7. To Się Dopiero Zaczyna, Staruszku
Saint Joseph
26.10.2005
Godz. 18:00
Nad miasteczko nadchodził już mrok. Słońce które wisiało nad Saint Joseph cały dzień, ustąpiło miejsca ciemniejszym, deszczowym chmurom które nadchodziły z północy. W nocy zapowiadano deszcz.
Ale nikt nie domyślał sie, co jeszcze zwiastowały czarne chmury nad miastem.
John Paul Perez
Saint Joseph
Godz. 18:00
Siedział już na tej niewygodnej sofie, widział tyłek Sarah, i nawet nie krył że a niego spogląda. Z puszką piwa, musiał się zrelaksować. Po prostu musiał, bo czegoś takiego z Saint Joseph nie widział bardzo dawno.
Donosy, zaginione psy, kiedyś napad na mały sklepik gdy kilku ćpunów potrzebowało alkoholu... Ale w motelu ktoś właśnie zastrzelił staruszka, czy to wygląda jak typowe zgłoszenie na policję w tym mieście?
Przyjechali radiowozem na wylotówke. Mineli pola i trawy, małe domki jednorodzinne i zaparkowali autem na stacji benzynowej. Stał tam inny policyjny samochód, a przez szyby w budynku szeryf mógł zobaczyć dwóch jego podwładnycb z notesami w dłoniach. Jak już dowiedział się od
Jozefa, obsługa stacji miała wczoraj przymusowe wolne po tym jak spaliła się skrzynka z korkami. Właściciel musi zamówić nową i wezwać elektryka więc narazie stacja pozostanie zamknięta.
Partner Pereza szybkim krokiem, udając myślał agenta z FBI wkroczył do motelu. W recepcji zastał dwóch policjantów, którzy skierowali jego i Johna do pokoiku socjalnego. Poszli tam od razu, nie musząc wcale daleko się ruszać.
W pomieszczeniu zapalone było światło jedynie jarzyniówki, a jedyny w Saint Joseph technik analityk, przyglądał się plamie krwi wypływającej z ciała. Denata zaczęto badać kilka godzin temu, nadal leżał na podłodze, z otwartymi oczami. Skórę miał bladą, jeszcze bladsza wydawała się w tym białym świetle.
John ukląkł na kolano, i przyjrzał sie twarzy mężczyzny. Wiedział, po krótkiej rozmowie że zabito go w recepcji a ciało, nie wiedzieć czemu przyciągnięto tutaj. Nie schowano, po prostu zostawiono na środku pokoju.
- Kto poinformował nas o tym? - spytał szeryf, patrząc jak Jozef odbiera telefon i wychodzi na mały korytarz.
- Jakaś para przejezdnych, zabrali ich na komendę żeby pobrać odciski i tak dalej. Zmierzali do Oklahomy, chcieli zostać na jedną noc ale wyszło - westchnął analityk - jak wyszło.
- Pobyt na komisariacie napewno będzie dla nich niezłym przeżyciem - skwitował Perez, po czym wstał i poszedł do Jozefa.
Znalazł go za motelem, palił papierosa i bawił sie trzymaną w dłoni komórką.
- Przyłapany... Nie mów mojej żonie, nadal myśli że rzuciłem.
- O to sie nie martw. Martw sie największą aferą w mieście od lat. Podobno lokalna gazeta już prosi o zgode na reportaż - rzekł Perez, stając obok niego.
- Dobrze że proszą. W dużym mieście dziennikarze zjechali by sie z samego rana - dodał po chwili ciszy. Czuł atmosfere w motelu, widział kamienne twarze współpracowników i ich zapał. Największa sprawa w karierze niektórych, tych młodszych. Nigdy nie mieli do czynienia z morderstwem.
On sam też był młody, gdy zabito przypadkowego mężczyzne za sklepem. Był 1988, zimowy wieczór. Jakiś narkoman chciał okraść przechodnia, kupował amfe od dilera który już pewnie odsiedział swoje i jest na wolności. W innym mieście. Bo bądźmy szczery, ile procent młodych zostaje po ukończeniu liceum w Saint Joseph?
Mniej niż dwadzieścia.
Saint Joseph, 26.10.2005
Godz. 18:40
Bruce Fisher
Oparł się o ścianę. Zniszczoną przez grafitti ścianę jakiegoś budynku. Chyba sklepu. Był sam, delektował się tą chwilą ciszy i triumfu. W końcu, miał władze. On, nie Mingo. Widok przestraszonego Chciwego Joeya miał nadal przed oczami. Chłopak zgodził się spełnić jego prośbę, po tym jak przyłożył mu pistolet, który właśnie trzyma w dłoni, do rany na nodze. Docisnął lufe, by Joe poczuł ból. Skrzywił usta, nie wydając z nich jęku. Ale poszedł. Poszedł razem z Mingo do spożywaka, po zakupy.
Chwilę potem, Bruce odpalił fajkę i usłyszał cichy dźwięk wyłamywanego zamka w drzwiach. Ale i tak było za głośno, ludzie mieszkający w budynku naprzeciw sklepu mogli sie zainteresować. To mała mieścina, wszystko zwraca uwagę.
Trwało to kilka minut. Jak widać, zabawili się. Bruce nie wytrzymał, wszedł do sklepu, nad wejściem do którego wisiał szyld. