Odcinek 6
24.12.2017,
0.50
Metalowe drzwi po kilku minutach ponownie się otwarły. Nie słyszałem już żadnych krzyków, a jedyne co ujrzałem prócz białej sali z drewnianym stołem i krzesłami, to olbrzyma niosącego coś na plecach. To wyglądało jak korpus jakiegoś człowieka. Było całe posiniaczone, ale nie miało kończyn. To było obrzydliwe, aż strach było mi sobie wyobrazić...co tam się działo, czy ten ,,ktoś dalej żyje?" , gdzie są jego ręce i nogi...Odchodzili w kierunku ciemnego korytarza. Starałem się nie patrzeć w ich stronę, nie myśleć o tym, ale nie potrafiłem...Chciałem stąd wyjść, ale kurwa powtórzę raz jeszcze, bo zaczynam się już denerwować: nie mogłem...
-Proszę za mną- przede mną pojawiła się rudowłosa policjantka. Pierwsze pytanie, jakie przyszło mi w tej chwili do głowy to: Skąd on się tu u diaska wzięła...przecież była przy tym swoim biurku, pisała coś...do cholery gdzie ja jestem? Co tu się dzieję? Najpierw typo bez kończyn, teraz facetka co się teleportuję, brakuję jeszcze jebanego nimfo mana, co chciałby mnie zgwałcić...prawie jak w Pulp Fiction...No może trochę przesadzam, stwierdziłem sam po chwili...ale powoli zaczynałem się bać, a włosy zaczynały stawać mi dębem.
-A może mnie pani najpierw rozkuć?-spytałem niepewnie- Bo raczej ciężko, będzie mi się tak gdziekolwiek ruszyć...-próbowałem wysilić się na uśmiech, po czym demonstracyjnie ruszyłem ręką w jej stronę. Bez słowa nachyliła się nade mną. Zawisły nade mną jej piersi. Byłem nieco przerażony. Nie wiedziałem, czy nietaktem będzie: jak mi stanie...Musnęła mnie, po czym odpięła od krzesła. -Dziękuję-odparłem, pocierając obolałą rękę...
-A teraz poproszę za mną-wskazała rękę salę, z której przed chwilą co wyszedł olbrzym. Odwróciła się do mnie plecami, przy pasie miała zaczepioną broń. Chwilę rozmyślałem nad ucieczką, ale ta broń całkowicie mnie zniechęciła. Mogłem przecież dostać kulkę i pójść w piach. Wziąłem przykład z rudowłosej (może zrozumie swojego współplemieńca...w końcu też byłem rudy, może wypuści mnie stąd) i ruszyłem za nią. Po drodze popatrzyłem jeszcze w ciemny korytarz, ale nic tam nie ujrzałem, po czym zwróciłem wzrok w stronę wystawionego przed drzwiami wiaderka. W środku oprócz wody i krwi znajdowała się jeszcze jakaś mokra szmata i narzędzia do operowania...
07.07.2007,
20.10
Późną porą stanąłem przed domem państwa Tiddermanów. Światło jednak jeszcze dalej się w nim świeciło...w końcu to było lato, ludzie później się kładli i tak dalej. Zasapany zadzwoniłem dzwonkiem do ich mieszkania, licząc na to, że ktoś mi otworzy.
-Dobry Wieczór...przepraszam-skierowałem słowa do dzieciaka stojącego w drzwiach. Chwilę później połapałem się, że to Chuck...ichni syn, nie wiele starszych od moich córek, bo jedynie o trzy lata.-Jest twój tata?
-Tato!-krzyknął młody w kierunku jednego z pomieszczeń- Jakiś pan do ciebie przyszedł!
-Ile razy ci mówiłam, żebyś nie otwierał drzwi obcym-oburzył się kobiecy głosy z innego pomieszczenia.
