończenie
Samobójstwo. Czyż to nie takie piękne i niebezpieczne słowo? Takie majestatyczne. Niesie za sobą duże konsekwencje. Wystarczy kilka razy o tym wspomnieć, a ludzie oszaleją. Albo całkowicie to zignorują. Słowo, które symbolizuje ból i spokój. Nie odnosi się tylko do jednej osoby. Ponieważ jest nas tysiące. A może i więcej? To po prostu zabawne.
Ludzie boją się śmierci. Tego że będzie bolesna. Ale zdecydowanie bardziej przeraża ich to, co dzieje się po tym wszystkim. Co jest za tą czarną smugą? Czy będą tam szczęśliwi? Czy tam będzie lepiej?
Myślę jeszcze przez chwilę o rodzinie. O ludziach w domu pode mną. Muszę spełnić moje ostatnie żądanie. Zejść na dół. Pożegnać się. To chyba będzie trudniejsze, niż zakładałem. Łączyła nas kiedyś pewna więź. Nie chcę, by cierpieli, nawet jeśli sprawili, żeby to mnie bolało. Ale te uczucie w piersi... To mi po prostu nie pozwala odejść bez żadnego słowa pożegnania. I ja sam też nie chcę.
Zszedłem z dachu. Powoli po drabinie, by nie spaść przedwcześnie. Uklęknąłem na ziemi, podniosłem zardzewiałe wiadro. Reszta tabletek oraz woda. I już niedługo to wszystko się skończy. Nareszcie. Tak długo na to czekałem. Wreszcie to wszystko się zakończy. Na tę myśl ogarnia mnie dziwna ekscytacja.
Siadam na ziemi. Drżącymi rękami odkręcam korek. Wpycham je wszystkie do środka. Patrzę, jak z przezroczystej cieczy tworzy się biała mgiełka. Jeszcze tylko chwila. Wyjmuję jeszcze kilka z mojej kieszeni. Wkładam do buzi. Połykam. Popijam.
Smakuje jak kreda.
Odrzucam butelkę na bok i wstaję. Mam nadzieję, że ktoś ją później sprzątnie. Podnoszę się powoli, ociężale. Drżę. Czy się boję? Nie wiem. Raczej nie. Może jestem tchórzem. Może jednak jestem za słaby.
Mam jeszcze tylko chwilkę. Tak szybko minie. Kieruję się w stronę drzwi. Potykam się, ale łapię się poręczy. Pamiętam, jak Phil ją zbudował. Chciałbym mu podziękować, ale może nie starczyć mi czasu. Krzesła stoją na podłodze. To bujane skrzypi pod wpływem wiatru.
Popycham drzwi. Wchodzę do środka. Ciepły powiew uderza mi w twarz, szydząc ze mnie. Patrzą na mnie trzy pary oczu. Czy coś się stało? Co to za dziwny zjazd rodzinny?
- Wilbur! Gdzieś ty był? Martwiliśmy się o ciebie kolego.
Phil. Mówisz prawdę?
- Nie było cię całą noc. Nie słyszałem, żebyś wrócił.
Techno. Czekałeś na mnie?
- Wilby! Ty stary draniu, dlaczego wyszedłeś? Mogłeś nam powiedzieć.
Tommy. Mój młodszy brat. Czy naprawdę mogłem?
- Ja... - patrzę na ich twarze. Czy zawsze były takie niewyraźne? - Chciałbym się pożegnać.
Gdyby Techno mnie nie złapał, prawdopodobnie upadłbym na podłogę. Śmieszne. Zachichotałem, czując się bezpiecznie w tych ciepłych ramionach. Cóż za ironia.
- Zanieś go na kanapę.
Podnieśli mnie. W górę. Chciałem wymiotować. Nie mogłem. Musiałem się powstrzymać. Nie mogę się wycofać. Jestem tak blisko celu.
Ale najpierw muszę się pożegnać.
- Tommy... Tommy posłuchaj.
Mała dłoń chwyciła moją rękę.
- Wilby? - dlaczego brzmisz, jakbyś płakał? - Co zrobiłeś?
- Nic takiego, sunshine. Uśmiechnij się dla mnie. Ten ostatni raz.
Ledwo, ale widziałem. Był tam. Mały, ale był. Mój mały braciszek uśmiechnął się dla mnie. Lekko odwzajemniłem.
Postanowiłem zignorować łzy na policzkach.
- Ostatni raz? Wilbur, o czym ty mówisz?
Gdybym cię nie znał, Techno, pomyślałbym, że w tamtym momencie byłeś całkowicie opanowany. Ale jesteś moim bliźniakiem. Mogę powiedzieć, kiedy panikujesz. Przepraszam. Za wszystko.
- Już dobrze, Techno. Będzie dobrze. Będę szczęśliwy. Nie martw się - zachichotałem lekko. - Nie mogłeś nic zrobić.
Lekkie kłamstwo nie zaszkodzi. Każdy z nich mógł. Ale nie wiedzieli. W porządku.
