7
"May! Maybell!" przeraźliwy krzyk i skowycie. Przede mną rozgrywa się groteskowy obraz martwego dziecka, potrąconego przez karoce.
Zimny pot oblewa moje ciało. Robi mi się słabo, zaczynam szybko oddychać. Anna podtrzymuje mnie w ramionach i panicznie powtarza "spokojnie panienko, spokojnie".
Nie jestem w stanie pojąć okropności tego zdarzenia. Jak gdyby nic, okienko powozu otwiera się, a szlachcic wyjmuje złotą monetę. To więcej, niż zarabia całą rodzina wieśniaków w kwartał, a nieraz i rok. Podaje ją rycerzowi, który przekazuje ją dalej matce. Szarowłosa kobiecina o wyblakłych knykciach i spalonej skórze. Ledwo co przywdziewa fartuch. Ta obłąkana, bierze pokiereszowane ciało dziewczynki w ręce, ta już nie oddycha. Brutalny widok kołysanego dziecka, zrzuca mnie na kolana. Przód, tył. Przód tył. Dźwięk pięknej melodyjnej kołysanki.
"Rycerze weźcie panienkę do powozu, już!" krzyczy służka.
Zostaje podniesiona i delikatnie włożona na kanapę wewnątrz karocy. Obraz krwi dalej pojawia się i znika sprzed moich oczu. Anna zasłania okienka, bym przypadkiem nie napotkała tą tragedię przejeżdżając. Stukot kopyt i monotonny dźwięk hipnotyzuje moje ciało, a spazma płaczu szarpią mną na boki. Ciało. Dziecko. Wygięte kończyny. Połamane kości. Skowycie. May.
May. May. May.
Otrząśnij się, to nie May.
May. Martwa. May? Maybell? Czy May?
"Panienko proszę spojrzeć na mnie!" Anna łapie moje poliki i zmusza mnie do patrzenia w jej oczy.
"Przepraszam za tą niesposobność z mojej strony!" krzyczy, mając łzy w oczach.
Nie chcę tu być. Chce do domu. Zabijcie mnie. Nie chcę tu być. Niech to się skończy. Koniec, błagam. Koniec. Boże zabierz mnie stąd! Wysłuchaj mnie!
"Dlaczego?" próbuję złapać oddech, siorbie nieelegancko nosem "Dlaczego to... ta sytuacja, ona nie żyje, dziecko..."
"Dziewczynka chciała sprzedać kwiatki za więcej niż miedziak. Liczyła na arystokratę, ale była zbyt mała i ją nie zauważono."
Co za okropny świat. Dziecko pewnie niespełna pięcioletnie zmuszone do pracy. Jej życie warte złotą monetę.
Dostaję chusteczkę w którą wycieram nos. Obojętnie patrzę na mijane budynki.
"Wracajmy do domu. Zamów Le Charlèrie do domu. Chcę wrócić."
Świergocze jak mantrę pod nosem. Nie słyszę nic, ale kątem oka zauważyłam kiwnięcie głową. Tej dzień gorszy być nie mógł.
***
Wdech i wydech.
Uczucie agonii oraz samotności ściska i dręczy moje serce. Nie czuję nic, ale jednocześnie czuję w s z y s t k o.
Pot spływający po czole. Dźwięk cykad dręczący moje uszy. Ciężkość klatki piersiowej. Mam ochotę zatopić się w lodowatej wodzie, poczuć zapach domu i odpłynąć. Moje ciało błaga i krzyczy po trującą substancję. Gdy już mam sięgać do półki, do środka wchodzi Anna. Zmartwiona przynosi słodkie desery i zimne okłady. Bez słowa zajmuje się moją osobą, zmorzoną chorobą zwaną odwykiem. Obmywa ramiona, plecy. Podaje dzienny strój. Od dwóch tygodni moje życie wygląda jak uparty osioł. Już zyskuję nadzieję na poprawę i wyzdrowienie, wtem jak młot na głowę zwala się ogromną falą gorączka, dreszcze i wymioty.
"Naprawdę muszę iść?" mruczę pod nosem, zanosząc się na nogach.
"Panienko, powinność woła."
Powinność to, powinność tamto, służba to, służba tamto.
"Gdyby tylko ten stary-" kończę wpół zdania.
