ROZDZIAŁ 11

Sykes był najzwyczajniej na świecie rozbawiony. Z wielkim uśmiechem mieszał herbatę, próbując rozpuścić cukier, póki kobieta siedząca naprzeciwko wysypywała z siebie ogromne ilości chaotycznych zdań. Odłożył łyżeczkę na ładny, pozłacany spodeczek i złapał ją za nerwowo gestykulującą dłoń. Zamilkła.

- Dan. - zielonkawe oczy brunetki zawiesiły się na jego twarzy. - Wiedziałem, że to się stanie. Jestem bardziej zaskoczony, że ty do siebie nie dopuszczałaś takiej możliwości.

- Nie miałam zamiaru się z nim nawet przyjaźnić! - uniósł brew i pokręcił głową, jak bardzo kochał przyjaciółkę, to tak bardzo musiał przyznać, że była uparta do punktu wypierania rzeczywistości. - Sykes sam dobrze wiesz, jak bardzo mi złamało serce nasze rozstanie. Oczywiście, że nie miałam zamiaru fundować sobie powtórzenia z rozrywki. Całe pięć lat spędziłam na zapominaniu i godzeniu się z tym, jak jest. Teraz wiem, jak jest. Nigdy nie będę dla niego jednym z priorytetów, jedynie przeszkodą i rozproszeniem na drodze do zrealizowania swoich planów.

- Skoro masz takie zdanie, to dlaczego dopuściłaś do tego, co się stało? 

- Nie mam pojęcia. Powiedział tyle rzeczy, które chciałam usłyszeć. Powiedział wszystkie poprawne słowa. - przygryzła wargę i z widocznym wstydem odwróciła wzrok. - Co poradzę... miałam też na niego ochotę.

- Nie wierzę! Danielle Addington ulega hormonom! Koniec świata! 

- Sykes!

Popatrzył się na nią, ledwo powstrzymując śmiech. Krukonka nigdy nie była wzorową złotą dziewczynką, ale nigdy też nie znajdowała się w kłopotliwych sytuacjach, bo ją najzwyczajniej na świecie nie interesowały. Blondyn za całe lata szkolne nie widział, żeby jej uwagę przykuł jakiś chłopak. Dopiero niejaki znienawidzony ślizgon wyciągnął z niej dotychczas nieznaną stronę, bardziej kobiecą. Przetarł czoło i postarał się skupić na przedstawionej sytuacji z większą powagą. 

- Już przestaje z żartami. Musisz mi powiedzieć, a w sumie to głównie sobie, czy wierzysz w szczerość tego, co powiedział. Hm? - za wielkim, starannie wypolerowanym oknem zagwizdał podmuch wiatru, smuga sypkiego śniegu uniosła się nad parapetem. - Nie mam zamiaru się bawić w jego obrońcę, ale wydaje się, że to jego popierzenie trochę wyhamowało. Pomógł mi, na ślubie zachowywał się, jak absolutnie normalny człowiek, wyznał ci, co uważa i czuje. Może trochę zmienił się ku lepszemu.

Twarz Danielle lekko zaostrzona dorosłymi rysami twarzy wykrzywiona była w dziwnym grymasie, był to zwykły smutek. Sykes nabył nieprzyjemne wrażenie, że może się gorzko mylić.

- Czegoś mi nie mówisz prawda?

- Nie zmienił się, zmienił tylko zdanie. - upiła herbaty ze swojej filiżanki. - To nie znaczy, że go nie zmieni znowu.

- No tak. Ale potem doszliście do jakiejś konkluzji? Jesteście znowu razem? - odwróciła wzrok. Blondyn przez chwilę wpatrywał się w jej ładną twarz, bawiąc się rąbkiem koca. - Więc pokracznie ci wyznał miłość, pokochaliście się w łazience i tyle?

