Rozdział I
Nie lubię wspominać młodości. Jednak nie do końca przez to, że przyszło mi dorastać w ciężkich czasach. Jestem wdzięczny za to co mi dane, bo wiem, że wielu cierpiało znacznie bardziej i moje przeżycia pewnie przy ich były niczym. Nie lubię wspominać młodości z innego powodu. Nauczyła mnie ona, że nie ma dobra ani zła, że wrogiem może stać się ten, który nosi te same barwy, a serce ukazuje czasem jedynie ten, którego nazywałeś nieprzyjacielem. Każdy powinien kiedyś poznać te prawdy, ale ja byłem na nie jeszcze zbyt młody. Wtedy potrzebowałem złudnych nadziei, fałszywych ideałów. Dziecko chce widzieć czerń i biel, wierzyć w bajki i pozbawionych wad czy słabości bohaterów, którzy zawsze czynią dobrze i z łatwością przezwyciężają zło. Jednak prawdę przedstawiła mi osoba, która mam wrażenie, że w jakiś sposób stała się częścią mnie. Pomimo tylu lat nie mogę jej zapomnieć. Nie pamiętam już dat, imion, twarzy a obraz tej postaci jest nietknięty. Słyszę jej głos, odtwarzam każdą scenę jak film, gdzie nie spojrzeć mam wrażenie, że ją zobaczę.
Brzmi to pewnie, jakbym mówił o miłości swojego życia, ale nie. Nawet nie wiem, czy mogę go nazwać przyjacielem... teraz mam wrażenie, że nawet nie wiem, czy bym chciał... Czasem nienawidzę się za to, że nie zawsze potrafię o nim dobrze myśleć. Zwłaszcza że zaznałem od niego tyle dobra, o ile nikt z nas nie miał prawa go prosić. Innym razem natomiast za to, że nie potrafię znienawidzić kogoś, kto powinien być wrogiem... w szczególności kiedy myślę, że gdybym go nienawidził wszystko, mogłoby się skończyć lepiej.
Kraina zawsze była podzielona na pół. My i oni, dobrzy i źli, ludzie i potwory... oczywiście to, kto był kim, zależało od narracji. Nie wiem, czy kiedykolwiek w historii można znaleźć moment, w którym nie walczyliśmy. Bajki mówią, że owszem. Mnie dane było dorastać w czasach krwawego "pokoju", w najgorszym do tego miejscu. Wojna pomiędzy nieśmiertelnymi jest straszna, ale złudny pokój pomiędzy wrogami nawet gorszy.
Krótko przed moimi narodzinami próbowano podzielić ziemię pomiędzy walczących. Jednak jak przeprowadzić granicę gdzieś gdzie obie strony są wymieszane? Skoro my nie możemy żyć na stałe na innej ziemi niż ta, która nas wydała? Tu nie było dobrego rozwiązania, więc wybrano najgorsze dla tych, którzy znaczyli zbyt mało by móc przeciwstawić się władzy. Właśnie dlatego zapomnieli o nas. Nasze władze oddały ziemię, na której żyli ich ludzie i wyparły się własnych obywateli. Czemu miały ich interesować niewielkie wioski? Nawet jeśli zamieszkane przez ludzi z tej samej krwi. Jednak podobno nie mogę narzekać - inni ginęli i odradzali się tylko po to, by ponownie zginąć na ziemiach wciąż niepodzielonych lub nieobejmowanych przez sojusz. A my cierpieliśmy w ciszy – pozbawieni praw i jakiejkolwiek pomocy od naszych. Zdani na wrogów. W wiosce gdzie nie było wojny, ale byli ich żołnierze, którzy mogli robić z nami, co chcieli. On był jednym z nich... i jednocześnie tym, który jako jeden z nielicznych stał po naszej stronie.
Nie wiem jaką funkcję pełnił, ale każdy z nich musiał się z nim w jakimś stopniu liczyć. Nikt spośród tych, którzy się u nas zjawiali, nie mógł go w pełni zignorować. Jego słowa miały ogromne znaczenie, ale nie stanowiły prawa. Zazwyczaj to on przyjmował rozkazy, rzadko je wydawał, ale nikomu nie był w pełni podporządkowany. Do dziś nie znam się na ich tytułach wojskowych, ale musiał być kimś wysoko postawionym. Oni go nienawidzili, chyba nie mogli przeżyć, że przeciwstawiał się im ktoś, kim nie mogli pomiatać.
