37. Znowu cię złapałem

#keepmecloseap

Coralie

Kiedy zatrzymujemy się przed jasnym, parterowym domem z zadbanym trawnikiem i białym płotem, serce bije mi szybciej z nerwów. To niby nic takiego, Jasper ma wpaść jedynie na sekundę do siebie, bo musi coś dać mamie, mimo to stresuję się, jakbym miała właśnie iść na oficjalną wizytę u rodziny mojego chłopaka.

Bo on nim jest. Moim chłopakiem. Dał mi swoją bluzę, powiedział, że mam ją zatrzymać. Zabrał mnie na randkę. Troszczy się o mnie.

Cholera. Ja serio mam chłopaka.

– Poczekam tutaj – mówię szybko, kiedy Jazz otwiera dla mnie drzwi auta.

Unosi kącik ust.

– Daj spokój. To tylko sekunda. Nie jesteś ani trochę ciekawa, jak wygląda mój pokój?

– Wiem, jak wygląda twój pokój, spałam z tobą – rzucam.

Jego brew wędruje w górę.

– Wcale nie. Ale kiedyś to naprawimy – zapewnia. – A teraz chodź.

Wysiadam w końcu i pozwalam mu się zaprowadzić kamienną ścieżką do domu. Wygląda na mały, raczej dość stary, ten biały płotek, ogródek po prawej i ozdoby w nim sprawiają, że jednocześnie daje wrażenie przytulnego. Ono nie znika po wejściu do środka, gdzie w korytarzu natychmiast dostrzegam na ścianie rodzinne zdjęcia, na szafce wazon z kwiatami, a salon, który od razu widzimy, jest kolorowy i wypełniony przeróżnymi bibelotami.

– Mamo? – woła Jasper. – Mercy, Jared?

Ciągnę go za rękę.

– Miałeś tylko coś dać i...

– Och, jesteście – dobiega mnie łagodny głos z prawej.

Odwracam się szybko do niskiej kobiety, po której Jasper odziedziczył kolor oczu i włosów. Uśmiecha się szeroko, ruszając do chłopaka, który musi się mocno nachylić, by mogła pocałować go w policzek.

– No wreszcie – dodaje pani Parish. – Już myślałam, że zapominasz drogi do domu. – Przenosi spojrzenie na mnie, a jej twarz się rozjaśnia. – Ale to pewnie ty jesteś powodem, dla którego mój syn woli zostawać na weekendy w szkole, prawda? Zupełnie się nie dziwię.

– Mamo – odzywa się Jasper.

– No już, już – zbywa go kobieta, wyciągając do mnie ramiona. – Jesteś Coralie, prawda?

Kiwam głową, wahając się sekundę, nim pozwalam się jej przytulić. Jest nieco niższa nawet ode mnie, Jasper musi być wysoki po ojcu.

– Tak miło mi cię poznać, moja droga – mówi pani Parish. – Tyle o tobie słyszałam.

Zerkam na Jaspera.

– Na pewno same wyolbrzymione rzeczy – rzucam szybko.

– Och, zdecydowanie jesteś tak piękna, jak mówił mój syn – zapewnia.

O rany. On... mówił swojej mamie... O mnie? I że jestem piękna? Nie skarżył się, że robiłam problemy, że jestem jego rywalką, tylko...

– Mamo, zaraz wyjdziemy – grozi Jasper. – Moja dziewczyna czuje się przez ciebie niekomfortowo.

Pani Parish wzdycha.

– Dobra. Nic nie mówię. Wchodźcie. Jesteście idealnie na czas, właśnie będziemy jeść.

– Wpadłem tylko, żeby...

– Zrobiłam burgery z frytkami. Na pewno jesteście głodni. Nie przyjmuję odmowy.

Jasper rzuca mi krótkie spojrzenie.

– Umyjemy ręce i przyjdziemy – oznajmia. – Gdzie dzieciaki?

– Na zewnątrz. Zawołam je.

Chłopak kiwa głową i ciągnie mnie na schody. Kiedy docieramy do pierwszego pokoju na piętrze, Jasper prowadzi mnie przez niego do łazienki. Tam zamyka za nami drzwi i na mnie spogląda.

– Jeśli nie chcesz zostawać, nie musimy. Nie zaplanowałem tego, przysięgam.

Przygryzam wargę.

– Nie chcesz, żebym poznała twoją rodzinę?

– Nie mam nic przeciwko. Po prostu nie wiem, czy ty tego chcesz. Nie jesteśmy... tacy, jak twoja rodzina, iskierko.

Nie. Nie są. Moja matka nigdy nie przytuliła mnie na powitanie oprócz tego razu, gdy leżałam w szpitalnym łóżku i patrzyła na nas pielęgniarka.

– Nie przeszkadza mi to. Możemy zostać.

– Na pewno? – dopytuje. – Bo jeśli wolałabyś...

Łapię jego dłoń.

– Nazwałeś mnie swoją dziewczyną przy mamie – szepczę.

Marszczy brwi.

– Tak. Przeszkadza ci to? Miałem nas ukrywać?

Rany. On nie ma pojęcia, jak wiele to dla mnie zmienia. Bo to nie pokazówka przed szkołą. Nie coś zwykłego. Wpuszcza mnie głębiej do swojego życia. To zupełnie inna sprawa.

– Nie. Nie miałeś – mówię. – Po prostu nikt mnie nigdy tak nie nazwał i to przy swojej mamie.

– Żaden twój chłopak tego nie zrobił?

Przełykam z trudem ślinę.

– Jesteś moim pierwszym chłopakiem, Jazz.

To wyznanie wprawia go w ogromne zdumienie.

– Ja...

– Jasper? – rozlega się głos jego mamy. – Idziecie?

Podchodzę do umywalki.

– Lepiej chodźmy – rzucam, wciąż czując na sobie jego uważne spojrzenie. – Te burgery brzmią dobrze, a ja jestem megagłodna.

Jasper staje obok i myje ręce zaraz za mną. Potem wycieramy je w ręcznik, patrząc na siebie długą chwilę. To, co mu powiedziałam, chyba nie było dobrym pomysłem. Przynajmniej tak myślę, do czasu, aż łapie znów moją dłoń.

– Chodź, moja dziewczyno – mówi Jazz. – Tylko się nie wystrasz. Wierzę, że pozostaniesz dzielna.

– Dzielna? – powtarzam.

Nie wyjaśnia, tylko ciągnie mnie do wyjścia. Idę więc za nim do kuchni, która pełni też chyba funkcję jadalni. Jest tu duży stół, na którym pani Parish stawia właśnie talerze dla dwójki swoich dzieci. Jared, jak się domyślam, wygląda trochę jak młodsza kopia Jaspera, tylko z niebieskimi oczami i piegami, a Mercy jest szatynką. Pewnie po ich tacie, którego zdjęcia widziałam w przedpokoju. Żadne z nich nie zwraca uwagi na to, że się pojawiamy, bo są zajęci jedzeniem.

Wpatruję się z zaskoczeniem w to, jak wręcz się na nie rzucają, przekrzykując o to, kto ostatnim razem dostał większy kawałek ciasta po kolacji i kto dostanie go dziś. Jestem trochę w szoku tym, jak się zachowują, jak nakładają sobie dłońmi frytki na talerze i jak śmieją się bez skrępowania, szturchając żartobliwie.

– Musisz im wybaczyć – odzywa się pani Parish, a wtedy oboje nagle na nas spoglądają. – Czasami wychodzą z nich zwierzęta. Już podam ci porcję, której jeszcze nie dostali w swoje ręce. – Patrzy na dzieciaki. – A wy się zachowujcie, bo przerażacie naszego gościa.

Jared i Mercy wpatrują się we mnie z zaskoczeniem. Chłopak czerwienieje na twarzy, a dziewczynka zsuwa się z krzesła.

– Jaspy!

Podbiega do chłopaka, który wyciąga ręce, a później podnosi ją, uśmiechając się szeroko.

– Hej, Mercy – odpowiada. – Niespodzianka.

Dziewczynka przytula się do niego, ale zerka na mnie krótko i przysuwa usta do jego ucha.

– Czy to twoja dziewczyna? – szepcze.

Nie na tyle cicho, bym nie usłyszała.

– Tak – odpowiada jej konspiracyjnie Jasper. – To Coralie.

– Jest bardzo ładna – mówi cichutko Mercy, na co robi mi się miło.

Jazz na mnie spogląda.

– Tak. Jest.

Unoszę lekko kąciki ust, a wtedy pani Parish wtrąca:

– Siadajcie, bo wystygnie.

Jasper odstawia więc siostrę, która posyła mi szeroki uśmiech i wraca na swoje miejsce obok milczącego Jareda. Potem mój chłopak obejmuje mnie w talii i oznajmia:

– Poznajcie moją dziewczynę, Coralie. Coralie, to Mercy i Jared, o których ci mówiłem, no a moją mamę, Riley, już poznałaś. – Przesuwa spojrzeniem po rodzeństwie. – Bądźcie mili i się zachowujcie. Pracuję nad tym, żeby Coralie zgodziła się pójść ze mną na bal, a gdy zobaczy, jacy jesteśmy nieokrzesani, nigdy nie powie „tak".

Jego mama się cicho śmieje.

– Och, ta wasza jesienna halloweenowa zabawa, nazywana patetycznie balem? Za kogo się w tym roku przebierzesz?

Jasper odsuwa dla mnie krzesło.

– Nie wiem. Coralie w tym roku wybiera mi strój.

– Dlaczego? – pyta Mercy.

– Bo przegrałem z nią w zawodach zmywania naczyń – wyjaśnia z powagą Jazz.

Dziewczyny parskają, a Jared wrzuca bez zainteresowania frytkę do ust. Wydaje mi się, że chyba nie do końca pasuje mu moja obecność, przez co zaczynam czuć się nieco nie na miejscu. Zwłaszcza że przy stole panuje dziwaczny, nieco drętwy spokój.

– No dobra, macie się zachowywać, ale nie grać niewidzialnych – rzuca Jasper. – Co z wami? Jak w pracy, mamo?

– Znośnie.

Pani Parish pracuje jako sekretarka w lokalnej firmie, a do tego też weekendami sprząta, żeby dorobić. Dziś ma na późniejszą godzinę, dlatego trafiliśmy akurat na czas, by ją zastać. Mówi nam o swoich planach i pyta Jaspera o szkołę, więc kiedy chłopak opowiada o naszych ostatnich dniach, oczywiście bez wspominania trudnych tematów, w końcu Jared powoli się rozluźnia i zaczyna jeść, podobnie jak Mercy. Dziewczynka nawet parska, kiedy jej brat brudzi się sosem i nieco z niego nabija, a on w zamian rzuca w nią frytką, na co sapie z oburzenia. Obserwuję ich swobodną walkę, zerkając na panią Parish, która nie wydaje się ani trochę zaskoczona czy zirytowana, gdy każe im się uspokoić. Niby to robią, ale i tak posyłają sobie krótkie spojrzenia, jakby szykowali się do drugiej rundy.

– Nie uciekaj – szepcze mi nagle do ucha Jasper. Nie zauważyłam nawet, że przestał opowiadać. – Są szczepieni, przysięgam.

Patrzę na niego niepewnie.

– Ja... Nic się nie dzieje. Przecież są u siebie, więc...

– Daj spokój, widzę twoją minę. Tak, czasem zachowujemy się tu wszyscy jak dzikusy, ale pokazujemy to tylko gościom, przy których już się nie krępujemy. Więc gratulacje, oficjalnie zostałaś zaakceptowana przez klan Parishów.

– Mów za siebie – wtrąca Jared.

– Jedz, póki masz wszystkie zęby – odpowiada Jasper.

Rozszerzam oczy ze zdumienia, a on macha ręką.

– Nie martw się, on i tak ma jeszcze mleczaki.

– Wcale, że nie mam! Jesteś kretynem – warczy Jared.