- Mniej więcej. Nie widziałam go od wtedy, ale przerwa świąteczna się kończy za kilka dni, więc musi wrócić do Hogwartu.  - odstawiła filiżankę na niski stoliczek i usiadła obok niego na kanapie. Popatrzyła na niego przez chwilę i ułożyła głowę na jego ramieniu. - Głupia jestem trochę.

- Nie, kochasz go. Jak kogoś kochamy, to robimy się ich niewolnikami. Zrobimy wszystko, żeby być blisko i ich uszczęśliwić. Czasami niestety własnym kosztem. - przytulił młodą pani profesor i westchnął. - Uważaj na siebie dobrze?

- Tak Nashie, staram się. Będę z nim musiała porozmawiać prędzej czy później. Ale teraz, - odsunęła się lekko, żeby na niego spojrzeć. - Powiedz mi, jak się czujesz. Za każdym razem, jak cię widzę, to jest bladszy i cieńszy. Zaczynasz mi przypominać pergamin.

Zaśmiał się, chociaż nie było w tym nuty radości.

- Dan jestem trochę chory, ale to nic poważnego. Jak Louis przyjedzie do Hogwartu po nowym roku, to przyjdę się do niego zbadać. Nie martw się proszę.

- Dobrze, chociaż nie wierzę, że to nic poważnego. - wzrokiem badała przytulny, elegancki salon domu świeżo upieczonych Blacków. Jedynym źródłem światła był rozpalony kominek i niska, okrągła lampa zdobiona granatowymi kawałeczkami szkła i perełkami. Za oknem miotała delikatna śnieżyca, która wydawała się tak zimna w porównaniu do futrzastego koca, którym byli opatuleni. - Jakby ci się coś stało, to chyba bym nie przeżyła. Jesteś dla mnie rodziną, wiesz?

Ucałował jej czoło, ale nie odpowiedział na to pytanie. Wiedział, ile dla niej znaczy i wiedział, że ją okłamał.

-----

Tom siedział u czubku długiego, ciemnego stołu. Twarze zebranych ukazywały rozmaite emocje — u niektórych był to stres, u niektórych ekscytacja, zaś u innych duma. Łączyło ich poruszenie. Wszyscy odziani byli w ciemne, drogie ubrania uszyte na miarę, na ten wieczór wyciągnęli swoje odświętne stroje. Ze stoickim spokojem przyglądał się swoim poplecznikom. Byli to w większości czarodzieje z rodzin nienaruszalnej dwudziestki ósemki, był prawie pewien tego, że każdy z nich posiadał w domu obramowaną kopię Skorowidza Czystej Krwi. Świadomość, że jest ich liderem i że słuchają właśnie jego, przynosiła mu wielką przyjemność. On, czarodziej półkrwi sprawował nad nimi władzę większą od Ministerstwa Magii. Podbudowany tą refleksją wstał, a wszystkie konwersacje się urwały.

- Drodzy przyjaciele, - zaczął przemowę, również był podekscytowany. Pracował nad pewnym projektem od bardzo długiego czasu, a teraz był gotowy. - Jak mogliście zauważyć, dzisiaj się nie zebraliśmy wszyscy. Zaprosiłem tylko wybrane grono, was. Moich najwierniejszych, najlojalniejszych i najbardziej potężnych czarodziei. 

Kilka osób wydało z siebie różnorodne dźwięki, niektóre przypominały chichot, a niektóre mruknięcie zgodności.

- Chciałbym was za to uhonorować. - poruszenie przy stole wzrosło w postaci szumu skumulowanego szeptami, jedno jego spojrzenie ich wszystkich uciszyło. - Abaraxas podejdź.

