12. Czerwona farba

#keepmecloseap

Coralie

Kiedy wracam do salonu, padają na mnie spojrzenia wszystkich obecnych. Trzymam się prosto i nie zamierzam ponownie okazać żadnej słabości, nawet jeśli Layla zajmuje mój ulubiony fotel na środku pomieszczenia, a Zeke trzyma nogi na stoliku stojącym między kanapami. Staram się zachować opanowanie.

A może po prostu powinnam sprawić, że oni sami będą chcieli mnie wywalić?

– To antyk – zauważam chłodno, zrzucając nogi Zeke'a.

Chłopak siada prosto i parska.

– Wygrałem – stwierdza.

Marszczę brwi, kiedy jego znajomi przewracają oczami i podają mu po dwadzieścia dolców.

– Co wygrałeś?

– Powiedział, że będziesz robiła problemy o każdy szczegół – mówi Jasper, więc koncentruję się na nim. – Ale przecież tak nie będzie, prawda? Bo zależy ci na samorządzie.

Jako że Zeke, Alan i Payton siedzą na jednej kanapie, a Layla i Justin na fotelach, nie pozostaje mi nic innego, jak zająć miejsce na drugiej kanapie obok Parisha. Podchodzę więc i opadam na nią spokojnie, po czym układam dłonie na kolanach.

– Oczywiście, że nie będzie. Skoro tak bardzo zależy ci na tym, żeby mnie mieć...

– Bardzo – wtrąca Zeke. – Nawet nie wiesz jak mu zależy.

Posyłam mu chłodne spojrzenie i kontynuuję:

– W składzie. Żeby mnie mieć w składzie samorządu, to jestem. I tak muszę streścić ci wszystkie działania wykonane w tym roku do tej pory oraz przekazać plany na kolejne. Co z nimi zrobisz, to już twoja sprawa, ale ja muszę wypełnić ostatnie obowiązki.

Opowiadam więc o organizacji rozpoczęcia roku, potem o wyborach i Wiecu Wyborczym, a następnie o planach na Dzień Otwarty, Dzień Wystawy, Dzień Sportu i różne inne wydarzenia. Szykuje się też jak zawsze impreza halloweenowa, znana także jako bal jesienny. W naszej szkole takie urządzamy na każdą porę roku.

– I tyle – kończę. – Skoro mam być twoją zastępczynią i zajmować się organizacją imprez...

Alan parska, więc spoglądam na niego krótko. Choć się nie dziwię. Ja i imprezy. Przecież dlatego w moim samorządzie miałam Kierana.

– To mogę oczywiście zająć się przygotowaniami do wszystkich tych wydarzeń. Albo podzielić się tym z Zekiem. Nie wiem, jak planujesz rozdzielić dokładnie nasze zadania...

– Jesteś dobra w planowaniu i pilnowaniu porządku, a Zeke w imprezach, więc po prostu połączycie siły – oznajmia Jasper. – A reszta będzie wam pomagać. Justin jako skarbnik zajmie się nadzorowaniem funduszy, a dziewczyny i Alan ogarną wszystkie głosy kółek, które będą im podlegać.

Przygryzam wargę, po czym waham się, ale i tak odzywam:

– A jesteś... Nie, żebym kwestionowała twoje decyzje...

– No gdzie tam – kpi Layla.

Jest tak zaangażowana w spotkanie, że zaplata w międzyczasie brązowe włosy w warkocz. Alan z kolei, młodsza kopia Zeke'a, siedzi w telefonie. Jedynie poprawiający właśnie okulary Justin zwraca uwagę na to, co się dzieje, podobnie jak Payton.

– Chodzi mi o to, że twoi przyjaciele na pewno poradzą sobie świetnie na swoich stanowiskach...

– Och, skończ z tym jąkaniem i pierdoleniem – wtrąca Payton. – Chcesz powiedzieć, że twoim zdaniem się nie nadajemy.

Skoro tak stawia sprawę.

– Cóż, tak. W moim samorządzie...

– Który przegrał – wtrąca złośliwie Layla.

– ...zasiadali przedstawiciele kółek, wybrani przez członków tych kółek. I wiem, że teraz też wszyscy zaakceptowali to, jak ma wyglądać samorząd, sam to ogłaszałeś, ale... No wiesz, czy osoby, które nie są zaangażowane w jakąś grupę, naprawdę będą twoim zdaniem ją dobrze reprezentować w samorządzie?

Jasper kiwa głową.