Jasper wyciąga dłoń i mierzwi jego włosy palcami.

– Też cię kocham, młody.

Chłopak prycha gniewnie i odpycha go od siebie, a później siada po drugiej stronie stołu z jedzeniem. Ja w tym czasie dostaję swoją porcję od pani Parish i nadal nie wiem, jak się zachować. To wszystko jest dla mnie... cholernie dziwaczne.

– Coralie? – odzywa się Jasper.

Mrugam.

– Hm?

– Jedz, bo wystygnie.

Kiwam głową, a później chwytam widelec, na co chłopak parska pod nosem. Czuję się wtedy głupio, bo dociera do mnie, że wszyscy dokoła jedzą frytki bez pomocy sztućców, tak samo burgery. A to przecież będzie się równało ubrudzeniu dłoni, zapewne też ubrań oraz brakowi kontroli tego, co wypadnie ze środka, bo stamtąd zawsze coś wypada.

Waham się. Nie chcę odstawać, jednak mam w sobie blokadę, która nie pozwala mi na wzięcie po prostu tego cholernego burgera do rąk. W głowie od razu słyszę głos matki, która każe mi się odpowiednio prezentować, a nie zachowywać jak prostaczka. To dlatego chwytam też nóż, a potem, nie zwracając uwagi na Jaspera, dzielę jedzenie na talerzu na dwie połowy. Bułka z górnymi dodatkami oraz bułka z dolnymi są o wiele łatwiejsze do krojenia.

– Potrzebuje pani serwetki, panno Colbern? – pyta z przekąsem Jasper.

Uśmiecham się lekko, nie dając sprowokować.

– Gdybyś był tak miły, to tak, potrzebuję.

Unosi brew, ale po chwili po prostu wstaje i przynosi mi ręcznik papierowy, który układam na kolanach. Dziękuję mu lekko, nie przejmując się tym, że przy stole zrobiło się nagle ciszej. Po prostu odkrawam kawałek burgera i unoszę widelec do ust, a następnie zamieram, gdy widzę, że Mercy wpatruje się we mnie ze zmarszczonymi brwiami. Przełykam jedzenie i chcę zapytać, czy coś nie tak, ale dziewczynka po prostu zeskakuje z krzesła i po paru sekundach wraca na miejsce ze sztućcami oraz ręcznikiem papierowym dla siebie. Obserwuję, jak kopiuje to, co przed chwilą zrobiłam z burgerem, a potem zaczyna jeść przy pomocy widelca i noża.

– Świat się kończy – komentuje pani Parish. – Moje dzieci postanowiły udawać, że mają dobre maniery.

– Och, ja nie chciałam niczego narzucać ani...

– Daj spokój, skarbie – przerywa kobieta. – Jeśli choć raz w domu zjedzą kulturalnie, to im wyjdzie na dobre. Potem będziemy mieć mniej sprzątania.

Unoszę kącik ust, a ona posyła mi uśmiech i wraca do jedzenia. Robię to samo, oczekując kolejnego pełnego rozbawienia komentarza Jaspera, ale zamiast tego chłopak zwraca się do młodszego brata:

– Jak ostatni mecz? Mama mówiła, że nawet dałeś radę.

– Dałem radę? Roznieśliśmy przeciwników! – burczy Jared z pełną buzią. – Było super. Ale skąd możesz wiedzieć, skoro nie przyszedłeś?

Parish wzdycha.

– Miałem dużo spraw na głowie i nie mogłem – odpowiada. – Pisałem ci, że mi przykro.

Jared prycha.

– Ta.

– Musiałem zostać w szkole, młody – przekonuje Jasper. – Będę na kolejnym meczu. Słowo.

Robi mi się głupio. Dociera do mnie, że opuścił mecz ze względu na mnie. Bo został ostatnio ze mną. A jego brat to na pewno wie, ponieważ posyła mi pełne niechęci spojrzenie.

– Chyba że znowu cię coś zatrzyma – kwituje.

– Jared – upomina go ostro pani Parish. – To było nie na miejscu.

– Jasne – odpowiada kpiąco chłopak.