Blondyn milczący od początku spotkania wstał ze swojego miejsca i ruszył w stronę ciemnowłosego ślizgona. Usilnie odfiltrował ze swojej głowy podekscytowane szepty swoich rodziców, którzy się rozpływali nad tym, że to ich jedyny syn został wybrany, jako pierwszy. Riddle spojrzał mu prosto w oczy, a Abraxas przysiągłby, że patrzy prosto w oczy szatana. Ciemne oczy przypominające wywar żywej śmierci wbiły się w niego jak szpilki, przez co prawie nie zauważył, że mężczyzna podwinął mu rękaw na lewej ręce. Wbrew pozorom młody Malfoy nie bał się nowego lidera podbijającego lojalność potężnych czarodziei, nie bał się jego poczynań i mordowań. Mugoli miał głęboko gdzieś, za to obsesyjnie go niepokoiła sama osoba Toma i strach o to, co może zrobić Danielle Addington. Z lekkim poddenerwowaniem patrzył, jak przyciska czubek różdżki do jego skóry. Spod drewna wylał się czarny tusz, początkowo splątujący się w małe, kłębiaste spiralki, które połączyły się w jedną długą, przybierającą postać węża. Zwierze zawinęło się w ósemkę, przeplatując przez środek, zamierając na samym dole z otwartą paszczą. Abraxas pomyślał, że to koniec, ale na ogonie węża u samej górze cielska tusz prysnął, jak wielka plama, rozlewając się w kontur czaszki. Ból był piekący i wibrujący, jakby ktoś przyłożył do jego ręki kamień wyjęty z rozpalonego ogniska. Atramentowy wąż wił się pod jego skórą, ale było to uczucie, jakby naprawdę się tam poruszało żywe zwierze. Tom bezlitośnie podniósł jego rękę do góry, aby wszyscy mogli podziwiać jego dzieło.

- Jak się miewa Danielle? - wymsknęło mu się, póki zebrani byli pogrążeni w zachwycie, wymieniając się zdaniem. Nie popatrzył na Toma, ale czuł, jak jego wzrok wbija się w bok jego głowy. 

- Bardzo dobrze.

- Czyżby pięć lat bez ciebie tak cudownie działało na samopoczucie?

Wąż poruszył się prędko, otwierając paszczę. Zadało mu to ogromny ból.

- Raczej zobaczenie mnie po pięciu latach i wrócenie do siebie. Pewnie też pomogło zrezygnowanie z pracy w Ministerstwie z idiotycznym szefem. 

Blondyn popatrzył na niego z wielkim zaskoczeniem, chociaż po chwili zdał sobie sprawę z tego, że głupio myślał, że Riddle się nie dowie. Oczywiście, że Dan mu powiedziała o tym, że razem pracowali. Jak tylko mogła do niego wrócić... Może kłamał?

- Przekażę pozdrowienia, a teraz idź usiądź. Nie mogę patrzeć na twoją żałosną minę zbitego szczeniaka. 

- Zostaw ją w spokoju-

- Dobrze ci radzę usiąść i się nie odzywać. Jakbym na ciebie rzucił cruciatusa, to twoi właśni rodzice by klaskali i się cieszyli. 

Abraxas w milczeniu zajął swoje miejsce. Trzymając się za obolałe przedramię, patrzył, jak kolejna osoba z otępiałym wyrazem dumy podchodzi do ich Pana i obnaża lewą rękę. Zawsze miał gdzieś majątek, swoją rodzinę, oceny i przyszłość. Nie interesowała go żadna kariera ani podtrzymywanie tradycji rodzinnych. Irytował go sam fakt, że przez znajomości rodzinne i status dostał posadę w Ministerstwie Magii, na którą inni pracowali latami. Abraxas chciał Danielle i kiedyś ją miał. Stracił ją z powodu własnego tchórzostwa, a teraz wpadła w sidła samego diabła. Nie wiedział, czy bardziej go zabija myśl, że jest z Tomem czy, że nie jest z nim.