– Tak. Nie żebym ci coś wypominał, ale dokąd zaprowadziło cię ufanie wybranym przez kółka osobom? – pyta.

Znowu czuję ukłucie w piersi. Aua.

– Dotąd, że samorząd działał sprawnie. To, że ja zostałam zdradzona, nie znaczy, że członkowie samorządu źle wykonywali robotę na rzecz szkoły. Po prostu mieli gdzieś mnie.

– I widzisz, może wykonywali dobrze robotę, ale dla swoich grup, prawda? Bywałem na tych spotkaniach, Colbern. Każdy naciskał na ciebie z każdej strony, żeby ugrać coś dla swojego ugrupowania. Nie byli obiektywni. – Wskazuje rękami na osoby wokół. – Moi przyjaciele nie dość, że są wobec mnie lojalni i nie wbiją mi noża w plecy, to jeszcze zachowają tę neutralność. Będą pojawiać się na kółkach po zajęciach i rozmawiać z należącymi do nich osobami, zbierać ich opinie, a potem podejmiemy wszyscy razem decyzje. Bez stronniczości.

– Nawet jeśli ty, Zeke i Alan jesteście w drużynie koszykarskiej? – pytam sucho.

– Od tego właśnie będziesz ty i reszta – kontruje. – Żeby nie pozwolić nam się zagalopować i faworyzować sportowców.

Przygryzam wargę. Muszę przyznać, że choć jestem sceptyczna, to brzmi sensownie.

– Jak chcesz – mamroczę tylko. – Czy to wszystko na dziś? Bo muszę zabrać swoje rzeczy i... oddać ci klucze.

Wypowiadanie tych słów też sprawia mi ból, jednak jakoś się na nie zdobywam. A Jasper oznajmia, że to wszystko, dlatego z trudem przekazuję mu komplet, natomiast jego przyjaciele zbierają się do wyjścia. Podchodzę wtedy do regałów, które uzupełniłam swoimi książkami. Mam tam też szkicowniki, dlatego czekam, aż przestanę być obserwowana.

Oczywiście tak się nie dzieje, bo kiedy Zeke i reszta znikają, przy moim boku staje Jasper.

– O co chodziło z tym, że nie chcesz, żeby twoje książki wylądowały na śmietniku? – pyta.

– O nic.

Zatrzymuje mnie, nim sięgam po książkę.

– Miranda wyrzuciła ci kiedyś jakieś rzeczy?

Zaciskam zęby.

– Nie musisz udawać, że cię to...

– Mogą tutaj zostać – przerywa, nim kończę. – Nie przeszkadzają mi ani nikomu.

Wpatruję się w niego parę sekund.

– Żebyś sam mógł wyrzucić moje rzeczy na śmietnik?

Wzdycha głośno.

– Nie zrobiłbym tego.

Nie wiem, czy to przez rozstrojenie tym dniem, brak sił na walkę czy jego ton, ale wierzę, że jest szczery. Kiwam więc głową.

– Okay. – Potem odwracam się i chcę ruszyć do wyjścia, jednak spoglądam na niego jeszcze: – Od kiedy?

– Co od kiedy?

– Mads i Elodie wbijały mi nóż w plecy.

Krzywi się.

– Elodie tego nie robiła, po prostu po twojej przegranej zmieniła stronę. A Madeleine... cóż, od połowy zeszłego roku.

Tyle czasu. Jasna cholera.

– Obiecałeś jej miejsce w samorządzie?

– Niczego jej nie obiecywałem. Sama do mnie przyszła, a raczej do Alana, i rzucała informacjami z narad, na które mnie nie zapraszałaś, i z różnych twoich działań. Założyła, że ją za to nagrodzę.

– Ale tego nie zrobisz.

Jasper unosi kącik ust.

– Za zdradę? Powinna się pilnować, żebym nie spróbował usunąć jej z kółka teatralnego.

Parskam bez humoru, po czym po prostu go mijam. Nie mówię nic więcej, za to on rzuca za mną:

– Nie będziesz mnie namawiać, żebym to zrobił?

Wzruszam ramionami.

– Nie. Mam to gdzieś.

Potem wychodzę. Nogi same niosą mnie w stronę biblioteki. Nie zwracam uwagi na to, że znów pada deszcz ani właściwie na nic innego. Czuję się tak fatalnie, jak już dawno się nie czułam. Chcę po prostu zniknąć, przestać myśleć. I żeby to tak nie bolało. Bo boli cholernie. Wypierane uczucia atakują mnie teraz z każdej strony. To dlatego kiedy docieram za róg budynku i widzę Kierana czekającego pod murem, po prostu wpadam w jego ramiona.