-Oj, daj mu spokój!-odkrzyknął męski głos z przeciwnej strony-To przecież nasz sąsiad przyszedł- Z innego pokoju wyszedł grubszy mężczyzna w dresie, po czym dokładnie mi się przyjrzał.- Tak jak sądziłem, to nasz sąsiad- odkrzyknął do kobiety po czym pogłaskał swojego syna po głowie i pognał gdzie indziej.- Chuck idź do pokoju, weź sobie coś tam obejrzyj lub porysuj...-Po krótkiej przerwie zwrócił się do mnie: Co pana tu sprowadza, panie Waltz?
-Potrzebuję pańskiej pomocy...-zacząłem tłumaczyć.- Moja córka zaginęła...proszę pomóc mi ją odnaleźć, dobrze się to wszystko odpłacę.-rzekłem pewny siebie, że w razie czego pieniądze mogą wszystko załatwić...
-Kiedy?
-Kiedy tylko będę miał jak...proszę mi tylko pomóc. Pieniądze nie odgrywają dla obecnie żadnej roli, dam ile tylko pan sobie zażyczy...-odparłem- Proszę mi tylko pomóc ją odnaleźć.
-Panie Waltz, niech mi pan tu teraz nie pierdoli o pieniądzach i powie kiedy zaginęła twoja córka, bo się chyba nie zrozumieliśmy-odrzekł przecierając oczy.
-Hmm...Dwie godziny temu-stwierdziłem po krótkim namyśle.
-I nie pomyślałeś pan, żeby wpaść do mnie wcześniej?
-Myślałem, że samemu uda mi się coś zdziałać, że po prostu gdzieś poszła, ale jej nie ma już od ponad dwóch godzin.
-To w końcu dwóch czy ponad?-spytał zdezorientowany słuchacz.
-Ponad...
-To jeszcze lepiej-odparł lekko zirytowany- Może jeszcze będzie jakiś ślad. Po drodze opowiesz mi co i jak? Która to córka ci zaginęła i tak dalej...dobrze?-spytał w pośpiechu.
-Dobrze...słyszałem, że jest pan w tym dobry-rzekłem, gdy ten skierował się do jakiegoś pomieszczenia. Podajże było to te same, z którego wcześniej wyszedł.-W sense, w tych poszukiwaniach i tak dalej...
-Zobaczy się...nie chwalmy dnia przed zachodem słońca.
Zniknął mi na chwilę z oczu, sam natomiast rozejrzałem się wzrokiem po ich mieszkaniu. Było nieco skromniejszego od mojego. Po utracie przez Thomasa pracy...nie mogli sobie pozwolić na wszystko, ale jakoś żyli...nie narzekali. Nie ciągnęli pieniędzy ze skarbu państwa, jakby to zrobili inni ,,biedni" (chociaż jest to chyba nieco obraźliwe określenie w stosunku do nich). Podobnie jak inni, nie wyciągnęliśmy wtedy do nich dłoni. Wszyscy uważali, więc musiała to być prawda, że wina leży wyłącznie po stronie Thomasa. Gdyby tyle nie pił, toby nie stracił tej pracy. Szef by się nie oburzył i nie wyrzuciłbym go na zbity pysk na ulicę. Widocznie nie każdy nadaję na dziennikarza, tym bardziej nie moczymorda. Nie pomogliśmy im się z tego podnieść...można powiedzieć, że się nawet trochę od nich odwróciliśmy. Oni jednak nigdy nie prosili o żadne wsparcie...a teraz, to ja przychodzę do nich błagając o pomoc. Czy tak pizda jak ja na to zasługuję?
-Chodźmy-powiedział, wychodząc z jednego z pokojów Thomas, ubrany prawie jak wcześniej, tylko że teraz miał jeszcze na sobie czarną, z zawieszonym na ramieniu sztucerem i kowbojskim kapeluszu na głowie.
-Po ci broń?-zdziwiłem się.
-Nigdy nie wiadomo, kiedy moja Angel się przyda...Dzisiaj rano o ciekawych rzeczach w gazecie pisali, więc wiesz...wolę nie ryzykować.-potarł swój sumiasty wąs (a la ,,Piłsudzki")
Serio? nazwał swoją broń...okej, jeszcze czegoś takiego nie widziałem, chociaż słyszałem o podobnych sytuacjach.Ruszyliśmy na poszukiwania. Nie było czasu na zwlekanie. Każda minuta była wiele warta...w każdej chwili mogło się coś wydarzyć, coś niekoniecznie dobrego.