-----

Danielle poprawiła kołnierzyk granatowej sukienki o przyzwoitej długości i ubrała na nią typową pelerynę profesorską. Co prawda kombinacja nie wyglądała zachwycająco, ale ratowała ją grzywa ładnie pofalowanych włosów. Nie miała ochoty się bardziej przykładać, w końcu to świętowanie nowego roku w roli nauczycielki. Nalała pół szklanki miodu pitnego i wypiła ją do dna, teraz była gotowa wyjść do ludzi. A może i nie. Z frustracją usiadła na swoim krześle za masywnym biurkiem i otworzyła ciężką szufladę. Malinowe dropsy leżały na samym wierzchu, oszczędzając jej frustracji w postaci grzebania w całym meblu. Nie mogła wyjść do ludzi, cuchnąc alkoholem. Nadal miała wyrzuty sumienia, że poddała się zapewnieniom Sykesa, że wszystko jest w porządku i że nie musi przychodzić. Wychodząc od niego parę dni wcześniej, minęła się w drzwiach z Alphardem, który wydawał się nietypowo nieobecny — zupełnie brakowało mu tej arystokratycznej bezczelności i zawadiackiego uśmiechu. Twarz miał zmęczoną, a oczy jakby podpite szarym stemplem. Nie chciał jej powiedzieć co się dzieje, ale zapewnił ją, że wkrótce dotrą do niej wieści. Wiedziała, że chodzi o Sykesa. Wsadziła różdżkę do kieszeni i ostatni raz się poprawiając, opuściła swoje kwatery. Mała uroczystość odbywała się oczywiście w Wielkiej Sali. Chociaż pomieszczenie było pięknie udekorowane, a sklepienie mieniło się różnorodnymi odcieniami błękitu, sypiąc suchy śnieg, brakowało jej czegoś. Nalała sobie do pucharka odrobinę soku dyniowego i postanowiła podpierać ściany, nie mając ochoty na konwersacje. Nie odbyło się bez paru wesołych „Szczęśliwego nowego roku pani profesor!", które właściwie rozgrzały jej serce. Uczniowie ją polubili, była cierpliwa, spokojna i wyrozumiała. Nigdy nie wahała się pomóc komuś, komu noga się bardziej podwijała przy trudnych tematach. Uczniowie też wiedzieli, że jeśli dręczy ich jakiś problem, mogą do niej przyjść porozmawiać. 

- Coś mi mówi, że nie czujesz świątecznego klimatu Danielle. - profesor Dumbledore przystanął obok niej z pogodnym uśmiechem. Pomimo przyjaznego wyrazu twarzy, inteligentne oczy zawsze patrzyły na otaczający go świat niezwykle badawczo. - Mam nadzieję, że dodatkowe zajęcia cię nie przytłoczyły.

- Dziękuję za troskę. Jest w porządku, tylko czuję się zmęczona. - odwzajemniła pogodny uśmiech. Skrawek konwersacji dotarł do profesora Slughorna, który częstował się zimnymi przekąskami z niedalekiego stołu.

- Ah! Panna Addington. - uśmiechnął się, przygryzając faszerowanego pasztecika. - Początki bywają trudne, ale zawsze znajdzie się coś, co nam pomoże odjąć z krzyża. 

W ręce mu się zaświeciła piersiówka, Dumbledore odwrócił wzrok z huncwockim uśmiechem.

- Ja się oddalę, czeka mnie przemówienie na rozpoczęcie roku. - mrugnął do nich i ruszył w swoją stronę. Horacy ponownie na nią spojrzał i zatrząsł piersiówką, wzruszyła ramionami i wyciągnęła w jego stronę swój pucharek. Dolał jej i sobie nieco szkockiej do soku dyniowego i westchnął.

- Dają popalić te małe chochliki?

- Właściwie to nie, nie mogę się wyjątkowo na nikogo poskarżyć. - uśmiechnęła się uprzejmie i upiła małego łyka. - Starają się na zajęciach i nie przeszkadzają.

Skinął głową i skupił się na sklepieniu, chwilę trwał w zadumie. Nie patrząc na nią, zadał pytanie na kompletnie inny temat.

- Spotyka się Pani z Tomem?

