7. Przepłacacie za obrazki
#keepmeclose
Coralie
Moja złość utrzymuje się przez następne godziny. Czuję się bezsilna wobec tego, co się wydarzyło, bo dałam się oszukać i wrobić, a Kieran musiał się podłożyć, żebym nie dostała kary. Wiem jednak, w jaki sposób się za to jeszcze zemszczę na Parishu. Mam już plan. I staram się nie uśmiechać zbyt szeroko na samą myśl o tym.
Zwłaszcza że rozbrzmiewa właśnie donośny dzwonek, przez który parę pierwszaków się wzdryga. Parskam w duchu. Też tak kiedyś reagowałam na ten dziwny, złowróżbny dźwięk, ale czy on właściwie nie jest idealną zapowiedzią tego, co będzie się działo przez następną godzinę? Przecież moje ostatnie zajęcia przed lunchem to ekonomia z profesorem Blanchardem, postrachem całej szkoły. Nawet ja nie mam odwagi stosować na nim swoich wyuczonych sztuczek, by wkraść się w jego łaski.
Ruszam pozornie spokojnym krokiem w kierunku sali znajdującej się na pierwszym piętrze, powtarzając w myślach to, czego uczyłam się przed weekendem na tę lekcję, i nie zwracam uwagi na głośną grupę stojącą przy ogromnym oknie sięgającym niemal wysokiego sufitu. Maswerk u góry wygląda jak zawsze pięknie, gdy skomplikowany, geometryczny wzór podświetlają promienie słoneczne. Lubię efekt, dzięki temu jaki powstaje i uwielbiam obserwować grę cieni, która tworzy się czasem na chłodnych murach.
– Hej, Cora – rzuca Vayn, który pojawia się nagle przy mnie.
Przywołuję na twarz uśmiech i spoglądam na wysokiego, jasnowłosego chłopaka. Jego ojciec i moja matka ze sobą często współpracują, więc teoretycznie się trochę znamy i kilka razy sobie pomagaliśmy. Na imprezie nawet rozmawialiśmy o kolejnej rzeczy, którą mogłabym dla niego załatwić w zamian za poparcie grupy szermierzy. Potem Vayn poszedł dla mnie po nowe piwo, bo zupełnie nieprzypadkowo wylałam to swoje, i zniknął, a ja zostałam zajęta przez Parisha.
– Hej, Vayn – odpowiadam. – Co tam?
Przystajemy przy drzwiach prowadzących do piekielnej sali profesora Blancharda, a Vayn opiera się o ścianę przy moim boku, dzięki czemu zasłania mi widok na resztę korytarza. To dobrze, bo serio nie mam ochoty oglądać Parisha i jego świty, zwłaszcza że przechodząc obok, zdążyłam dostrzec uwieszoną jego ramienia Aubrey, z którą była oczywiście Miranda. Wciąż rozważam, czy nie wywalić jakichś jej rzeczy na śmietnik.
– Chciałem tylko zapytać, czy nie potrzebujesz pomocników w jakimś zadaniu dla samorządu? Dostałem za wczoraj ujemne punkty i muszę je wyzerować dodatkową aktywnością, zanim ojciec się skapnie.
Przewraca przy tym oczami, a ja od razu zaczynam się zastanawiać. System punktowy w naszej szkole działa w taki sposób, że każde punkty ujemne można wyrównać dzięki punktom dodatnim, no i na odwrót – dodatnie się zmniejszają, jeśli dostaniesz ujemne. Nadal jest to zapisane w twoich papierach, ale nie psuje ci rankingu. Co innego, gdyby dostać naganę z nieusuwalnymi punktami, co spotkało Kierana. Jest oczywiście określona liczba, którą można wyzerować, ale chyba nikt jej nigdy nie osiągnął. Przecież w Golden Flame nie ma wielu niepoprawnych zachowań.
– Hm, będę dziś po zajęciach ogarniać już przestrzeń na środowy wieczór – odpowiadam. – Możesz wpaść, na pewno coś się znajdzie.