Pierwszy raz widziałem go tuż po jego przyjeździe, kiedy był witany przez kilku żołnierzy. Dowiedziałem się wtedy, że urodził się niedaleko od naszej wioski. Już od najmłodszych lat, wciąż musiał wyjeżdżać, by służyć i wracać, by wyleczyć rany nieśmiertelnej duszy.
Wyglądał na młodego, już nie dziecko, ale nie byłem pewien czy mężczyznę. Kiedy pierwszy raz widziałem go w cywilu, pomyślałem, że łatwo można było go wziąć za niewiele starszego ode mnie, czy od mojej siostry. Szybko jednak przekonałem się, że to jedynie pozory. Był wówczas ode mnie niedużo ponad dwa razy starszy. Już wtedy coś w nim przykuło moją uwagę, coś w jego twarzy, w jego oczach, w jego tonie głosu - nie było tam żadnego podobieństwa do nich. Przebywając i rozmawiając z innymi, takimi jak on wydawał się być znudzony, a nawet smutny. Po nich, kiedy patrzyli na nas, było widać albo niechęć, albo obrzydzenie, w wypadku tych bardziej życzliwych coś na kształt politowania. On jedyny traktował nas jak ludzi. Jednak przez naprawdę długi czas nikt nie wierzył w jego odmienność pod tym względem.
Początkowo baliśmy się go chyba nawet bardziej niż innych, właśnie przez to, że sprawiał pozory niegroźnego. Oni chyba tak samo, co jedynie potęgowało to uczucie. Nazywano go na wiele sposobów, jednym z używanych przez nich było "zaraza". Oni właśnie w ten sposób się go bali, tak jakby samo przebywanie w jego towarzystwie, samo patrzenie na niego mogło sprowadzić na człowieka nieszczęście. Do dziś nie wiem, czym to było spowodowane. Słyszałem setki plotek, ale niemal wszystkie były tak zniekształcone od przekazywania przez wiele osób, że trudno było dostrzec w nich coś wiarygodnego. Większość z nich łączył jednak pewien... że tak powiem zarys. Wynikało z niego, że mężczyzna zaszedł tak daleko przez swój dość specyficzny talent. Talent ten miał polegać na łatwości do niszczenia ludzi. W jaki sposób? Trudno powiedzieć, większość zgadywała, że potrafił łatwo zdobywać zaufanie, informacje, znajdywać słabe punkty. Słyszałem też, że potrafił być świetnym manipulatorem. Były też osoby, które sądziły, że sama jego osoba jest zwiastunem nieszczęścia. Bardziej zabobonni wierzyli, że ciąży na nim jakiegoś dziwnego rodzaju klątwa. Coś, co sprawiało, że podążał za nim zabójczy wręcz pech, który natychmiastowo przylegał do wszystkich wokół mężczyzny.
Mieszkańcy szybko zarazili tym lękiem i przeświadczeniem, że tego konkretnego żołnierza należało unikać dużo bardziej niż innych. Wkrótce strach zaczął się stawać jeszcze silniejszy. Między innymi dlatego, że tak samo jak oni nowoprzybyły żołnierz często odwiedzał mieszkańców – przesiadywał, zagadywał. Jednak był przy tym dziwnie miły, w przeciwieństwie do nich wydawało się, że nie chciał osiągnąć niczego poza naszą sympatią. Ludzie szaleli z przerażenia, potęgowanego plotkami. Wielu było niemal pewnych, że kiedy uzna, że zyskał zaufanie mieszkańców, zrobi coś dużo gorszego niż ktokolwiek przed nim.
W tamtym okresie chyba najbardziej nienawidzili go moi rodzice. Najczęściej odwiedzał właśnie nas i najbardziej skupiał się na mojej starszej siostrze. Ludzie mówili, że mu się podoba. Mama zaczęła go wtedy nazywać "diabłem". Bali się, że mógł moją siostrę porwać, zgwałcić, zmusić do niemal wszystkiego... Co gorsza, oprócz władzy miał urodę i urok osobisty, więc chyba każdy był przekonany, że z łatwością byłby w stanie manipulować młodą, naiwną dziewczyną.