Z ulgą stwierdzam, że Anna nie słyszała mojej wypowiedzi. Szczęśliwie łapie spinki i wsuwki, aby upiąć moje włosy w wysoki kucyk. Kilka fal zostaje wypuszczonych, dając upust ciepły na karku. Moje ciało spryskuje czymś na styl brokatu, o ile taka substancja znajduje się w tym dziwacznym, stylizowanym na średniowiecze, kraju. Moja ciemna karnacja mieni się teraz jak złoto. Ciemna suknia przypominająca sari, owija całe moje ciało. Mocnym elementem, który przełamuje całość, są moje włosy. Mocno olejkowane, nareszcie układają się i nie puszą. Dzięki wizycie właścicielki salonu piękności, zdobyłam kontakt do paru sprzedawców, którzy następnie uzyskali dla mnie służki z rodzimych stron matki Peresati. One już umiały zamawiać odpowiednie produkty i dbać o mnie w najwyższym standarcie. Chameli i Charu to bliźniaczki, które uciekły do mojej krainy, gdyż najbliżej przypomina Zaeclisos. Uciekły od ojca, ale więcej szczegółów mi nie podano. No cóż. Nie żebym była dociekliwa, ale jeszcze mi nie zaufały. Danie komuś dachu nad głową i parę dań do zjedzenia nie jest idealnym sposobem na to. Potrzeba dużo więcej.
Gotowa, spoglądam na lustro. Prezentuję się wystawnie i to mi chodziło. Choć ojciec Peresati zapowiadał się wcześniej, okazało się, że jego podróż opóźniła się. Nie raczył nawet poinformować o powodzie. Wiele dań poszłoby na marne, gdyby nie moje przekonanie służby, żeby zrobić własny mini-bal.
Wychodzę więc na wojnę.
Po paru sapnięciach, startym pocie od lekkiego przeziębienia, dochodzę na szczyt schodów prowadzących na pierwsze piętro. Tuż na wprost mnie są drzwi, bądź wrota (patrząc na ich wielkość). Czekam dość krótko, zaraz otwierają się i na samym początku stoi nikt inny jak on. Aruther de Ufford. Diuk i ojciec oryginalnego ciała. Bystry wzrok, bujne włosy i porządnie przycięta broda. W końcu musiał trzymać pozory elegancji na dworach niekoniecznie trzymających przyjacielskie stosunki z Wrettaniką. Pierwsza zaskakująca rzecz jaką zauważam to kolor włosów. Jego blond, a wręcz popielate włosy są identyczne z moimi. Nawet odcień zgadza się. W nowelce książę opisany był zaledwie dwoma zdaniami. "Wyrażający swoją posturą strach i podziw. Jego bystry umysł przesuwał pionki po planszy w sposób zastraszający, ale i wykwintny." Był też strasznie obojętny dla głównej bohaterki. Gdy mam postawić pierwszy krok na schodku, czuję ogromny ból w sercu i czas zastyga w miejscu. Kucam w agonii, tym razem nie spowodowanej odrzuceniem narkotyku. Cichy płacz, przeobraża się w jęk. Wokół mnie lewituje duch, czarna zjawa. Jej kontur przypomina dziewczęce ciało, malutkie i drobne. Stawia delikatnie stópki po dywanie i wyciąga dłonie ku twarzy zastygłego Aruthera. Przejeżdża palcami po jego brwiach, potem polikach. W szoku przypatruję się zaistniałej sytuacji. Kim ona jest? Czy to jedna z prób bogini? Moje serce rozpala fala ciepła i miłości w stronę diuka. Jak pnącze, rozwija się i zaraz całe moje ciało czuje potrzebę przytulenia się.
Popatrz na mnie, popatrz. Zajmij się mną, proszę.
Błagam, ojcze, błagam.
Niczym echem w jaskini, słyszę te same słowa błagające o litość. Do oczu nachodzą cierpkie łzy goryczy. Jednak nie mogę się ruszyć. Istota przybyła do nas z zaświatów, odwraca się. Głos nie pochodzi od niej. Jak baletnica, zwinnie dostaje się przede mnie i spogląda głęboko w oczy. Nie mogę rozpoznać twarzy. Ma zarys ludzki, ale miesza się i faluje.
Tym razem ci pomogę, nieznajomo.
Opuszcza mnie ciepło afekcji, a zastępuje ją nienawiść. Cichy śmiech i czas wraca do normy. Dalej stoję z zszokowaną miną.
"Peresati?" ojciec mocno mruży brwi i patrzy na mnie.
Znajdź mnie.
Słyszę rozmytą w tle prośbę. Chrząkam i kontynuuje aktywność przed dziwnym wydarzeniem. Na ziemi, mojej Ziemi, manipulowanie czasem uważane jest za zdolność boską. Tylko potężne istoty mogły nim sterować o ile ktokolwiek mógł. Zjawa nie wydawała się niczym podobnym do bóstwa.
