13. Pierwszy dzień chaosu

Postaram się od dziś wrzucać rozdziały w poniedziałki i czwartki. Mam nadzieję, że was to ucieszy i że to też pokażecie swoją obecnością i komentarzami, na których mi bardzo zależy, bo publikuję tutaj tę historię, by poznać wasze reakcje ☺️
Jak już zauważyliście, trochę się porobiło, historia jest nieco inna, niż te, które zwykle ode mnie dostajecie, więc tym bardziej docenię feedback.

#keepmecloseap

Jasper

Jestem podminowany. Powinienem się cieszyć, że wszystko układa się dokładnie tak, jak powinno, a zamiast tego wciąż czuję irytację. Próbuję się rozluźnić, rozmawiam z kolejnymi osobami i po zniknięciu Shaford serwuję alkoholowe galaretki oraz małe puszki z piwem. Tym razem załatwiał je Zeke, by były w tym jakieś procenty. Wieczór nie przebiega jednak tak, jak chciałem.

– Co jest? – rzuca Alan, pojawiając się przy mnie.

Jest już delikatnie wstawiony, bo jak zawsze bierze na swoje barki ciężar rozkręcenia całej imprezy.

– Nic. Muszę chyba zaczerpnąć świeżego powietrza – odpowiadam. – Pilnuj, żeby nikt niczego nie zniszczył, co? Zwłaszcza regałów. Zaraz wracam.

Przyjaciel parska.

– Uciekasz z własnej imprezy? Tutaj nic nam nie zrobią, bo jest zatwierdzona przez dyrektora.

Macham na niego ręką i po prostu ruszam do drzwi. Po drodze oczywiście zatrzymują mnie kolejne osoby, chcą porozmawiać o moim nowym stanowisku, o swoich pomysłach, jakie mógłbym zrealizować, o wzajemnej pomocy. Zbywam ich jak zawsze, zapewniając, że to opcje do przemyślenia i koniecznie później do tego wrócimy, po czym wreszcie wydostaję się na zewnątrz.

Ściana deszczu, którą widzę kawałek dalej, gdy tylko niewielki dach przed budynkiem się kończy, nie napawa mnie optymizmem. Zamierzałem przejść się po prostu po dziedzińcu, odetchnąć i wrócić w lepszym humorze, tyle że to raczej nie wchodzi w grę, skoro po wystawieniu nosa za próg, od razu przemoknę do suchej nitki.

Chcę więc się wrócić i znaleźć jakiś osobny pokój, by naładować baterie, tyle że zamieram, kiedy nagle dociera do mnie wysoki krzyk. W kolejnej sekundzie jestem już w ruchu, zwłaszcza że rozpoznaję ten głos. Dobiega z prawej, bardzo blisko, i jest tak przejmujący, że moje serce skuwa strach.

Potem rozszerzam oczy ze zdumienia i ogarniam wzrokiem scenę, którą mam przed sobą. Przemoknięta Coralie wpatruje się z szokiem wymalowanym na twarzy w leżącą na ziemi postać. Gdy do nich docieram, dostrzegam, że to Miranda. Moje żyły skuwa lód, kiedy uświadamiam sobie, że dziewczyna wpatruje się szklistymi oczami w niebo.

– Ty... czy... Jezu, Miranda – wydusza Coralie, upadając po sekundzie na kolana. – Obudź się. Słyszysz? To nie jest zabawne. Z-zupełnie nie.

Wyciąga dłonie, jakby chciała jej dotknąć, ale ostatecznie tego nie robi. Zbliżam się więc i przyklękam zaraz obok, ale Colbern chyba nawet nie rejestruje mojej obecności. Drży, jakby gorączkowo próbowała coś wymyślić, nim sięga do szyi Mirandy. Potem z gardła wyrywa jej się coś pomiędzy szlochem a pełnym przerażenia westchnieniem.

– Nie ma pulsu. Nie. Powinnam... powinnam...