Był dość wysoki, choć nie wyróżniał się wzrostem. Do tego bardzo szczupły, ale widocznie wysportowany, jak na żołnierza przystało. Jednak jego cera była tak jasna, jakby należała do kogoś, kto spędza całe życie na salonach, a nie na froncie. Twarz miał ładną, nawet ja wtedy to widziałem. Taką o ostrych, ale harmonijnych rysach. Oczy miał duże, bardzo jasne, przypominały szkło, albo taflę jeziora. Było w nich coś hipnotyzującego, przeszywającego. Blond, jasne włosy były pewnie dłuższe, niż powinny, ale chyba nigdy mu nie przeszkadzały. Dziewczyny mówiły, że idealnie się układają, ja widziałem, że nawet jeśli kilka niesfornych kosmyków opadło mu na oczy, to on zdawał się tego nie zauważać. Ich mundury składały się z czarnych płaszczy ze srebrnymi zdobieniami i rogatywek w tych samych barwach. Jego leżał na nim jak druga skóra.
Pomimo tych wszystkich plotek i tego paraliżującego lęku stosunek mieszkańców do niego zaczął się powoli zmieniać już po jednym wydarzeniu, które było dla wszystkich ogromnym szokiem... Co prawda „szok" to wciąż za mało powiedziane, ale nie jestem w stanie znaleźć lepszego słowa.
Nasi sąsiedzi od zawsze byli skłóceni z ich najstarszym synem. Od nawet najmłodszych lat zdawał się nie pasować do rodziny, w której się urodził. Nie ma sensu, żebym się rozwodził nad charakterem i przekonaniami poszczególnych członków tej rodziny. Zwłaszcza że już ledwo ich pamiętam i pewnie nawet nie byłbym w stanie dokładnie ocenić, czy dane wspomnienia dotyczą tych, czy innych sąsiadów. Mogę jednak powiedzieć, że oni zdawali się być swoimi aż karykaturalnymi przeciwieństwami. Nieważne co sądzili rodzice, ich najstarszy syn sądził dokładnie na odwrót. Nie twierdzę i nigdy nie twierdziłem, że dzieci powinny być całkowicie podległe swoim rodzicom, ale on zdawał się przesadzać. Głośno było nawet o sytuacjach, kiedy chłopak nagle zmieniał zdanie kiedy ktoś z rodziny przyznawał mu rację. Jednak kiedy był jeszcze młody, wszyscy patrzyli na to dość pobłażliwie. Widzieli w jego zachowaniu jedynie bunt dzieciaka.
Zmieniło się to kiedy dorósł. Dalej nie przestawał toczyć tego dziwnego boju z rodziną. W dodatku nie robił nic, by pomóc rodzicom, jedynie chyba umyślnie dokładał im problemów. Właśnie dlatego tuż przed nieszczęsnym wydarzeniem sąsiad z bólem serca (choć wielu twierdziło, że towarzyszyła mu ulga) wyrzucił syna z domu. Chłopak zrobił wtedy coś, czego nigdy nie byliśmy w stanie zrozumieć – próbował dołączyć do nich.
Chodził za żołnierzami, podlizywał się im, popisywał znajomością ich języka, chociaż wszyscy musieli umieć się w nim dogadać. Początkowo jedynie się z niego podśmiewali, z czasem zaczęli się nim wysługiwać. On nazywał ich przyjaciółmi, chociaż uważam, że to za dużo powiedziane. Może faktycznie niektórzy czuli do niego jakiegoś rodzaju sympatię, ale niemal na pewno nigdy żaden z nich nie traktował go jak równego sobie. Pamiętam, że wielu mieszkańców twierdziło, że oni traktują tego chłopaka jak swoje zwierzątko.
Już wtedy jego rodzice zaczęli mówić, że nie mają syna, ale pewnie nawet by nie pomyśleli, iż byłby zdolny do tego co stało się później. Pewnego dnia jeden z żołnierzy oddał chłopakowi swój stary mundur. Słyszałem, jak później mówił, że nie miało to żadnego znaczenia. W końcu i tak miał go wyrzucić, ale obrzydzały go szmaty, jakie nosił "ten namolny gówniarz" i nie chciał, by zbliżał się do niego, mając je na sobie. Kilku z nich powtarzało po ty, że to zniewaga, ale chyba dość szybko przestali się tym przejmować. Zwłaszcza że od płaszcza zostały odprute wszystkie typowe dla nich oznaczenia. Chłopak jednak zaczął wmawiać sobie, że stał się wtedy jednym z nich.