- Przyjaźnimy się. - kłamstwo przyszło jej tak naturalnie, że sama zaczęła rozważać, czy może taka nie jest po prostu prawda. - Znamy się w końcu z lat szkolnych.

- Tak, tak. Właśnie dlatego pytam. - popatrzył na nią i rozejrzał się uważnie, podążając za jego wzrokiem, zauważyła, że patrzy, gdzie jest dyrektor szkoły. - Wszystko z nim w porządku prawda?

- Oczywiście, wyjechał tylko na parę dni. Odwiedzić przyjaciół. 

- Nie o to mi chodzi Panno Addington, za lat szkolnych paprał różdżką w rzeczach, w których nie powinien. - wziął wielkiego łyka i w końcu na nią popatrzył. - Zastanawiam się...

- Myślę, że to była zwykła chłopięca ciekawość. Każdego zastanawia to, co jest zakazane. Mogę zapewnić, że z Tomem jest wszystko w porządku, uwielbia też swoją posadę.

Slughorn skinął głową. Nie wiedziała, czy jej odpowiedź go przekonała, jego wzrok był odległy, jakby coś wspominał. Uśmiechnął się krótko i udał się w stronę innego stołu z poczęstunkiem.

Znowu dla niego skłamała i go obroniła. Przyszło jej to tak naturalnie, że nie musiała się dwa razy zastanowić nad swoimi poczynaniami. Próbowała sobie wytłumaczyć, że wcale go nie kryła. Dotrzymywała obietnicy, nie przekonywała nikogo, że jest dobry, ale nie potwierdziła też, że jest zły. Jakie inne opcje miała? Miała powiedzieć „Ach tak, dalej interesuje się horkruksami! Nawet kilka zrobił!"? Pokręciła głową, nieważne czy wie, co planuje, czy nie — wiedziała za dużo i zawsze będzie przez niego kłamać. Dolała sobie soku dyniowego i wyszła na wąski taras przylegający do bocznej wieży Wielkiej Sali. Pomimo tylu obecnych osób, czuła się w świecie sama jak palec.

- Szukałem cię.

Ciepła ręka oplotła jej ramiona. Poza wodą kolońską było od niego czuć typowy, subtelny zapach proszka fiuu. Dopiero co przyszedł.

- Też cię szukałam, od paru dni.

Stali chwilę w ciszy, patrząc na granatowe niebo rozświetlane przedwczesnymi fajerwerkami. Złociste smoki unosiły się nad zakazanym lasem, rozdziawiając gęby, tylko po to, żeby chwilę później zamieniły się w chmurę światełek, która znikała w ciemności.

- Musiałem załatwić parę rzeczy Danielle.

- Znikłeś bez słowa. - popatrzyła na niego. Przystojną twarz miał spokojną, a złociste fajerwerki odbijały się w jego piwnych oczach, jak małe gwiazdy. - Może głupio postąpiliśmy pod wpływem chwili, czy tam hormonów, jak to mówi Sykes. 

- Nie postąpiłem pod wpływem chwili ani „hormonów". Stoję sobie za tym, co powiedziałem.

Z kieszeni wyciągnął płaskie, prostokątne pudełko. Otworzył je i zaprezentował jego zawartość. Na aksamitnej poduszeczce leżał piękny, złoty naszyjnik. Łańcuszek był cienki i delikatny, a samym środkiem był kwiat ułożony z malutkich, niebieskich kamieni. Był śliczny i kobiecy, w jej ulubionym kolorze. Zapiął jej go wokół szyi i stanął przed nią, łapiąc ją za ramiona.

- Dziękuję, piękny. - szepnęła, podziwiając dzieło sztuki wiszące na jej szyi.

- Następnym razem cię uprzedzę. - próbował wyczytać coś z wyrazu jej twarzy, nie drgnął. - Chyba że chciałbyś pójść ze mną?

- Gdzie? - była widocznie zaskoczona tym pytaniem.

- Na moje spotkanie. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top