– Hej – przerywam, łapiąc jej dłonie. Próbuję opanować własny strach i zachować zimną krew, ale dziewczyna nie reaguje, więc powtarzam głośniej: – Hej, Colbern, spójrz na mnie.

Dopiero wtedy unosi wzrok. Widzę w nim panikę.

– J-jasper – mamrocze. – Ona... Ja nie... Ja tylko... W-wracałam i słyszałam, że ktoś... I ona tu leżała, a ja... Nic jej nie będzie? Powiedz, że t-tylko próbujecie mnie wkręcić za to, j-jak starałam się o wywalenie jej z m-mojego pokoju.

Łamiący się głos Coralie sprawia, że nie myślę długo, tylko po prostu przygarniam ją do siebie i odwracam jej głowę, by nie patrzyła dłużej na martwą Mirandę. Colbern oddycha płytko, szybko i jest roztrzęsiona, chyba w szoku, a ja nie mam pojęcia, jak powinienem w takim wypadku postąpić. Jej współlokatorce nie pomogę, wiedziałem to już w pierwszej sekundzie, natomiast ona...

– Wszystko będzie dobrze, iskierko – szepczę. – Chodź. Wstaniemy i...

– Ona nie żyje, Jasper – wykrztusza Coralie. – Ona... O mój Boże.

Obejmuję ją ciaśniej i zmuszam, by ukryła twarz w mojej klatce piersiowej, a potem wołam o pomoc, w czasie gdy Coralie drży coraz mocniej i powtarza z przerażeniem, że Miranda nie żyje.

Nie wiem, ile mija czasu, nim ktoś się w końcu pojawia, zaalarmowany moimi nawoływaniami i krzykiem dziewczyny. Wiem tylko, że trzymam przerażoną Coralie, a ona wczepia się palcami w moją bluzę i milknie, gdy wokół zbiera się coraz więcej osób. Jeden z ochroniarzy wydaje jakieś rozkazy, inni każą odsunąć się uczniom, ktoś chyba próbuje zrobić jakieś zdjęcia, więc następny mięśniak wyrywa mu komórkę. Przybiega nauczyciel, wicedyrektorka, robi się większe zamieszanie, ogarnia nas chaos.

A deszcz nie przestaje padać i wsiąkać w ziemię razem z krwią martwej Mirandy.

*

Nie sądziłem, że mój pierwszy dzień jako przewodniczącego zacznie się od tego, że najpierw będę musiał zanieść straumatyzowaną Colbern do szkolnego szpitala, a później wrócić i pomóc w opanowywaniu chaosu, jaki powstał. Uczniowie, mimo że zostali odesłani do akademików pod opieką nauczycieli, wyglądają z okien na dziedziniec, zbierają się w pokojach wspólnych i piszą na forach swoje teorie na temat wydarzeń tego wieczoru.

Staram się na prośbę dyrektora to ukrócić. Razem z Zekiem i dziewczynami, które podobnie jak my nie piły, chodzimy po piętrach w akademiku, przekazując oficjalne wieści o tym, że rzeczywiście doszło do wypadku na terenie liceum i że gdy tylko dyrekcja będzie cokolwiek wiedzieć, da nam znać. Nie potwierdzamy na razie, kim dokładnie była ofiara, licząc, że w tę pogodę i dzięki interwencji ochrony nikt nie rozpoznał Mirandy.

– Co się dokładnie stało? – pyta mnie po jakimś czasie szef ochrony, Sawyer Wilburn. – Co widziałeś?

Stoimy, obaj już przebrani w suche ciuchy, w korytarzu niewielkiego oddziału w akademiku nauczycieli. Jego północne, najnowsze skrzydło zostało zaadaptowane na mały szpital z zaledwie trzema salami oraz dwoma gabinetami. W razie potrzeby zawsze pojawia się tu lekarz, a pielęgniarka znajduje się cały czas na miejscu. To ona jest teraz w sali z Colbern, a my czekamy na zewnątrz.