24.12.2017,
0.53
Policjantka wskazała mi ręką, jedno z krzeseł przy stole. Posłusznie na nim usiadłem. Nie zamierzałem jednak zbyt długo tu siedzieć. Chciałem jak najszybciej się stąd wydostać, ale bałem się odpowiadać na pytanie, które mogłem otrzymać. Obawiałem się, że skończę tak samo jak tamten człowiek, jak worek mięsa. Strasznie mi się marzyło, żeby wrócić do domu, do żony. Uściskać ją oraz przeprosić za spóźnienie i inne głupstwa, które by mi na sto procent wyliczyła. Oprócz tego miałem do pogadania jeszcze z pewną osobą...niech mi się tylko próbuje wymigać od tej rozmowy. Ma mi to wszystko wytłumaczyć, bo ja robię za nią to, tu i teraz. I tak wystarczająco dużo czasu zmarnowałem w poczekalni oczekując na swoją kolej. Będę musiał się potem jakoś żonie wytłumaczyć, no a teraz pora na małe pytanko...obym tylko znał odpowiedzi
-Pan John Waltz? Zgadza się?-spytała policjantka.
-Wszystko się zgadza- odparłem tak jakby wszystko miał być w porządku, ale skąd ona wiedziała jak ja się nazywam, chociaż w sumie grzebała coś w kartotece...ciężko takiego faceta jak ja nie rozpoznać po zdjęciu, no ale ja jestem po raz pierwszy na tym komisariacie.
-Zobaczymy...
07.07.2007,
23.10
Długie godziny zabrało nam jej poszukiwanie. Wraz z Thomasem przeszukaliśmy prawie każdy metr kwadratowy lasu...podobnie jak mi, tak i jemu zależało na tym, żeby ją znaleźć. Gdy zacząłem upadać na duchu...starał się mnie jakoś pocieszyć. Gdy jednak zaczęło mi powoli braknąć sił fizycznych i opadłem na pniaku, nic nie mogliśmy już zrobić.
-Zróbmy sobie przerwę-popatrzył na mnie ze współczuciem.-Bo coś widzę, że dalej już nie zajdziesz...nie teraz, a i mnie nogi zaczynają do dupy włazić.
-Nie dam rady...naprawdę-odparłem ze smutkiem- Nie zasługuję też na to, żeby być ojcem, prawdziwy ojciec nigdy nie dopuściły do tego, żeby jego dziecko zaginęło. Prawdziwy ojciec szukałby dalej i nie kryłby się pod płaszczem zmęczenia.
-Przykro mi...-popatrzył na mnie sąsiad- Ale nawet tak nie myśl. Zdarza się, ale ona na pewno się znajdzie...a ty musisz sobie chwilę odpocząć. Jest jeszcze policja...
-Która nic nie robi...psiarnia przyjęła zgłoszenie, ale stwierdziła, że musi odczekać przynajmniej 24 godziny od zaginięcia...bo to nie jest porwanie.
-No to pięknie-przytaknął.- Kiedy człowiek potrzebuję pomocy, to nie ma się do kogo zwrócić.
-Właśnie...nie ma do kogo.-powtórzyłem- Jesteśmy zdani wyłącznie sami na siebie. Ale dziwne jest też to, że była i zniknęła...tak po prostu-po policzku popłynęła mi łza- Ja tego nie rozumiem. Jak my mamy ją niby znaleźć... Policja nawet swojej dupy nie chce ruszyć, to co my mamy zrobić...
-Coś wymyślimy...-skierował się w stronę krzaków- Zaraz wznowimy poszukiwania-rozpiął rozporek i chciał się odlać, gdy nagle ze strachu prawie podskoczył- Jezu...!
-A tobie co?-spytałem.