Krótko po tym zdarzeniu wszedł z kilkoma żołnierzami na podwórko swoich rodziców. Rozsiedli się na werandzie, byli głośno i ciągle pili przyniesiony ze sobą alkohol. Sąsiedzi oczywiście nie mogli ich wyrzucić, nawet nie chcieli ryzykować wychodzeniem na dwór. Przez jakiś czas – może około godziny, może trochę dłużej siedzieli zamknięci i udawali, że nie ma ich w domu. Później okazało się, że była to prawdopodobnie jedna z najlepszych możliwych decyzji.
Po tym czasie przyszła do nich koleżanka, albo nawet przyjaciółka jednej z córek. Dziewczyna wyszła do niej przez okno, miały szybko odejść, nie zwracając na siebie uwagi żołnierzy. Pewnie myślały, że to nie będzie trudne, w końcu byli już prawdopodobnie dość mocno pijani. Jednak jeden z nich je zauważył i zawołał do siebie. Początkowo były przerażone, ale przez to, że zaczęło się niewinnie, a wśród nich był brat jednej z nich, straciły czujność. Któryś z żołnierzy chwilę je popytał o to czy tam mieszkają, ile mają lat i inne tego rodzaju bzdury. Nie zaskoczyło ich to jakoś bardzo, bo wielu z nich bywało względnie miłych dla dzieci. Może przypominały im ich własne, zostawione w kraju, przez co budziły się w nich ludzkie odruchy.
W końcu kazał im coś zrobić... Coś do picia albo do jedzenia, sam nie pamiętam. Oczywiście chciały spełnić rozkaz, w końcu nie były głupie. Niestety jedna z nich poczuła się zbyt pewnie i postanowiła się popisać przed koleżanką. Córka gospodarza odpyskowała coś, czy też zaczęła ich obrażać po naszemu, udając, że mówi do tej drugiej. Żołnierze wręcz nie mieli prawa jej zrozumieć, nie uczyli się naszej mowy... Może tylko niektórzy znali po kilka podstawowych słów, ale nie powinni się domyślić co i o kim mówiła. Była pewna, że brat to po prostu zignoruje. Pomimo sporu z rodzicami przecież wciąż była jego młodszą siostrą, którą zawsze się opiekował i przysięga ochronić, nawet pomimo swoich sporów z resztą rodziny. Jednak słysząc, co powiedziała, wściekł się i powtórzył im jej słowa.
Byli źli, nawet bardzo, ale chyba jednocześnie świadomi, że mają do czynienia z głupim dzieckiem. Może nawet nie chciało im się zbytnio zawracać sobie głowy gadaniem gówniary. Na początku chcieli ją jedynie "nauczyć szacunku", pokrzyczeli, poszarpali niemal jak szmacianą lalkę. Dostała nawet kilka razy po twarzy, ale to zdawało się im wystarczyć... im. Jej brat wściekł się wtedy jeszcze bardziej. Zaczął im podrzucać pomysły, że nie mogą pozwolić na taką zniewagę, że to zbyt łagodna kara, nawet jeśli ona jest tylko dzieckiem. Powtarzał, że skoro potrafi szczekać jak suka, to powinno też móc zdechnąć jak suka. Namawiał, żeby ją zabić i porąbać ciało, aby nie mogła się odrodzić. Gdyby byli trzeźwi, pewnie by go zignorowali, może nawet poczuli się urażeni tym, że ktoś taki śmie ich pouczać... ale niestety nie byli trzeźwi. Słyszałem, że dwóch, czy trzech z nich się wahało. Próbowali odmawiać, ale widocznie wypity alkohol odebrał im nieco stanowczości i chłopak jakimś cudem ich przegadał. Pewnie było to o tyle prostsze, że części z nich jego pomysł się spodobał. Nie potrafię pojąć czemu, chyba nawet już nie chcę próbować.