- Po prostu opiekuj się nimi.
Czułem, że tracę kontrolę. Musiałem to zrobić szybko. Nie potrafię ścisnąć dłoni.
- Wilbur? Co takiego zrobiłeś? Co się stało? Czemu się żegnasz?
Nigdy tak dużo nie mówiłeś.
Ale został jeszcze Phil. Przepraszam. Przepraszam, że cię zignorowałem, bracie.
- Phil? Daj mi swoją rękę...
- Kolego? Synu? Co się dzieje?
Synu? Dawno tak na mnie nie mówiłeś.
- Nic takiego. Tylko wypiłem kredę.
- Jaką kredę? O czym ty mówisz? Chodź, pójdziemy do łazienki.
- Nie, nie ruszam się stąd.
Chce mi się spać.
- Pamiętasz tato tę poręcz na ganku? Dziękuję, że ją zbudowałeś - dlaczego tak dziwnie na mnie patrzysz? - Przywitam się z mamą. Chcecie jej coś powiedzieć?
- Co...?
Czy powiedziałem coś nie tak?
- Techno, weź go do łazienki.
Powiedziałem, że nie chcę.
- Musimy go zmusić do zwymiotowania.
Ledwo czułem, jak ktoś mnie niesie. Uśmiechnąłem się. To dobry znak. Wszystko się powoli układa.
- Tommy, Techno... Chce mi się spać.
Czułem pod sobą zimną powierzchnię.
- Nie zamykaj oczu. Proszę, Wilby... Nie zamykaj oczu...
Coś mokrego spadło mi na dłoń.
- Nie płacz, sunshine...
Chciałbym otrzeć jego łzy, ale nie mogłem.
Byłem zbyt słaby.
- Hej, kolego, myślisz, że możesz zwymiotować?
Nie chcę.
Więc zignorowałem Phila.
- Wilbur... Nie rób nam tego. Proszę, nie zasypiaj... Błagam cię...
Nie mogę. Tak bardzo chce mi się spać.
- Techno, nie... Ja muszę... Muszę...
Obraz stał się rozmazany. Głosy wasze jakby przycichły. Było tak przyjemnie.
- Przepraszam, że nie potrafiłem przestać was kochać.
- Nie, nie, nie! Wilbur, nie zamykaj oczu! Wstawaj!
Chcę... spać... Daj mi odejść... Proszę...
- Nie zostawiaj mnie tu...
Och, mam mokrą koszulę. Nie płacz Tommy, nie płacz.
- Wilbur, obudź się. Hej, hej, spójrz na mnie. Otwórz oczy. Proszę. Zostań z nami.
Techno. Nie ty. Proszę. Nie załamuj się. Ty nie możesz płakać...
Coraz mniej czułem, jak klepiesz mnie po policzku.
- Wilbur, synu, słyszysz mnie? Karetka jest w drodze, proszę, nie zasypiaj. Błagam cię, nie odchodź.
Dlaczego nie? Tam będzie mi dobrze. Lepiej niż tu.
- Wilbur! Wilbur, Wilby!
Co to za małe światełko?
- Wilbur, obudź się, proszę, nie zosta...
Zobaczyłem ciemność. Zasnąłem.
Wokół mnie zaczęły pojawiać się obrazy. To moje życie. Ale tak patrzyłem na to wszystko i po prostu nic nie czułem.
A później znów okrył mnie mrok. Z każdej strony otuliło mnie szczęście. Radość. Zaśmiałem się. Miałem ochotę wstać i tańczyć. Byłem taki... taki szczęśliwy!
I dlatego poszedłem za światłem. Tą małą gwiazdką daleko przede mną. Wstałem i zacząłem biec. Śmiech, mój śmiech, rozbrzmiał pośród pustki. Czułem się wolny! Jak ptak na niebie! Mógłbym polecieć. Światełko było coraz bliżej. Moja ochrona. Moje bezpieczeństwo. Nadzieja. Szansa na lepsze jutro. Przyspieszyłem. Było tak blisko. Jeszcze tylko kilka kroków... Kilka chwil... Sekund... Już prawie, jeszcze kawałeczek...
Potem obudziłem się szczęśliwy, leżąc wśród kwiatów. Na niebie widziałem małe gwiazdy.
1000 słów
Z serii „Autor płakał, jak to pisał”.
*
Grafika wykonany przez @almirnt_ (na Instagramie)
Sprawdzał IronPercy3
*
A/N
Witam! To koniec opowieści, z którą jestem w jakiś szczególny sposób związana. Dobrze mi się to wszystko pisało i szczerze mówiąc, efekty mojej pracy są całkiem zadowalające. Cieszyłam się przy tworzeniu tego, nawet jeśli tematyka była smutna. Nawet dobrze wyszła mi też narracja pierwszoosobowa.
Mam nadzieję, że dobrze wam się to czytało.
Miłego dnia lub nocy!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top