Vayn uśmiecha się szeroko.
– Dzięki. Jesteś najlepsza.
Moje serce delikatnie drga, gdy słyszę te słowa, przynajmniej do momentu, w którym dobiegają mnie inne:
– Najlepsza w psuciu wszystkiego – odzywa się Aubrey, która zatrzymuje się obok nas razem z Mirandą. Nie mają z nami zajęć, więc pewnie idą na własne, ale po drodze jak zawsze musiały spróbować mnie wkurzyć. – Jak wczorajsza impreza. Ledwo się pojawiłaś i od razu przyleciała ochrona. Dziwny przypadek.
Spoglądam jej w oczy. Chociaż wokół jest kilkanaście osób i nie powinnam odpowiadać na zaczepkę, nie mogę tez nie odpowiedzieć. Po prostu muszę to zrobić jak zawsze spokojnie.
– Nie mam z tym nic wspólnego, Aubrey, i przykro mi, że mnie o coś takiego oskarżasz – zaczynam z powagą. – Radziłabym ci raczej spytać swojego chłopaka o to, dlaczego ochrona pojawiła się sekundę po tym, gdy on zniknął. – Marszczę brwi, udając, że powiedziałam coś złego i zasłaniam usta dłonią. – Och, czekaj. Może lepiej nie. Bo wtedy się okaże, że cię zostawił na pożarcie.
Przybieram udawanie współczującą minę, a Aubrey czerwienieje.
– Jasper by tego nie zrobił.
Kiwam głową.
– Jasne, że nie. – Zerkam na Mirandę. – Przecież jesteście taką zgodną parą.
– Lepiej uważaj na słowa, inaczej następnym razem to nie twoje rzeczy wylądują na śmietniku, tylko ty – ostrzega Aubrey.
Wiedziałam, że uknuły to razem.
– Och, naprawdę?
Moja współlokatorka zaciska wargi i odciąga ode mnie swoją przyjaciółkę. Szepczą coś między sobą nerwowo, po czym odchodzą, a ja rozluźniam się nieznacznie. Nie lubię sięgać po ciosy poniżej pasa i wykorzystywać tego, co przypadkowo podsłuchałam, ale po dzisiejszym poranku nie zamierzam już przyjmować biernie ich zachowania.
– Wow, to było ostre – odzywa się Vayn. – A serio myślisz, że ta ochrona to sprawka Parisha?
Posyłam mu wymowne spojrzenie, na co marszczy brwi. Oczywiście, że nikt go nie podejrzewa. Jasper to dobry kumpel, świetny gracz i uwielbia imprezy. Dziwne plotki o tym, że ta była zorganizowana na moją cześć, zostały pomieszane z tym, kto tak serio za tym stał, doszły do tego różne teorie, i teraz właściwie istnieje tyle wersji, że mało kto zna prawdę. A gdy jej nie zna, to osobą obwinianą za psucie zabawy zawsze jestem ja, skoro rzadko na nie chodzę i staram się pilnować porządku w szkole.
– Cóż... – zaczynam.
– Donoszenie to działka naszej niedługo ex-przewodniczącej, nie moja – odzywa się nagle cicho Jasper.
Spoglądam w jego kierunku. Opiera się o mur ze skrzyżowanymi na klatce piersiowej rękami, a po jego bokach stoją Zeke i Payton. Zawsze ma przy sobie swoją obstawę.
– Nie doniosłam nikomu o tej imprezie – protestuję, nadal zachowując spokój.
– Tak jak nie doniosłaś nikomu o tym, że kilka razy wróciłem po wyznaczonych godzinach do akademika po weekendowych wizytach w domu? – kpi.