Przyjaciel przytula mnie ciasno i trzyma w objęciach.

Nie muszę nic mówić, bo doskonale wie, co właśnie się ze mną dzieje.

Sto lat, Cora.

Sto lat męki.

*

Impreza z okazji wybrania nowego przewodniczącego trwa w najlepsze. Przez złą pogodę przeniesiono ją Złotego Domu, który przestał stanowić dla mnie definicję schronu, a stał się obcym, wrogim terenem. Jest tutaj mnóstwo osób, wchodzą z buciorami w przestrzenie, które nie powinny zostać tak beztrosko deptane. Poruszają się po pokojach, które nie powinny być otwierane. Zaglądają do miejsc, do których nie powinno się zaglądać.

To koszmar na jawie.

Nikt nie pije alkoholu – nie oficjalnie – bo gdzieś tam z tyłu wszystkiego pilnuje Shaford, ale atmosfera i tak pozostaje lekka. Ludzie rozmawiają, bawią się, grają i świętują. Ja za to zmuszam się do kolejnych interakcji z fałszywymi osobami, które kiedy jeszcze rano się do nich uśmiechałam, machały mi wesoło i odpowiadały, a teraz posyłają mi pogardliwe spojrzenia.

Na kampusie nie ma już Kierana, który pomógłby mi jakoś trzymać fason, dlatego po paru rozmowach z uczniami gratulującymi mi zostania zastępczynią i wysłuchiwaniu zachwytów nad Jasperem, postanawiam odpuścić. Zwłaszcza że widzę emanującą chłodną wściekłością Madeleine, która pewnie szykuje zemstę na Parishu. Nachodzi mnie ochota, by także się na niej zemścić, tyle że dziś nie jestem już w stanie i kieruję się po prostu do drzwi.

Na drodze stają mi jednak Aubrey i Miranda.

– Gratulacje z powodu degradacji, zastępczyni – szydzi Aubrey. – Jak to fajnie będzie obserwować twój upadek, gdy Jasper będzie tobą pomiatał.

Nie mam ochoty na jej zaczepki.

– Dzięki, Aubrey. Miłej zabawy.

Dziewczyna marszczy brwi, chyba wkurzona, że nie zareagowałam, a wtedy wtrąca się Miranda:

– Jesteś pewnie zdruzgotana tym, że już nie będziesz nas bezkarnie podsłuchiwać, co?

– Nie wiem, o czym mówisz.

Chwyta mnie za łokieć. Widzę, że parę osób interesuje się tą sceną, więc staram się zachować spokój.

– Wiesz – syczy dziewczyna. – Myślałam, że to wszystko były plotki, te o tunelach i korytarzach, ale Jasper wspomniał, że to prawda. Ty serio się nimi zakradałaś jak jakaś popieprzona stalkerka, Colbern?

Wyrywam się.

– Nie wiem, o czym mówisz – powtarzam.

– Dobrze wiesz – oznajmia z irytacją. – I ktoś powinien cię za to wywalić, bo wstęp do tych korytarzy jest zabroniony, wariatko.

Kiwam głową.

– No to mnie zgłoś i miejmy to z głowy. O ile cokolwiek mi udowodnisz. A teraz wybacz, ale...

Dziewczyna staje mi znów na drodze, jednak nie pozwalam się dotknąć. Zaczynają mnie wkurzać razem z Aubrey, która chce osaczyć mnie z drugiej strony. A może jestem tu sama, ale nie jestem bezbronna.

– Naprawdę chcesz spróbować, Miranda? – pytam cicho, by tylko ona i Aubrey usłyszały. – Bo wiesz, że znam parę waszych sekrecików. Mam je ujawnić, żebyś znowu zaczęła się zachowywać? Mogę cię skutecznie uciszyć.

Dziewczyna czerwienieje, a Aubrey mnie popycha.

– Ty skończona...

– Hej, co się dzieje? – wtrąca nagle Jasper, pojawiając się między nami.

Nawet na niego nie patrzę.

– Nic. Właśnie wychodziłam, a dziewczyny były na tyle miłe, że ostrzegły mnie przed deszczem – kłamię lekko.

– Ta wariatka groziła mi i Mir – skarży się wtedy Aubrey piskliwym głosem. – Serio chcesz kogoś takiego w samorządzie, Jasper? Ja pomogłabym ci o wiele lepiej.