-To chodź i zobacz...-odrzekł podenerwowany
Podszedłem do niego... Na krzakach wisiały czyjeś flaki. Jezu, to nie mogła być ona. Niżej była czyjaś głowa. To był łeb Azora, pojawia się pytanie gdzie jest Chloe...w czyich rękach...
24.12.2017,
0.55
-Mam do pana kilka pytań-zaczęła policjantka, gotowa do notowania wszystkich moich słów.
-Słucham-odparłem, starając się ułożyć w miarę spójną historię, by na spokojne odpowiadać na wszystkie pytania i mieć to wreszcie z głowy.
-Co w pana bagażniku robił ten trup?- pokazała mi zdjęcie młodego chłopaka ze zmiażdżoną głową.
-Mam powiedzieć?-spytałem sam siebie na głos, po czym w myśli dodałem ,,Muszę odpowiednio dawkować słowa...tak, żebym mógł stąd jakoś wyjść.
-Tak proszę pana...ma pan powiedzieć, jest to pański obowiązek.
-I co ja niby z tego będę miał?
-Wiedzę, że postąpił pan dobrze.
-Dobrze?-wkopując kogoś bliskiego...nieźle
Popatrzyłem się na nią, a ona zadała mi kolejne pytanie.
-Dobrze, nie chce pan mówić, tak więc...co pan robił w lesie o tak późnej porze?
-Hmm...zwiedzałem.
-Las? O tak późnej porze?-zdziwiła się policjantka- Proszę mi mówić prawdę...bo możemy oskarżyć pana o składanie fałszywych zeznań.
-Na jakiej to niby podstawie?-zdziwiłem się.
-Coś się znajdzie.-na jej twarzy pojawił się nikły uśmieszek, który tak szybko jak się pojawił, tak samo zniknął.
Coś mi się jednak wydaję, że wolę nie odpowiadać na te pytania bez swojego obrońcy...potrzebuje tu jego jak diabli. Na swoje szczęście, w kieszeni zawszę noszę jego wizytówkę.
07.07.2007,
23.15
Starałem się nie popuścić pawia, ale ten widok był dla mnie zbyt drastyczny. Trzyletni pies, którego kupiłem moim córkom na urodziny, kilka lat temu...właśnie został rozwieszony na krzakach, na które właśnie teraz patrzę. Ta psiunia, nigdy nikomu nie wadziła. Wszyscy ją lubili. Do nikogo nie skakała, nikogo nie atakowała, a ni nic. Kto może być takim potworem?
-Kurwa-wyrzygałem się centralnie na krzaki-Co tu się odpierdala?!
-Nie wiem stary, naprawdę nie wiem- poklepał mnie po plecach Thomas- To mi się za chuja nie podoba.-podrapał się pod kapeluszem i sięgnął po sztucer- Pokaż się, ty Skurwysynu-krzyknął w stronę lasu i zaczął machać bronią- Tak szanujesz zwierzęta?! Takie masz do nich podejście?! Poczekaj tylko, aż ciebie dorwiemy ty oszołomie pierdolony!! Powieszę ciebie jako moje trofeum nad fotelem ty potworze jebany.- Wystrzelił w stronę lasu. Nic jednak prócz huku broni więcej nie usłyszałem. Zapadłem w swoim rozmyśleniach....zacząłem coś sobie przypominać. Artykuł gazety dla której dawniej pracował Thomas(nie żeby on go pisał...), który jeszcze dziś rano przed pójście do pracy czytałem. Było on tak, mało realistyczny, ale tak dobrze udokumentowany, że wzbudził we mnie śmiech, a powinno być chyba inaczej...