Żołnierze zwołali pluton egzekucyjny, który chyba miał robić głównie za widownie. Oprócz nich zbiegło się jeszcze co najmniej pół wsi, nasz diabeł też przyszedł. Kiedy rodzice dziewczyny błagali o wybaczenie dla niej, on jedynie się przysłuchiwał i wypytywał cicho zebranych o powód tego wszystkiego. Żołnierze głośno dyskutowali na temat tego co z nią zrobić, kilku z nich się w tym czasie nad nią znęcało. Jakichś dwóch chłopaków trzymało ojca dziewczyny, bo było widać, że chciał się jej rzucić na ratunek, ale chyba wszyscy wiedzieli, jak by się to zakończyło. Mnie matka próbowała zatykać uszy, ale i tak słyszałem, jak jedni chcieli ją utopić lub spalić, inni powiesić albo rozstrzelać, a jeszcze inni od razu poćwiartować. Muszę jednak dodać, że takie dyskusje toczyły się tylko pomiędzy uczestnikami opisanego wcześniej spotkania. Inni żołnierze po prostu się przysłuchiwali. Pamiętam, że widząc zniesmaczenie i niedowierzanie na ich twarzach, chciałem wierzyć, że któryś z nich przerwie to szaleństwo. Oni jednak tylko milczeli. Niektórzy nawet zdawali się być skorzy to zgodzenia się na pomoc w egzekucji.
Jednak kiedy dyskusja stała się już naprawdę głośna, a ktoś przykładał jej nawet broń do głowy, diabeł zareagował. Podszedł do nich bez słowa, wyrwał pistolet żołnierzowi i rzucił na ziemię. Wtedy wszyscy zamarli, zapanowała niemal całkowita cisza. On tylko kazał przyprowadzić mu osobę odpowiedzialną za całe zamieszanie. Pijani żołnierze pewnie nawet nie pomyśleli o tym, aby się przyznać – chyba spodziewali się, co może się stać. Tylko wypchnęli przed niego brata dziewczyny i zaczęli dość nieudolnie zwalać na niego całą winę, chyba nawet nieświadomi tego, że tylko pogarszają swoją sytuację. Wtedy po raz pierwszy widzieliśmy jak, diabeł wpadł w szał.
Pamiętam, że nazwał chłopaka pijakiem, brudnym kundlem, tchórzem, obrzydliwym zdrajcą, jakimiś wynaturzeń. Padło wiele określeń, których wtedy nie znałem, a dzisiaj bym nawet nie powtórzył. Żołnierzom też się oberwało, ale mniej. Nie wiem, czy ze względu na pozycję i pochodzenie, czy po prostu nie sądził, by byli na tyle trzeźwi, aby cokolwiek z tego zapamiętać. Usłyszeli tylko, że jeżeli chcą przyjmować rozkazy od kogoś takiego, nazywając je żartami czy zabawą, to nie powinni mieć prawa przyznawać się do swego pochodzenia. Nie wiem, kto był wtedy w większym szoku – my czy oni.
Kiedy krzyczał, że to tylko dziecko i nikt nie ma prawa nawet pomyśleć o skrzywdzeniu jej, ona płakała. Nie wyglądało to jednak na łzy ulgi – do biednej dziewczyny chyba nawet nie dotarło wtedy jeszcze, że jej życie w śmiertelnym ciele zostało uratowane. Nie stało się to nawet kiedy jej obrońca objął ją niezwykle delikatnie, tak jakby bał się ją skrzywdzić i zaprowadził do struchlałych rodziców. Większość z nich natomiast się cicho podśmiewała, ale wciąż nikt nie odezwał się ani słowem. Ten chłopak, który był za to wszystko odpowiedzialny, zaczął kląć pod nosem, ale nie śmiał nawet podnieść wzroku.