– Chcę jej – oznajmia Jasper, na co podnoszę na niego wzrok. Z jakiegoś powodu robi mi się cieplej. – Więc nie urządzaj scen i nie psuj wieczoru, co, Bri?

Aubrey się oburza, we wszystko włącza się Miranda, która zaczyna wymachiwać rękami. Nie słucham ich jednak dłużej, po prostu docieram do drzwi i wydostaję się na zewnątrz. Deszcz jest serio nieprzyjemny, dlatego otulam się ciaśniej marynarką, kiedy przemierzam dziedziniec i dostaję się w pobliże gmachu artystycznego. Staram się poruszać między cieniami, by nikt mnie nie zobaczył, ale że już zapada zmrok, nie powinno się tak stać. Nikt zresztą nie zwraca na mnie uwagi. To Jasper jest w jej centrum.

Udaje mi się spokojnie podejść do akademika nauczycieli i użyć klucza, którego jako jedynego nie oddałam w tamtym komplecie Jasperowi. Nie było go wśród zestawu przewodniczącej, dlatego zachowałam oryginał. Dzięki temu dostaję się teraz do środka tylnym wejściem. Jak zawsze w piątkowy wieczór jest tutaj pusto, a ja błyskawicznie odnajduję drzwi prowadzące do sekretnego korytarza, by nikt mnie nie dostrzegł, gdyby jednak jakiś nauczyciel nie wyjechał na weekend.

Pod pokój pana Bentona docieram po paru sekundach. Jest umiejscowiony w starym skrzydle, nikt inny tu nie mieszka, dlatego nie spotykam ani jednej osoby po drodze. Potem pukam krótko, oglądając się przez ramię, i już po chwili staję twarzą w twarz z nauczycielem.

– Tak myślałem, że wpadniesz – stwierdza lekko. – Wchodź.

Kiedy wpuszcza mnie do środka, oddycham z ulgą, bo mimo wszystko zawsze boję się przyłapania. Nie robię nic złego, ale przebywanie w prywatnym pokoju nauczyciela jest wbrew zasadom. Miałabym poważne problemy, gdyby ktoś się o tym dowiedział, podobnie jak Benton.

– Ja... Wiem, że miałam już tego nie robić, ale...

Mężczyzna podaje mi kubek, a do mojego nosa dociera przyjemny zapach czekolady. Niemal się rozklejam na ten widok. Serio spodziewał się, że przyjdę.

– Daj spokój. Dzisiaj to wyjątek – odpiera. – Masz urodziny, a twój przyjaciel musiał wyjechać. Więc możemy spędzić je razem.

Siadam przy jego biurku z kubkiem, a wtedy Benton podaje mi też talerzyk z ciastem. W mały kawałek szarlotki, mojego ulubionego wypieku, wbita jest świeczka. Zagryzam wargi na jej widok.

– Panie Benton...

– Sto lat, Cora. Wiem, że ten dzień nie jest dla ciebie łaskawy, ale zapomnij na moment o złych rzeczach, dobrze? Skupmy się na pozytywnych. Jesteś najlepszą uczennicą, wszyscy nauczyciele cię chwalą, masz kilka ofert z college'ów do rozważenia, radzisz sobie niesamowicie dobrze i zrobiłaś ogromne postępy od pierwszej klasy. Na dodatek kończysz siedemnaście lat.

– Co w tym pozytywnego?

Śmieje się, zajmując miejsce na krześle naprzeciwko.

– To, że niedługo będziesz dorosła. I będziesz sama o sobie decydować.

Tym razem ja parskam.

– Tak, pewnie.

– Mówię poważnie. Możesz to robić. Nie musisz...

– Proszę – mamroczę. – Może pan po prostu... Nie dzisiaj?

– Czy ona chociaż zadzwoniła?

Przymykam powieki. Nie potrzebuję przypominania.

– Niedługo zaczniemy przygotowania do Dnia Otwartego i do Dnia Wystawy – zmieniam temat. – Profesor Barton powiedziała, że będę mogła wystawić tam swój obraz, ale bez podpisu, bo nie chcę, żeby ktoś się skapnął. Myślę nad tym.