Zrobiłam to tylko dlatego, żeby zemścić się za to, jak wyśmiewał się ze mnie na zajęciach z włoskiego. Języki obce nie są moją mocną stroną, co mnie wkurza, bo nieważne, jak się staram i czego próbuję, mylę słówka lub ich zapominam. Na lekcje włoskiego i francuskiego uczę się dwa razy tyle czasu, co na inne, by w końcu coś zostało mi w głowie. Dlatego w zeszłym roku raz nie wyrobiłam z pisemną pracą semestralną, a Kieran załatwił, że ktoś ją dla mnie napisze. Nie miałam pojęcia, że tym kimś był właśnie cholerny Parish, który przy całej klasie zadawał mi pytania na temat tego tekstu, by mnie wkopać.
To był jeden jedyny raz, gdy dopuściłam się takiego oszustwa i wiem, że nigdy więcej tego nie zrobię, choćbym miała siedzieć całymi nocami nad pracami pisemnymi.
– Dokładnie tak – kłamię bez zająknięcia, koncentrując się na chłopaku. – Tak samo jak ty nie sabotowałeś Dnia Sportu w zeszłym roku, żeby zrobić mi na złość.
– Nie robiłem ci na złość, Colbern, naprawiałem twoją niekompetencję w sprawach, w których sobie nie radziłaś. Powinnaś mi podziękować.
Czerwienieję. Może i rzeczywiście popełniłam parę błędów, bo źle założyłam kilka rzeczy odnośnie sportowych imprez i rozgrywek, ale wcale nie musiał niczego naprawiać. Radziłam sobie.
– Jedyną niekompetentną osobą na tym korytarzu jesteś ty – stwierdzam, starając się nie dać wyprowadzić z równowagi przy tylu świadkach. – W dodatku jesteś też hipokrytą, mówiąc o donoszeniu, skoro zrobiłeś mi takie świństwo. Mogli mnie przez ciebie wykluczyć z wyborów. Właśnie do tego dążyłeś, prawda?
Jasper prycha, a nasi rówieśnicy przyglądają nam się uważnie.
– Ja wcale nie wysłał...
Przerywają mu donośne kroki odbijające się echem w korytarzu. Wszyscy uczniowie, nawet Jasper, Zeke i Payton, którzy zwykle wydają się tacy wyluzowani oraz swobodni, prostują się i ustawiają w rzędzie pod ścianą. Vayn też poprawia swoją marynarkę, tak samo jak każdy z nas upewnia się, że wygląda nienagannie, a potem już po prostu czekamy na profesora Blancharda.
Starszy mężczyzna wyłania się zza rogu w kolejnej chwili. Idzie żołnierskim krokiem, wbijając przeszywający wzrok przed siebie, a po jego minie da się odczytać, że jest w złym humorze. Jak zawsze. Siwe włosy ma zaczesane do tyłu, koszulę idealnie białą, a szare spodnie i marynarkę perfekcyjnie czyste oraz wyprasowane. Nie wygląda na swoje ponad sześćdziesiąt lat. Jestem pewna, że niejednemu uczniowi skopałby tyłek. Kiedyś zresztą to zrobił, gdy zastępował nauczyciela wuefu i ćwiczyliśmy akurat samoobronę.
Blanchard wchodzi do klasy jako pierwszy. Zapala światło, a lampy zawieszone pod sufitem włączają się jedna po drugiej, jakby w rytm jego kroków. Kiedy dociera do biurka, palą się już wszystkie, a my spokojnie stajemy za swoimi pojedynczymi ławkami i czekamy. Nauczyciel za to się nie spieszy. Zajmuje miejsce, odkłada podręczniki, które przyniósł, zerka na tablicę i napawa się swoją władzą, nim wreszcie unosi na nas spojrzenie. To pada najpierw na mnie, jako że pechowo wylosowałam miejsce w pierwszej ławce, a następnie przesuwa się na innych, nim nauczyciel poleca:
– Usiądźcie.
Na żadnej innej lekcji nie ma takiej dyscypliny jak na tej. Nikt nie wzbudza w nas równie wielkiego strachu, jak Blanchard, ale to z prostego powodu, o którym mężczyzna przypomina już po chwili.
– Na czym zakończyliśmy ostatnie zajęcia? – Rozgląda się po ciemnych ławkach, szukając pierwszej ofiary. – Panie Wood, z pewnością mi pan to przypomni.