– No to nie przyjdę na żaden – stwierdza Jazz, wbijając w niego wzrok. – Jeśli zamierzasz się tak zachowywać i być dupkiem dla mojej dziewczyny.

– A co mnie obchodzi twoja dziewczyna?

Spuszczam wzrok. Nie mogę go winić. To ja wlazłam z butami w ich codzienność, nie na odwrót, więc...

– Przepraszam – mamroczę. – Może ja lepiej...

– Nie, zostań – mówi stanowczo pani Parish. – Jared cię za chwilę sam przeprosi za to, jak niemiło się zachowuje. Coralie jest naszym gościem. Jest ważna dla twojego brata. I ma teraz trudniejszy czas, więc musiał jej pomagać. Wiesz, że gdyby mógł, byłby na każdym twoim meczu i przyjedzie na każdy, ale czasami ma też inne plany. Ty też nie mogłeś się pojawić na każdym jego meczu, prawda?

Jared się krzywi.

– To przez szkołę – mówi obronnie.

– Czyli przez inne obowiązki lub plany. Jasper też takie ma – kwituje kobieta. – Jest kapitanem, przewodniczącym, ma mnóstwo na głowie. Do tego chciałby też spędzać czas z przyjaciółmi i wspierać swoją dziewczynę. Ma prawo to robić. To nie znaczy, że o ciebie dba mniej. Rozumiesz?

Chłopak opuszcza głowę, ale w końcu kiwa nią powoli.

– Tak, mamo.

– Chcesz powiedzieć coś jeszcze? – drąży pani Parish.

Wzdycha i zerka na mnie.

– Wiem, że to nie twoja wina – mówi niechętnie. – Przepraszam. – Patrzy na matkę. – Mogę zjeść u siebie?

Kobieta milczy parę chwil.

– Idź.

Jared zabiera swój talerz i znika.

– Przepraszam za niego – rzuca pani Parish. – Ma teraz trudny czas, dorasta, tyle się zmienia. I brakuje mu jego taty. Jasper to dla niego ogromny autorytet, a przez szkołę z internatem o wiele rzadziej się widują. Dlatego Jared bywa o niego bardzo zazdrosny. Wiem, że to nie było przyjemne, ale naprawdę się nie przejmuj, to nie twoja wina. On to przemyśli i się uspokoi. To dobry chłopak.

Próbuję się rozluźnić, a Jasper całuje mnie krótko w skroń.

– Pogadam z nim. Zaraz wracam. – Łapie moją dłoń. – I mama ma rację. To nie jest twoja wina. Bardzo się cieszę, że tu ze mną przyjechałaś. I chciałem wtedy z tobą zostać, iskierko. Nie czuj się winna.

– Ja wcale...

– Nie czuj się winna – powtarza łagodnie. – Nie masz powodu. Jesteś dla mnie ważna i dlatego z tobą zostałem. Jared musi zrozumieć, że nie zawsze będę mógł być tylko dla niego, bo są w moim życiu także inne ważne osoby. Ty jesteś.

Uśmiecham się z trudem. Potrzebowałam to usłyszeć. A on na pewno o tym wie.

– Nie chcę być powodem waszych nieporozumień – szepczę. – Nie miałam pojęcia...

– Wyjaśnimy to sobie. A na następny jego mecz w weekend po prostu pójdziemy razem. Co ty na to?

– Jeśli nie będzie miał nic przeciwko.

– Nie będzie. Moja w tym głowa. – Muska moje czoło wargami. – Zaraz wracam.

Podąża za bratem, a ja zostaję z jego matką i siostrą. Pani Parish chce chyba rozluźnić atmosferę, bo opowiada mi historie z dzieciństwa Jaspera, gdy jeździł na rowerze i wpadł do basenu. Albo gdy potłukł kiedyś jej ulubiony talerz, skleił go, żeby się nie zorientowała, i potłukł go drugi raz, wkładając do szafy. Mercy włącza się w to, dodaje, jak Jasper kiedyś przyjechał po nią po szkole i zabrał ją na trampoliny, a potem jedli watę cukrową i cały się nią oblepił.