"Witaj, diuku de Ufford. Zapraszam za mną." w jego oczach widzę błysk, który zaraz gaśnie. "Rycerze mogą zostawić rynsztunek w zewnętrznym budynku na prawo. Szambelan was zaprowadzi.
Mimo informacji, kilka najbliższych generałów ojca idzie za nim do jadalni. Dwóch z moich otwiera nam drzwi. Stół, tak jak zapisano w księgach o etykiecie, które czytałam oczekując na niego, mówiły jasno, że gość może być niechciany, ale zawsze trzeba go ugościć. Rozmaitość dań z regionu, jak zarówno słodkie, drogie specjalności goszczą dziś na talerzach. Zasiadam na krańcu stołu, w miejscu dla monarchy. Zaczyna się uczta.
"Kiedy zamierzasz odwiedzić księcia?" nie mija kilka minut stukania talerzy i sztućców, gdy książe zadaje pytanie. Niesamowita złość zastępuje ostatnie krzty dobroci jakie chciałam mu ofiarować. Naprawdę? Mężczyzna nie rozmawiał ze swoją córką kilka lat, pierwsze o co pyta to o przyszłego, niedoszłego męża?
"Nigdy." odpowiadam, wycierając chusteczką usta jak na damę przystało.
"Zachowuj się, młoda damo." podnosi głos, a wtedy nie wytrzymuję, wstaję i walę ręką w stół. Może robię teraz wielką gafę. Nie wiem. Nie umiem żyć w tym świecie, ale nie dam obcemu mężczyźnie tak się do mnie zwracać. Może MÓJ ojciec nie był idealny, ale dobrze wiem jak być traktowana.
"Lepiej ty się zachowuj, ojcze. Jesteś na moich włościach i w moich czterech ścianach. Jeśli sobie zażyczę, moi ludzie zaraz wyrzucą twoje wojsko za drzwi i tyle się skończy twoja wizyta." syczę ostatnie parę wyrazów i siadam z powrotem. "Anno, polej wina." dopowiadam i rozkoszuję się ciastami.
Widocznie zaskakuję go. Kilka razy mruga, jego klatka unosi się pod zbroją.
"Dokończymy tą rozmowę prywatnie."
"Po co? Nie ma co tu gadać, diuku. Od jutra oficjalnie zrywam z tobą relację. Z gościny pozwolę ci zostać do końca tygodnia."
"O czym ty mówisz?" dopiero przypatruję się jego rysom twarzy. Widoczne zmarszczki nie odejmują mu uroku. Mocna linia brody, jasne oczy i prosty nos. Wszystkim w sobie krzyczy "cięty, ostry." Interesującą rzeczą było jego specyficzne zachowanie do mojej osoby. Rozmawiając z generałami trzyma twarz prosto, jednak do mnie zadziera delikatnie nos, w formie lekceważenia.
"Podpisałam oficjalne dokumenty usuwające mnie z twojego rodowodu. Odrzuciłam tytuł diuka. Jeśli wróci drugi akt ze stolicy, oficjalnie stanę się też pełnoprawną markizą." zaciska usta.
"Żartujesz sobie ze mnie! Kto ci dał do tego prawo!" wstaje i krzyczy, zrzucając zastawę na podłogę. Wszyscy wokół mają przerażone bądź zaciekawione miny. Trzask szkła otwiera niebezpieczną ciszę.
"Na pewno nie ojciec, który porzucił swoje dziecko na te wszystkie lata!" odpowiadam mu takim samym tonem. Czując napływ ciepła, tym razem insynuującego gorączkę, odkładam kielich i kieruję się ku wyjściu. Czuję smutek. Miałam odrobinę nadziei, że diuk zachowa się jak człowiek. Albo chociaż będzie obojętny. Czuję smutek nie dla siebie, a dla Peresati. Całe życie oczekiwała afekcji ze strony jedynego pozostałego rodziciela. Pisała listy, a nie dostawała odpowiedzi. Nie dziwię się, że w akcie ratunku i chęci poczucia miłości, uczepiła się tak tego księcia. Musiała marzyć, że jej ślub był dla niej ratunkiem, nieświadoma piekła jakie zazna. Mimo wcześniejszego wybuchu, zastyga w miejscu. Kamienna twarz, brak emocji. Nawet skurczone brwi i pięści zostają uwolnione. Aruther siada i łapie swój trunek.
"Jeśli postanowisz jednak zachować opanowanie i zechcesz przeprosić za dzisiejszy wybuch, możesz odnaleźć mnie w mojej komnacie." nie wiem czemu, ale mówię to. "Jest ważna sprawa do dyskusji. Na osobności."
Nie czekając na odpowiedź znikam do sypialni Peresati.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top