Udaje mi się przekierować rozmowę. Pan Benton pozwala mi mówić o moich rysunkach, a ja odrzucam od siebie wątpliwości po tym, jak Jasper ostatnio wyśmiał mój baner. Mówię po prostu o tym, że chcę oderwać myśli od wszystkiego wokół i sztuka zawsze mi w tym pomagała, dlatego pragnę stworzyć obraz oddający w tej chwili moje emocje. Nie wiem tylko, czy odważę się go, nawet anonimowo, wystawić. Nauczyciel jednak mnie do tego zachęca i chwali moje prace, co nieco podnosi mnie na duchu.

Potem mówimy o występach chóru, o jadłospisie w stołówce na kolejny tydzień, o wredności Mirandy, złej pogodzie i serialach. Nie wchodzimy na trudne tematy, dbam o to, dzięki czemu w końcu udaje mi się rozluźnić. Nie do końca, ale jednak. Przynajmniej do czasu, aż mój telefon wibruje, więc wyciągam go szybko z nadzieją, że to mama.

I to rzeczywiście ona.

Mama: Mama pyta, jak ci poszły wybory.

Na widok tej wiadomości wszystko uderza we mnie ponownie. Nie napisała sama. Dała telefon Cat. I to tylko po to, by spytać o wybory.

– Kto to?

Wiem, że jeśli powiem Bentonowi, on tylko będzie współczuł, pocieszał i mówił mi kolejne dobre rzeczy. A to nie zdało egzaminu. Nadal czuję się okropnie. Nic, co powie, nie pomoże. Chyba nie powinnam była jednak tu przychodzić.

Dawniej, w pierwszej klasie, kiedy byłam nowa, zagubiona i potrzebowałam wsparcia, Benton mi go udzielił. Miałam problem z nauką języków, więc dawał mi korepetycje, bo sam mówi płynnie po hiszpańsku i włosku. Zanim zaprzyjaźniłam się z Kieranem, często przychodziłam do Bentona, a on po prostu dla mnie był. Nigdy nie zachował się nieodpowiednio, trzymał między nami dystans, jednak i tak uznałam go w końcu za przyjaciela. Potem współpracowaliśmy już w samorządzie i ta więź się wzmocniła, ale nie odwiedzałam go już tu, by nikt nas nie przyłapał. No i dlatego, że Kieran rozumiał mnie nieco lepiej niż on.

– To Elodie, miałyśmy pogadać o szkolnym radiu, w którym pomaga, a wcześniej zapomniałam. Pójdę już. Dzięki za ciasto i czekoladę.

Nie wiem, czy wierzy, ale mnie nie zatrzymuje. Opuszczam więc niepostrzeżenie budynek i powtarzam sobie, że muszę jedynie dotrzeć do akademika. Skoro Miranda jest na imprezie, mam na razie wolny pokój. Uspokoję się tam. Dam radę. Ja...

Rozklejam się, gdy tylko myślę znów o SMS-ie i o tym, jaka będzie reakcja. Pełne wsparcia słowa pana Bentona cichną w mojej głowie, a zamiast nich pojawiają się inne, które na pewno usłyszę. Wiem to. Próbuję je ignorować, jak zawsze, wmawiając sobie, że przecież się staram i robię wszystko najlepiej, jak umiem, tyle że to staje się coraz głośniejsze w mojej głowie.

Nie mogę. Nie wytrzymam tego.

Ja przecież... ja tylko chciałam... naprawdę próbowałam...

Z gardła wyrywa mi się cichy szloch, a wtedy nagle drzwi Złotego Domu się otwierają. Umykam do cienia, chowam się za rogiem budynku, kiedy jakieś dwie dziewczyny biegną do akademika. Są przy tym głośne i roześmiane. Po wejściu do środka stoją w korytarzu, co widzę dzięki zapalonemu światłu.

Nie mam ochoty ich teraz mijać, dlatego odwracam się i ruszam w inne miejsce, w którym mogę pobyć sama. Oprócz zostawienia kluczy do akademika nauczycieli, zatrzymałam sobie też kopie innych. Właściwie to wszystkich. Jestem okropna i nie powinnam tego robić, ale kiedyś dałam na moment klucze Kieranowi, a on je zgubił, więc pan Benton dorobił mi nowe. W tym czasie te zgubione się znalazły i zyskałam dwa komplety. Nikt o tym nie pamięta, jedynie ja.

I dzięki temu dostaję się do gmachu artystycznego, który świeci pustkami. Nie waham się długo, nie zastanawiam, tylko ruszam do sali na końcu korytarza. Wolę szkicowanie, najlepiej czuję się w tego typu rysunkach, ale czasem sięgam też po farby i płótna. Wtedy, gdy potrzebuję coś z siebie wyrzucić.