,,Tydzień temu został porwany 10-letni chłopiec Abelard Stroch. Policja nie znalazła jeszcze porywacza, ale wciąż go szukają. Ponoć szykuje się nam kolejny Kuba Rozpruwacz...ponieważ ciało dziecka znaleziono przedwczoraj w lesie. Dla osób o słaby nerwach...specjalnie grubą krechą podkreślimy to, co można ominąć... (Flaki były rozwieszone na jednym z drzew.) Prawdopodobnie chłopiec został poddany torturom... Jego zaginięcie zgłoszono dwa tygodnie wcześniej. Wraz z psem udał się na spacer. Gdy po dwóch godzinach, nie pojawił się w domu, państwo Stroch zaczęło się niepokoić. Poprosiło o interwencję policję. Tydzień później znaleziono, to o czym wyżej już wspomnieliśmy. Czy nasze bezpieczne miasto właśnie przestaję takie być? Czy ludzie powinni zacząć się bać i lepiej pilnować swoich dzieci, prawdopodobnie tak"
-Prawdopodobnie, kurde-burknąłem pod nosem. Kto ludziom takie rzeczy wciska? No, ale jeśli są tutaj zdjęcia, tak więc musi to być prawda...przyjrzałem się fotografii. Nie był to obrazek odpowiedni do śniadania, ale na szczęście jajecznicy nie zawróciłem...żal byłoby zużytych jajek. Jeszcze rano, śmiałem się tego artykułu, a możliwe, że serio mamy w mieście jakiegoś pieprzonego mordercę. Jeżeli on dorwał również moją Chloe i cokolwiek jej zrobił...to ja go uduszę własnymi rękami, nie interesuje mnie, kim on jest. Może być nawet księdzem, nauczycielem czy burmistrzem. Wolałbym się mylić...ale nigdy nic nie wiadomo. Dzieci się nie tyka, są najważniejsze.
-Stary, ocknij się- po telepał mnie sąsiad za ramię- Nie patrzmy już nawet na to-wskazał głową wiszące na krzakach flaki-jutro się to posprząta, jak tylko znajdziemy twoją córkę...a teraz wracajmy do domów, bo o tej porze już nic nie zdziałamy...wrócimy jutro do poszukiwań z samego rana, specjalnie po ciebie przyjdę. Może przy okazji policja weźmie dupę w kroki i razem coś zdziałamy, słyszysz mnie?-po telepał mnie jeszcze raz za ramię.
-No tak..-pokiwałem głową- Trzeba to odłożyć, bo przestało być widno...w takiej ciemności to my już jej nie znajdziemy. Biedna... pewnie gdzież marznie, boi się, chce wrócić do domu, ale się zgubiła. Jezu...co ja powiem żonie?
-Że się znajdzie...musisz mieć nadzieje- poklepał mnie po plecach.
-Łatwo powiedzieć....
-Trzeba wierzyć-odparł i ściągnął kapelusz na pożegnanie- Do jutra- oddalił się w stronę swojej posesji, a ja tymczasem poszedłem do siebie. Ze smutkiem popatrzyłem na swoją ukochaną, wyczekującą mnie w oknie.
-I jak?-spytała gdy tylko wszedłem.
-To wszystko twoja wina!-zdenerwowałem się- Gdybyś nie kazała brać mi ich wtedy na dwór, gdy siedziałem nad samochodem, to nic by się jej nie stało- Uderzyłem ręką w ścianę- Gdyby nie twoje pierdolenie ,,Kochany...ja muszę kolację zrobić, weź dzieciaki na dwór", to Chloe dalej by tu była- uderzyłem ręką mocniej o ścianę- Ale nie! Moja ukochana żona zawsze wie wszystko lepiej, No żesz kurwa!!-pierdolnąłem rękę tak mocno w ścianę, że aż posypał się tynk- Jesteś suko wszystkiemu winna, ty tępa pizdo, gdyby nie ty...to ona by już dawno spała w swoim łóżeczku- Popatrzyła się na mnie ze łzami w oczach...Nic jednak nie powiedziała, po prostu weszła po schodach na górę. Sam natomiast oparłem się o ścianę- Dlaczego Chloe?- zaczęły płynąć mi łzy po policzkach.- Dlaczego właśnie ona? -Oparłem się o ścianę- To wszystko to moja wina...!!!- Zsunąłem się po niej i podłamany upadłem na podłogę. Nie miałem już przy sobie nikogo kto mógłby mi pomóc wstać. Rozryczałem się jak bóbr, nie potrafiłem już dłużej tego w sobie trzymać...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top