Udaje mi się dzięki temu serio nieco odetchnąć. Śmieję się z tych anegdotek, kończąc jedzenie, podobnie jak dziewczyny. Atmosfera pozostaje lekka, zupełnie inna, niż byłaby u mnie w domu. Kolejną różnicą jest to, że po kolacji Mercy rusza do zlewu, by umyć naczynia, ale pani Parish mówi:

– Zostaw. Ja to dzisiaj zrobię, a ty pokaż Coralie swoją huśtawkę.

– Oooch, serio? Dzięki, mamusiu!

Dziewczynka pokazuje mi, bym poszła za nią, więc to robię. Wychodzimy na tylne podwórko, gdzie Parishowie mają dużą przestrzeń. Stoją tu meble ogrodowe, trawnik jest tak samo zadbany, do tego rośnie kilka drzew i krzewów. Ich dom stoi niedaleko lasu, właściwie to znajduje się on zaraz za płotem. Jest tu tak spokojnie i miło.

A ogromna bujana huśtawka, do której wchodzimy razem z Mercy, to coś świetnego.

– Czy jeśli jesteś dziewczyną mojego brata, to będziesz moją siostrą?

Zamieram.

– Och. Ja...

– Bo ja zawsze chciałam mieć siostrę. Chłopcy są czasami tacy wkurzający i zupełnie na niczym się nie znają. A siostry tak. Będziesz moją siostrą?

– Może twoją przyjaciółką? – pytam.

Siada i spogląda na mnie uważnie, po czym wyciąga mały palec.

– No dobra. Siostro-przyjaciółką.

Śmieję się z jej rozbrajającej postawy, ale ściskam jej palec. Potem słucham o tym, jak Mercy radzi sobie w szkole, o jej koleżankach i przyjęciu urodzinowym, które będzie miała dopiero za parę miesięcy, ale nie może się doczekać, bo Jasper obiecał jej zjeżdżalnie i basen z kulkami. Dostaję zaproszenie, które mnie bardzo rozczula.

Potem Mercy stwierdza, że ma dość huśtania i możemy w coś zagrać.

Nie jestem zdziwiona.

– W co?

– W ZiZ.

Marszczę nos.

– A co to jest ZiZ?

– Znajdź i złap – wyjaśnia. – Chowasz się, a ja szukam. I jak cię znajdę, to muszę cię złapać, zanim dotrzesz do dębu, bo inaczej przegrywam.

– Hm. No dobrze. Spróbujmy.

– Wszystkie chwyty dozwolone – oznajmia dziewczynka. – Chowaj się. Policzę do dziesięciu.

Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Nie mam pojęcia, gdzie się niby ukryć. Ona jednak już zasłania oczy, a potem głośno liczy, więc zrywam się z miejsca. Rozglądam się w poszukiwaniu miejsca do schowania, po czym biegnę za niewielką szopę, która stoi przy domu. To oczywisty wybór, ale innego na razie nie widzę.

Mercy bez problemu mnie znajduje. Łapię się na tym, że zabawa zaczyna mi się podobać, gdy próbuję przejść bezszelestnie dokoła szopy, żeby pozostać niezauważona, a potem podskakuję w miejscu, gdy dziewczynka krzyczy „mam cię!". Zaczynam uciekać w stronę dębu, tyle że nie przewiduję nierówności terenu i potykam się o coś, co mnie spowalnia. Odzyskuję jednak równowagę, choć tylko po to, by po sekundzie zostać powalona na ziemię.

– Mam cię! – woła ponownie Mercy.

Upadam, nieco oszołomiona jej siłą. Dziewczynka ląduje na mnie z triumfalnym okrzykiem, a ja przez moment leżę w bezruchu. Później dobiega mnie zaniepokojony głos pani Parish i Jaspera, więc przekręcam się na plecy i wybucham śmiechem.