Dziś jest właśnie ten dzień.

Zrzucam marynarkę, związuję włosy i znajduję sobie odpowiednie płótno. Duże, czyste, czekające na to, aż przeleję na nie swój gniew, frustrację, poczucie zdrady, smutek. Ból. Całą masę bólu, jaki właśnie odczuwam. Sięgam po ciemne kolory, mieszam je z jasnymi, nawet nie mając do końca pojęcia, co robię. Moje ręce jednak chyba same wiedzą, ponieważ pędzel chodzi po płótnie bez wytchnienia.

Nie jestem pewna, ile spędzam nad tym czasu. Wiem, że kiedy podnoszę wzrok, mogę z trudem nabrać oddech, na czole perli mi się pot, a przed sobą mam wyraz mojej rozpaczy. Dziedziniec skąpany w deszczu i mroku, ciemne sylwetki, rozmazane budynki. Z obrazu bije aura niepokoju, niebezpieczeństwa. W centralnym punkcie stoi Złoty Dom, który jawi się teraz niczym ponury żniwiarz wiszący nad okolicą.

Właśnie tak to teraz widzę. Wszystko stało się tu dla mnie obce i wrogie. W dodatku nie ma nikogo, kto by mi pomógł.

Oddycham ciężko. Potrzebuję czasu, by się pozbierać, nieco ochłonąć i schować narzędzia. Ubrudziłam trochę podłogę i spódniczkę czerwoną farbą, ale raczej to ogarnę. Obraz za to odstawiam do wyschnięcia, składając na nim jak zawsze swój podpis – taki, by nikt nie wiedział, że to ja. Pochyły bohomaz, łączący moje inicjały, choć nikt z boku by ich raczej nie rozpoznał.

Później ruszam do wyjścia. Dopiero kiedy zamykam drzwi, odkrywam, że deszcz pada teraz jeszcze mocniej, w dodatku zrobiło się o wiele ciemniej. Jedna latarnia przy ścieżce nie działa. Odgłosy imprezy natomiast są nadal słyszalne, więc nie czuję większego niepokoju. Przynajmniej dopóki nie dobiega mnie jakiś dziwny szelest po prawej.

Odwracam się szybko i spoglądam w tamtym kierunku. Ktoś chyba stoi po drugiej stronie dziedzińca, przy akademikach, choć myślałam, że o tej godzinie albo ludzie będą w pokojach, albo nadal jeszcze zostaną w Złotym Domu, czekając, aż wicedyrektorka zniknie, by móc rozkręcić imprezę. W dodatku pogoda nie zachęca do pozostania na zewnątrz. Mimo to mam wrażenie, że ktoś mnie właśnie obserwuje, przez co po plecach wspinają mi się ciarki.

Chcę przyspieszyć kroku, by jak najszybciej znaleźć się w akademiku, jednak w kolejnej chwili się o coś potykam. Nie patrzyłam pod nogi, zagapiłam się w ciemność, próbując coś w niej dostrzec, i kompletnie nie uważałam, dlatego lecę teraz do przodu. Z gardła wyrywa mi się cichy pisk, kiedy ląduję na mokrej trawie. Przez nieuwagę zboczyłam z kursu i zeszłam ze ścieżki.

Nabieram głęboko powietrza w płuca, a potem zamieram na parę sekund, gdy dobiegają mnie jakieś ciche kroki. Odwracam się wtedy błyskawicznie, siadam i spoglądam w stronę, z której wydawało mi się, że byłam obserwowana, ale nikogo tam nie widzę. Mimo to przeszywa mnie kolejny dreszcz, zwłaszcza że jest chłodno i pada jeszcze mocniej.

Nie słyszę więcej żadnych kroków, nikt się nie pojawia, dlatego powoli zbieram się na nogi i odwracam, by sprawdzić, o co się potknęłam. Potem mój wzrok przesłania mgła, a usta mimowolnie otwierają się do krzyku, gdy uświadamiam sobie, że to była noga. Na trawniku przede mną leży nieruchomo, w dziwnej, wykręconej pozie, jakaś postać, której mundurek pokrywa coś czerwonego. Jak czerwona farba, której niedawno używałam. Jej oczy wpatrują się pusto w niebo. Twarz, po której spływają krople wody, zdaje się zastygła w wyrazie przerażenia.

Podobnie jak ja, bo osoba, którą mam przed sobą, to Miranda.

I jest martwa.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top