– Nic – odpowiadam zgodnie z prawdą. – Wyszedłem się przewietrzyć, ale przez deszcz chciałem wrócić do środka, tyle że usłyszałem krzyk Coralie. Pobiegłem do niej, zobaczyłem, że stoi przy Mirandzie i... była cała spanikowana. Mówiła bez ładu, chciała jej jakoś pomóc, ale potem ześwirowała, gdy sprawdziła jej puls i go nie poczuła.

Sawyer kiwa w zamyśleniu głową.

– Nie słyszałeś, żeby wcześniej rozmawiały albo się kłóciły? Wyglądała, jakby niedawno biegła?

Marszczę brwi.

– Co? Nie. Wyglądała na przerażoną i prosiła Mirandę, żeby się obudziła. Chciała jej pomóc.

– Ale się chyba nie lubiły, prawda?

Prostuję się, gdy dociera do mnie, co sugeruje.

– Nie cierpiały się, ale to nie znaczy, że Coralie by ją zabiła, panie Wilburn.

– Nie powiedziałem niczego takiego.

– Ale pan to zasugerował. A to idiotyczne. Coralie nikogo by naprawdę nie skrzywdziła. A jeśli już by kogoś chciała, to prędzej mnie.

Mężczyzna posyła mi sceptyczne spojrzenie.

– Musimy sprawdzić każdy trop.

Przeszywa mnie dreszcz na myśl, że podejrzewają, że ktoś pomógł Mirandzie odejść z tego świata. Ale właściwie... jeśli nie to, to co się wydarzyło?

– Padał deszcz. Miranda mogła coś wypić, bo niestety na imprezie ktoś dostarczył alkohol – rzucam. Ochroniarz zachowuje pokerową minę, choć na pewno wie, że tym kimś byłem ja. – Jeśli poszła na wieżę zegarową i się poślizgnęła...

– Wejście na wieżę jest zamknięte – zauważa Wilburn.

– Główne owszem, ale jest boczne, które można bez problemu otworzyć – oznajmiam. – Każdy w szkole to wie. Uczniowie wielokrotnie wkradali się wieczorami na wieżę tuż pod waszymi nosami.

Mężczyzna czerwienieje.

– To niemożliwe.

– A jednak. To nasza ulubiona miejscówka na wieczorną naukę – stwierdzam sucho. – I to Coralie bardzo często przepędzała stamtąd uczniów, żeby nic im się nie stało. Może powinien się pan zająć tym, a nie oskarżaniem niewinnej uczennicy o zabójstwo. Ta dziewczyna wpadła w szok na widok martwej koleżanki, do cholery.

– Ludzie różnie reagują na swoje czyny, panie Parish – mówi sztywno Wilburn. – A ja jeszcze nie oskarżyłem panny Colbern o nic. Jedynie zadaję pytania i dopiero gdy zgromadzę wszystkie informacje, a przede wszystkim poznam dokładną przyczynę zgonu panny Paulsen, będę mógł wyciągać jakiekolwiek wnioski. Rozmawiam o tym z panem, bo dyrektor stwierdził, że jako przewodniczący i świadek udzieli mi pan wszystkich informacji oraz zachowa wszystko dla siebie. Proszę mi jeszcze raz opowiedzieć, co pan dokładnie robił przed wyjściem, ile osób może potwierdzić, że tam pana widziało...

Zadaje mi idiotyczne pytania, na które odpowiadam ze znużeniem. Nie mam na to ochoty, ale wolę odbębnić obowiązek teraz, niż później. I tutaj, a nie na dziedzińcu, gdzie prawdopodobnie zapakowano już ciało Mirandy i zabrano je do kostnicy.

Ja pierdolę.

Sam nie przepadałem za tą dziewczyną, ale nie życzyłem jej śmierci.