Nie pamiętam prawie nic z kilku kolejnych dni. Wiem jednak, że panowało wtedy coś na kształt zmowy milczenia. Nikt nie mówił o tym co się wydarzyło, zupełnie jakby wszyscy starali się o tym zapomnieć... zresztą nie mówili niemal wcale. Ludzie przez jakiś czas odzywali się cicho, półsłówkami, tylko wtedy kiedy byli do tego absolutnie zmuszeni. Wtedy nie byłem w stanie tego zrozumieć – zachowywali się jakby się czegoś bali. Im jestem starszy, tym częściej myślę, że może właśnie tak było. Jedni mogli się bać tego, do czego niemal doszło, a inni prawdy. Prawdy, na którą były tak naprawdę dwie opcje: wszyscy się mylili albo wszyscy mieli rację. Okrzyknięcie potworem dobrego człowieka byłoby błędem, do którego pewnie żaden z mieszkańców nie byłby w stanie się przyznać. Natomiast przekonanie się jak daleko ten potwór jest w stanie się posunąć i jak dobrze grać, by tylko zdobyć nasze zaufanie, było jeszcze bardziej przerażające.
Nasz diabeł przez długi czas się nie pokazywał. Początkowo myślano, że znowu wyjechał, ale szybko okazało się, że po prostu nie wychodził z domu. Wtedy miałem wrażenie, że sporo mieszkańców było tym faktem rozczarowanych. Niektórzy myśleli, że obawiał się konsekwencji, bo w jakiś sposób ośmieszył innych żołnierzy, ale wątpię. Chyba po prostu on również wyczuł panującą wtedy, dziwną atmosferę i sam miał jej dosyć.
Nie wiem, czy zachowanie miejscowych mocno się zmieniło kiedy ponownie zaczął chodzić po domach. Momentami nawet miałem wrażenie, że wszyscy bali się go jeszcze bardziej. Pomimo tego coraz więcej osób starało się okazywać mu coś na kształt sympatii. Jestem jednak niemal pewien, że u większości nie było to szczere. Nie wiem jednak, czy brało się to z poczucia obowiązku, czy chęci uzyskania czegoś. Może jedynie rodzice tamtej dziewczyny byli mu naprawdę wdzięczni. Tylko że ta wdzięczność zdawała się być niesamowicie pusta. Chociaż podobno od tamtej chwili nie mówili nic złego na temat naszego diabła.
Ciekawą reakcję zauważyłem również u mojej siostry. Nie chciała powiedzieć tego na głos, ale widziałem, że mocno jej tym zaimponował, wszyscy to widzieli. Matka była absolutnie przerażona, ale od tamtej pory nieco rzadziej nazywała go diabłem. Jednak mam wrażenie, że chciała tym tylko uniknąć kłótni z moją siostrą. Ojciec od tamtej pory traktował go... nie wiem jak...
Wcześniej kiedy diabeł nas odwiedzał, tata siadał obok, z miną jakby uważał, że musi pilnować, by nie zrobił nam krzywdy. Nie odzywał się do niego, co najwyżej kiwał głową gdy wchodził. Po tamtym wydarzeniu zaczął go zagadywać, rozmawiali na raczej poważne, ale nigdy niezwiązane bezpośrednio z nimi tematy. Ojciec zawsze mówił wtedy powoli, wypranym z emocji tonem. Zupełnie jakby chciał podkreślić, że dalej mu nie ufa i traktuje go tak samo jak innych – jak zagrożenie dla rodziny. Diabeł na początku starał się to zmienić. Czasem nawet zmuszał się do śmiechu, ale szybko zrezygnował, później zaraził się nastawieniem ojca. Po wielu wizytach rodzice zaczęli się go jakbym mniej bać, albo przynajmniej udawać, że się go mniej boją, z czasem mógł nawet zacząć rozmawiać również ze mną i moją siostrą.
Ona lubiła konwersacje z nim, sama twierdziła, że nawet za bardzo. W ich trakcie była mocno zawstydzona, czerwieniła się strasznie, nie była w stanie przestać miętosić skrawka sukienki, lub spódnicy. Bardzo uważała na to co mówi, w dodatku nie pozwalała sobie przesadnie angażować się w te rozmowy. Prawie wszyscy myśleli, że to jego obecność tak na nią działa. Później jednak zauważyłem jak bardzo jej zachowanie się zmieniało kiedy zostawali sami. Rozluźniała się, rozmawiała z nim jak z bliskim przyjacielem. Kiedy pierwszy raz dostrzegła, że ich wtedy razem widzę, błagała bym nikomu o tym nie mówił, w końcu nie trudno się było domyślić co dorośli by wtedy o niej pomyśleli. Więc ja milczałem, a on odwiedzał nas coraz częściej.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top