Nie umiem przestać. Chichoczę głośno, gdy pojawia się nade mną twarz Jaspera. Chłopak niepokoi się, czy wszystko okay, ale zapewniam, że tak, pozwalam mu pomóc sobie wstać, a potem wciągamy go z Mercy w grę. Dołącza do nas nawet Jared, który obawiam się, że będzie chciał mnie jedynie powalić na ziemię, lecz zachowuje się dobrze. Nawet dwa razy się do mnie uśmiecha, kiedy udaje nam się dotrzeć do dębu, a nie zostać złapanym przez jego brata.

W ostatniej kolejce znowu Jasper szuka. Wszyscy się chowamy, Mercy wskazuje mi, bym przykucnęła za jednym z foteli ogrodowych, a sama ukrywa się za drugim. Obie pokazujemy sobie, żeby być cicho, gdy odliczanie się kończy i słyszymy kroki Jazza. Później rozlega się pisk dziewczynki, która wyskakuje z kryjówki i pędzi przed siebie, by nie zostać złapaną. Ja tym razem jestem wolniejsza, zrywam się na nogi zbyt późno, więc chociaż próbuję umknąć, nagle w talii oplatają mnie silne ramiona.

– Znowu cię złapałem – szepcze Jasper.

Odwraca mnie do siebie. Jest nieco zaczerwieniony, pewnie tak samo jak ja.

– To nie fair. Myślę, że twoja siostra mnie wrobiła – oznajmiam. – Pokazała mi, gdzie się schować, bo wiedziała, że w razie czego złapiesz mnie, zamiast ją gonić.

Jasper się śmieje.

– To mała oszustka. Czego się spodziewałaś?

– Zawarłyśmy pakt! – oburzam się. – No i chciałam z tobą znowu wygrać.

– Bardzo się zaangażowałaś – zauważa z rozbawieniem, wyjmując z moich włosów trawę. Nie wiem, skąd się tam wzięła.

– To ciekawa zabawa – mówię, nieco zawstydzona.

Jazz unosi mi podbródek.

– Nie miałem nic złego na myśli. Po prostu nigdy nie sądziłem, że jesteś fanką podwórkowych zabaw.

– Ja... właściwie pierwszy raz biorę w takiej udział – przyznaję.

W jego oczach znów pojawia się zaskoczenie.

– Co?

– Mam tylko bliźniaczkę, z którą od dziecka głównie chodziłyśmy na castingi i inne takie, a potem zaczęła jeździć w trasy. Nie bardzo był czas na zabawy, poza tym... No wiesz.

Jasper analizuje przez moment moje słowa, po czym się nachyla.

– To dobrze.

– Dobrze?

Odsuwa mi kosmyk włosów za ucho.

– Chcę doświadczać z tobą wszystkich twoich pierwszych razów, iskierko.

Robi mi się cieplej. Przypominam sobie, jak powiedziałam mu, że jest moim pierwszym chłopakiem. Czy on zrozumiał, że...

– Miałem twój pierwszy pocałunek? – pyta cicho.

Przełykam z trudem ślinę.

– Tak.

Na jego twarzy pojawia się takie zadowolenie, a kąciki ust unoszą się tak wysoko, że to niemal razi.

– Jasna cholera – szepcze. – Ty naprawdę jesteś wyłącznie moja.

A później całuje mnie mocno, napierając całym ciałem, aż opieram się o ścianę domu. Za nami rozlega się pełen oburzenia krzyk Mercy i pełen zniesmaczenia Jareda, przez co po chwili zaczynam chichotać.

– Chyba powinniśmy przestać.

– Zostawimy to na później – zgadza się Jasper. – A teraz...

– Teraz?

Odsuwa się, trzymając moją dłoń.

– Hej, szkodniki! – woła do swojego rodzeństwa. – Zmieńmy grę. Coralie chciałaby spróbować czegoś innego. Właściwie to chciałaby zagrać w tak dużo nowych gier, ile tylko wymyślicie.

Jeśli sądziłam, że nie może już zrobić nic, czym bardziej mnie rozczuli, to się myliłam.

Myliłam się też co do niego. Wcale nie nienawidzę Jaspera Parisha.

Zakochuję się w nim z każdym dniem coraz mocniej.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top