Otrząsam się jednak z myśli, kiedy pielęgniarka wychodzi z sali i kieruje w naszą stronę. Z jej miny nie potrafię nic wyczytać.

– Co z nią? – pytam szybko.

– Zasnęła – oznajmia kobieta. – Potrzebuje odpoczynku i dojdzie do siebie. Czy dyrekcja powiadomiła już jej rodzinę?

Przytakuję.

– Dyrektor Pearce dzwonił do jej matki. Powiedział, że przyleci tu z samego rana razem z jej siostrą.

– Dobrze. Rano też wróci szkolny psycholog, więc Coralie dostanie niezbędną pomoc – oznajmia. Później sięga do swojego fartucha i wyjmuje z niego komórkę. – A to jej telefon, jak pan chciał.

Nim Wilburn go chwyta, przejmuję urządzenie i się odsuwam.

– Co to ma niby znaczyć?

Ochroniarz posyła mi złe spojrzenie.

– To dowód w sprawie.

– To nie jest żaden dowód, tylko własność uczennicy – odpowiadam ostro. – Która leży w sali obok w szoku po tym, co widziała. Nie ma pan prawa konfiskować jej rzeczy bez jej wiedzy.

– Właściwie to mam do tego prawo, bo istnieje uzasadnione podejrzenie...

– Co powie pani Colbern, gdy pojawi się rano i usłyszy, że pracownik szkoły, na którą łoży niemałe sumy, przeszukiwał telefon jej córki, kiedy ta leżała w szpitalnej sali? I oskarża ją o zabójstwo? – Chowam komórkę w tylnej kieszeni. – Ciekawe, czy będzie z tego zadowolona.

Mam wrażenie, że Wilburn mnie zaraz obezwładni i zaprowadzi na dołek, chociaż takiego w szkole akurat nie mamy. W jego oczach płonie jednak żądza mordu, bo choć prawo serio stoi po jego stronie, dobrze wie, że jeśli zadziała teraz pochopnie, a matka Coralie się dowie, pożegna się z robotą. Ta kobieta ma naprawdę duże wpływy, nawet Shaford się jej boi, a to o czymś świadczy.

– Czy jest jakiś problem? Coś nie tak z panną Colbern? – odzywa się nagle właśnie nie kto inny, tylko wicedyrektorka.

Razem z nią w korytarzu pojawia się Benton, na widok którego zbiera się we mnie tylko większa złość. Wydaje się tak zmartwiony, że mam mu ochotę przyłożyć.

– Pan Parish właśnie skonfiskował mój dowód w sprawie i utrudnia śledztwo – oznajmia Wilburn. – Ale obawiam się, że, z pani pozwoleniem, muszę wykonywać swoje obowiązki, więc powinienem dostać ten telefon.

Shaford marszczy brwi.

– Telefon?

– W ogromnym skrócie pan Wilburn próbuje na panią zwalić odpowiedzialność za to, że zamierza przeszukać telefon Coralie, gdy ta jest nieprzytomna – wyjaśniam. – A jutro ma pojawić się tutaj jej matka, której na pewno bardzo, ale to bardzo się ten fakt spodoba.

Kobieta zaciska wargi.

– Cóż... – zaczyna. – Nie powinniśmy działać pochopnie. Dlaczego telefon panny Colbern miałby być dowodem w sprawie? Trzymała go, gdy znalazła Mirandę?

– Nie. Była zbyt zajęta próbami wyjścia z szoku i pomocy – odpowiadam.

Ochroniarz kiwa głową do Shaford, więc odchodzą kawałek dalej i rozmawiają o czymś przyciszonymi głosami, za to Benton zwraca się do pielęgniarki:

– Jak ona się czuje?

– Cóż, przeżyła szok – odpowiada kobieta. – To była naprawdę silna reakcja na stres, więc podałam jej leki na uspokojenie, byłam przy niej i zapewniłam, że jest bezpieczna. W końcu udało jej się zasnąć.

Nauczyciel przytakuje.

