Rozdział 10
,,Wszyscy jesteśmy tacy sami pod jednym względem. Jesteśmy ludźmi. "
Nie minęły nawet dwie minuty, a Viridi szedł obok mnie.
- Co się stało, że szanowny pan zaszczycił mnie swoją obecnością? - Zapytałam. - Czyżby mama kazała ci tu przyjść?
- Przestań - powiedział ostro chłopak.
- Och, wybacz, czyżbym cię uraziła? - Zapytałam z przekąsem i kopnęłam leżący na ziemi kamień.
- Co ja ci zrobiłem? Co? - Zapytał Viridi i zatrzymał mnie.
- Możesz mnie puścić? - Zapytałam go.
- Nie. Dopóki nie powiesz mi, co ja ci takiego zrobiłem - odpowiedział mężczyzna.
- Nic. Masz odpowiedź. Teraz mnie puść - odpowiedziałam.
- Idiotka - szepnął do siebie chłopak puszczając mnie.
- Idiota - odbiłam pałeczkę.
- Wariatka.
- Wariat.
- Debilka.
- Debil.
- Kretynka.
- Kretyn.
- Kołek.
- Imbecyl.
- Głupia.
- Głupek.
- Barani łeb.
- Ciemna masa - powiedziałam z uśmieszkiem na ustach.
- Ciapa.
- Fujara.
- Oferma.
- Cienias.
- Kołek - odpowiedział Viridi.
- Ha! Już to mówiłeś! - Odpowiedziałam i pokazałam mu język po czym ruszyłam w stronę fontanny.
Z tyłu słyszałam śmiech chłopaka przez co sama się uśmiechnęłam. Po chwili Viridi szedł obok mnie.
- Jesteś czasami nienormalna - powiedział chłopak.
- Nawzajem - odpowiedziałam. - Która godzina?
- Koło w pół do dwunastej - odpowiedział Viridi. - A co?
- Może pójdziemy wcześniej do tego lekarza? - Zapytałam chłopaka.
- Jak tam chcesz. Najwyżej poczekamy trochę na korytarzu przed gabinetem - rzekł Viridi i ruszyliśmy w stronę małego szpitala.
Po drodze rozmawialiśmy na różne tematy przy tym śmiejąc się jak nienormalni. Po kilkunastu minutach dotarliśmy do szpitala. Weszliśmy do środka, a recepcjonistka od razu skierowała nas do gabinetu lekarki, która prowadzi moje leczenie? Nie mam pojęcia jak to nazwać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top