Zeke siedzący obok Jaspera blednie nieznacznie, jednak wstaje i odchrząkuje.
– Na poprzednich zajęciach mówiliśmy o jednym z najistotniejszych elementów analizy ekonomicznej – zaczyna chłopak. – Omówiliśmy koncepcję popytu, prawo popytu i krzywą popytu. Analizowaliśmy przykłady, a później pracowaliśmy w parach nad zadaniem z tym związanym.
Profesor mruży powieki i przytakuje powoli. Niemal bije od niego rozczarowanie tym, że nie przyłapał Zeke'a na niewiedzy.
– Niech pan omówi wasze zadanie, panie Parish – zwraca się tym razem do Jaspera.
Zeke z ulgą zajmuje miejsce, a zamiast niego podnosi się Jasper. Nie zagląda do swoich notatek, nie wolno tego zresztą robić podczas odpytywania przez Blancharda. Mimo to Parish bez zająknięcia przedstawia zadanie, które dostali z Zekiem na poprzednich zajęciach, podaje wyniki i podsumowuje wszystko, jak powinien.
– Czyli w skrócie, czym jest popyt, panie Parish? – pyta Blanchard.
– To ilość jakiegoś towaru, jakiegoś dobra, którą chcemy i jesteśmy w stanie kupić w danej cenie w danym momencie.
– I popyt rośnie, gdy...
– Gdy cena maleje.
Blanchard kontynuuje swoje małe przepytywanie, wskazując kolejne osoby, które mają mu streścić swoje zadania. Tylko dwie nie są tak dobrze przygotowane, jak powinny, za co dostają oceny niedostateczne do poprawy. Mimo że ich odpowiedzi nie były całkowicie błędne, to Blanchard nie przyjmuje niczego poniżej perfekcyjnej znajomości materiału.
– W porządku – oznajmia w końcu. W sali niemal daje się słyszeć, jak wszyscy oddychamy z ulgą. – W takim razie czas na rozpoczęcie dzisiejszych zajęć. Panno Colbern, proszę otworzyć podręcznik na stronie osiemdziesiąt trzy i przeczytać wstęp do dzisiejszej lekcji.
Przełykam z trudem ślinę, podnoszę się, wyszukując odpowiednią stronę podręcznika, a później zaczynam czytać, ciesząc się, że dziś na zajęciach przypadła mi tylko taka rola.
*
Na dziedzińcu jest wyjątkowo pusto, jeśli wziąć pod uwagę to, że wszystkie zajęcia skończyły się dobrą godzinę temu. Zwykle po tym uczniowie przychodzą tutaj spędzić czas, o ile nie chcą od razu zacząć się uczyć czy zrobić swoich zadań. Tym razem jednak tak się nie dzieje, a ja dobrze wiem czemu – ponieważ rozpoczynamy przygotowania do środowego wieczoru i gdyby zabrakło mi osób do pomocy, mogłabym poprosić ludzi o pomoc. Dlatego wolą siedzieć w akademiku czy gdzie tam się schowali.
Na szczęście mam grupę ochotników, którzy zwykle chcą się wykazać lub zdobyć dodatkowe punkty. Razem z Madleine nadzorujemy sprawdzanie znajdujących się przy latarniach głośników, rozkładanie przenośnej sceny oraz sprzątanie placu dokoła. Odhaczam kolejne punkty, upewniając się, że nie brakuje żadnego sprzętu, a później zostawiam już tę część w rękach zastępczyni, by ruszyć do paru osób, które zebrały się po prawej, niedaleko ogromnej tablicy, na której ma zawisnąć baner.
Jest w kolorach szkoły i przedstawia dziedziniec, jakby uchwycony z lotu ptaka. Na nim zebrało się mnóstwo osób, które stoją albo po stronie ucznia, na którego mundurku napisano nazwisko Jaspera, albo przy moim. Zadbałam, by było ich po równo, żeby nikt mnie o nic nie oskarżał.
– Ma być na górze, tak? – upewnia się Vayn.
