Coffeholic problems pt.1

Kupowaliście kiedyś kawę w supermarkecie?

Oczywiście, każdy kiedyś kupował kawę, a pytanie to jest równie głupie, co pytanie ciężarnej o to, czy to chłopiec, czy dziewczynka. Przecież wiadomo, że kebab.

Cóż, na świecie istniała jednak osoba, dla której zakupy były raczej odstępstwem od codzienności i tą osobą był nie kto inny jak Tim Drake. Syn bogaczy, później adoptowany przez Wayne'a całe życie miał obsługę, która zajmowała się sprawunkami.

Jednak nadszedł w końcu dzień, w którym Alfred był na chorobowym, Bruce siedział zamknięty w Jaskini, a Jason i Damian w życiu nie daliby się wrobić w zakupienie czegoś tak błahego, jak opakowanie kawy. Do Cassie Tim wolał nawet nie podchodzić, bo jak ostatnio poprosił ją o podanie butelki wody, ta rzuciła nią tak mocno, że rozbiła ją na ścianie (a warto dodać, że butelka była zrobiona z plastiku).

Do dyspozycji pozostał mu zatem tylko Grayson, który zawsze i wszędzie wszystkim chętnie pomagał. Nieważnie czy chodziło o kupienie cukierków, zawiązanie sznurówki czy zakopanie zwłok. Chociaż przez tym ostatnim czasem miewał opory.

— Sory, Timmy.— Dick zrobił smutną minę . — Ale naprawdę nie mogę z tobą iść. Obiecałem Damianowi, że pomogę mu przy matematyce.

— Nie potrzebuję od ciebie pomocy, bęcwale!  — Z góry dobiegł niezadowolony krzyk młodego Wayne'a. — Po prostu tutaj chodź!

— Już zaraz!— odkrzyknął Grayson— Może pójdę z tobą, jutro co? Jest handlowa niedziela, prawda?

W tym problem, że niedziela była niehandlowa, a kawa skończyła się już dzisiaj rano. Dwa dni bez tego trunku bogów były dla Tima jak spotkanie się z Jokerem twarzą w twarz. Przerażające. Dlatego też obecna sytuacja zmusiła go do wypowiedzenia tychże słów:

— Spoko. Pójdę sam. 

Tylko widzicie, nie było wcale spoko. Tim, jak na millenialsa przystało, miał duże problemy z socjalizowaniem się z ludźmi, którzy go otaczali, a jego relacja z Jasonem tylko temu dowodziła. Tak więc udanie się do supermarketu po paczkę kawy, nie wiedząc którym autobusem pojechać, ani w którą szemraną uliczkę skręcić było naprawdę dużym wyzwaniem.

Ot, takie codzienne trudy bycia bohaterem.

Pierwszą rzeczą do zrobienia było wejście do odpowiedniego autobusu. Niby nic skomplikowanego, ale gdy od rana było się na kofeinowych oparach i do tego nie znało rozkładu jazdy, wszystko stawało się trudniejsze. 

Tim, unikając wzroku stojących na przystanku ludzi, podszedł do naklejonej na słup kartki, mającej pełnić funkcję rozkładu jazdy. Przetarł oczy, próbując zrozumieć drobny druczek, jednak te wszystkie godziny, linie i literki naprawdę mieszały mu w głowie.

Rozejrzał się więc dookoła, szukając jakiegoś ratunku, jednak jedyną osobą, którą jego wzrok napotkał była zasuszona starowinka, przyciskająca do siebie różową torebkę.

Chłopak westchnął głośno, ale zdobył się na odwagę, żeby do niej podejść.

— Przepraszam bardzo— wydukał— Czy mogłaby pani... 

  — Ach! — wykrzyknęła kobieta, odskakując od chłopaka— Odejdź ode mnie! Nie wyłudzisz ode mnie ani dolara, ty mały punku! Już ja was znam!— Staruszka pomachała groźnie palcem, mierząc nim w Tima— Znam was, słyszysz mnie chłopcze? Czy może ta cała elektronika już całkiem przeżarła ci mózg? Och, gdyby tylko Grażyna to zobaczyła, to by chyba na zawał zeszła! Ani dolara!

Twarz kobiety przybrała purpurowy kolor, a jej ręce zacisnęły się mocniej na torebce. 

Atak nadszedł znikąd.

Różowa torebka zawirowała w powietrzu, trafiając prosto w Tima. Najpierw oberwał bark, potem brzuch, aż końcu głowa. Chłopak próbował unikać ciosów, ale precyzja, z jaką były one wykonywane, nie pozwalała mu na to.

— Ale za co? — zdołał powiedzieć, schylając się przed kolejnym uderzeniem. 

— Ty już dobrze wiesz za co! Złodzieje! Kłamcy! Terroryści! Świata poza tym swoim teflonem nie widzą!

Ciąg dalszy nastąpi...


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top