– To dobrze. Nawet nie chcę sobie wyobrazić... Cholera. Ona będzie zdruzgotana. To wszystko w jej urodziny – mamrocze jakby do siebie. – Najpierw wybory, wyjazd Kierana, teraz jeszcze taka tragedia. A na dokładkę pojawi się jej matka.

Marszczę brwi.

– To chyba dobrze, że jej rodzina przyjedzie, żeby ją wesprzeć w takiej chwili? – pytam.

Benton się krzywi, nim przybiera spokojną minę. Wygląda, jakby skapnął się, że powiedział za dużo.

– Może byłoby dobrze, gdyby mama zabrała Coralie na parę dni. Zapewniła jej trochę spokoju i odpoczynku, żeby dziewczyna doszła do siebie – sugeruje pielęgniarka.

– Wydaje mi się, że Coralie czuje się najlepiej tutaj – stwierdza.

– W pokoju, który dzieliła z martwą współlokatorką? – wtrącam.

Mężczyzna przesuwa dłonią po twarzy.

– Na razie zostanie w szpitalu – oznajmia. – Psycholog się nią zajmie i zaproponuje pewnie najlepsze rozwiązanie. Zadbam o to.

– Och, nie wątpię – komentuję, nim gryzę się w język.

– Ma pan mi coś do powiedzenia, panie Parish? – odzywa się ostro Benton.

Spoglądam mu w oczy.

– Tylko tyle, że pańska troska jest powalająca.

Nim nauczyciel odpowiada, Shaford ponownie się do nas zbliża, a Wilburn właśnie opuszcza korytarz.

– Ustaliliśmy, że nie ma powodu do przeszukiwania telefonu panny Colbern, więc możesz jej go po prostu zwrócić.

Kiwam głową.

– Oddam jej go, gdy się obudzi.

Kobieta marszczy czoło.

– Możesz przekazać go pielęgniarce i wracać do akademika. Coralie jest w dobrych rękach.

– Wiem. Ale wolę zostać – odpowiadam. – Moi przyjaciele też się tutaj pojawią, gdy skończą uspokajać wszystkich uczniów. Chcemy wesprzeć Coralie.

– Myślałam, że za sobą nie przepadacie.

Odchrząkuję.

– To członkini mojego samorządu, pani Shaford. Musimy ją wspierać.

Chyba pozostaje sceptyczna, jednak nie protestuje. Jutro weekend, nie ma zajęć, więc nie zmusi mnie do wyjścia tym argumentem.

– Niech będzie. Pannie Colbern rzeczywiście przyda się wsparcie – oświadcza. – Gdy się obudzi, zadzwoń do nas, Colleen. O każdej porze.

– Oczywiście, pani wicedyrektor.

Kobieta się żegna, a ja łapię własny telefon, by spytać Zeke'a, czy są już w drodze. Pielęgniarka proponuje wtedy, że skoro i tak zamierzam ze znajomymi zostać, w ramach wyjątku otworzy nam drugą salę, w której są dwa łóżka, więc dwie osoby będą mogły się tu przespać, zamiast siedzieć bez sensu na korytarzu. Dziękuję jej i przekazuję pomysł Zeke'owi, a on odpisuje, że w takim razie będzie za parę minut, a resztę odeśle do ich łóżek.

– Dałeś znać Kieranowi? – pyta w kolejnej chwili Benton.

Krzywię się.

– Nie. Zaraz do niego napiszę.

Przytakuje.

– Dobrze. Gdyby Coralie się obudziła, zanim pojawię się rano, przekaż jej, że może zadzwonić, a przyjdę od razu.

Następnie rusza do wyjścia, a ja czekam na Zeke'a. Niedługo później kładziemy się na szpitalnych łóżkach po tym, jak pielęgniarka obiecuje nas obudzić, jeśli Coralie otworzy oczy.

Zasypiam, mając pod powiekami jej pełną przerażenia twarz.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top