Przyszedł razem z kolegą, który także znajduje się w drużynie szermierki. Obaj rwą się do pracy, by nadrobić wczorajszą wpadkę, dlatego przytakuję.
– Tak. Najwyżej będzie baner, a poniżej na tablicy zawiesimy hasła z programów moich i Jaspera.
Chyba przywołuję go nieumyślnie tymi słowami, ponieważ kiedy tylko wypowiadam jego imię, dostrzegam, że pojawia się na drugim końcu ścieżki razem z Payton. Brunetka tłumaczy mu coś pospiesznie, a on kiwa głową, po czym rozchodzą się w przeciwne strony. Mam nadzieję, że chłopak skieruje się do akademika, zwłaszcza że widzę jego torbę sportową, co oznacza, że pewnie wraca z treningu, lecz gdy tylko Parish mnie dostrzega, mruży powieki i rusza w tę stronę.
– Och, świetnie – mamroczę.
Vayn i jego kumpel w tym czasie łapią baner, po czym wchodzą z nim powoli po drabinach, które przytrzymują im dwaj inni uczniowie. Pokazuję uniesione kciuki, gdy pytają, czy będzie równo, a potem patrzę, jak przybijają baner. Wtedy przy moim lewym boku przystaje Parish.
Spinam się w oczekiwaniu na jakiś komentarz i oczywiście go dostaję.
– Trochę małe to moje nazwisko – stwierdza Jasper.
Posyłam mu słodki uśmiech.
– Czyli idealnie pasuje do twoich innych małych rzeczy.
Słyszę parsknięcia, a brew chłopaka się unosi.
– Rzucasz mi wyzwanie, żebym ci pokazał, jak się mylisz? – pyta. – Możemy iść do ciebie i się przekonasz.
– Mówiłam o twoim mózgu, Parish, ale w sumie to chyba jedno i to samo, skoro myślisz wyłącznie dolnymi częściami ciała.
Jasper skupia na mnie spojrzenie i nachyla się do mojego ucha, nim udaje mi się odsunąć.
– Popraw moje nazwisko, iskierko, albo sam to zrobię. To by chyba wyszło temu banerowi na dobre, bo przepłacacie za te obrazki z neta.
Sztywnieję, a on muska jeszcze palcami kosmyk moich włosów, nim się wycofuje, wsuwając dłonie do kieszeni. Puszcza do mnie oko, idąc kawałek tyłem. Odwracam się wtedy, nie dając po sobie poznać, jak bardzo zirytowały mnie jego słowa. Nawet jeśli jednocześnie w głowie rozbrzmiewają mi inne, pełne pogardy.
Te twoje bazgroły donikąd cię nie zaprowadzą. Nie chcę słyszeć o żadnej szkole artystycznej ani zajęciach ze sztuki. To dobre dla dzieci. Skup się na swojej przyszłości.
Serce ściska mi się boleśnie, kiedy spoglądam znów na baner. Wydawało mi się, że jest w porządku, ale może rzeczywiście powinnam była zlecić jego wykonanie komuś, kto naprawdę ma talent i potrafiłby go zrobić.
– Dobra, tak może być? – woła Vayn.
Otrząsam się z myśli i spoglądam w górę.
– Nie. Zdejmijcie go, bo ma błąd i muszę zlecić zrobienie tego od nowa. Zamiast tego możecie pomóc w ustawieniu stołów i krzeseł. Mads powie wam, co robić.
Kiwają głowami, zdejmują baner, a ja zwijam go i wyrzucam do dużego kosza stojącego przy chodniku. Następnie przekazuję swojej zastępczyni, że niedługo wrócę i ruszam do Golden Arts w nadziei, że zastanę w środku jeszcze kogoś, kto po zajęciach z profesor Barton nadal nie opuścił pracowni artystycznej. Jedynie moje kroki słychać w długim korytarzu prowadzącym do królestwa artystów.
W ogromnej sali unosi się zapach farb, drewna i rozpuszczalnika. Rozluźniam się nieznacznie, gdy zamykam za sobą drzwi, bo to znajome otoczenie. Nawet jeśli w szkole jedynie parę osób wie, że przychodzę tu po zajęciach, choć nie jestem zapisana do profesor Barton ani jej kółka, to dla mnie to miejsce oznacza kolejny bezpieczny schron.
– Hej, Cora! – rzuca na mój widok drobna dziewczyna, która klęczy przy jakimś płótnie rozłożonym na podłodze. – Co tu robisz?
Ma na twarzy ślady farby, a kosmyk krótkich, rudych włosów chyba też musiał przypadkowo oberwać, ponieważ jest nieco zielony.
– Hej, Vanessa – odpieram. – Potrzebna mi pomoc.
Dziewczyna przysiada na piętach i rozgląda się do pomieszczeniu. Jesteśmy tu tylko we dwie, chyba reszta uczniów już skończyła. Nie widzę też nigdzie nauczycielki.
– W którymś z twoich projektów? – pyta dyskretnie.
Krzywię się lekko. Nie podoba mi się to, że Nessa jest jedną z osób znających moją tajemnicę, ale kiedyś przyłapała mnie tutaj późnym wieczorem po zajęciach. Zagroziłam jej, że jeśli mnie wyda, sprawię, że cofną jej stypendium i wyleci ze szkoły, co wydało jej się zabawne. Chyba nie wiedziała, jak poważna byłam. Od tego czasu przyglądam się jej bardzo nieufnie, bo nie chcę, by mój sekret wyszedł na światło dzienne. Nie mogę na to pozwolić. Na razie jednak nikomu nie powiedziała i boję się, że po prostu trzyma to jako zabezpieczenie na przyszłość. W końcu jest jedną ze stypendystek, nie ma zbyt wielu znajomych, a to kółko to całe jej życie. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby chciała coś na mnie wymusić w zamian za dochowanie tajemnicy.
– W stworzeniu baneru na Wiec Wyborczy – wyjaśniam.
– A co się stało z poprzednim?
– Nie nadawał się – stwierdzam, odwracając wzrok. – To jak, jesteś zainteresowana? Dostaniesz dodatkowe punkty, a wszyscy będą podziwiać twoją pracę. No i to nie będzie nic skomplikowanego. Po prostu rysunek złotych płomieni, w których są nazwiska kandydatów, szkic szkoły i tak dalej.
Dziewczyna przygryza wargę.
– Co roku to wygląda tak samo. Nie sądzisz, że lepiej spróbować czegoś nowego?
Spróbowałam. I Parish to wyśmiał. Nie chcę, by zarzucił, że coś zaniedbałam.
– Stawiamy na bezpieczne, najlepsze opcje – oznajmiam. – Jak długo ci to zajmie? Bo termin jest bardzo krótki.
Vanessa podrywa się na nogi i podchodzi do zlewu znajdującego się w rogu, tuż przy jej stanowisku.
– Skoro typowy projekt, to zabiorę się do niego teraz i skończę dzisiaj, prześlę ci do akceptacji, a rano będzie można go dać do druku. Pan Benton pewnie to ogarnie?
Przytakuję.
– Mhm. Dzięki, Vanessa.
Uśmiecha się szeroko i przechodzi do biurka, na którym leży jej tablet graficzny. Kiedy zaczyna pracować, a na jej twarzy pojawia się skupienie, wycofuję się do wyjścia. Nic tu po mnie. Nie powinnam tu w ogóle przebywać, jednak nic nie poradzę na to, że jak często nie próbowałabym odpuścić, ostatecznie i tak odnajduję drogę do gmachu artystów. Chciałabym robić to bez skrępowania i bez poczucia winy. Bez zakradania się i kłamstw.
Wzdycham w duchu, opuszczam budynek i wracam na dziedziniec, wysyłając po drodze wiadomość do pana Bentona z informacją, że jutro rano będzie znów musiał odwiedzić drukarnię.
I do Kierana, by poinformować, że plan z zemstą na Parishu jest aktualny.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top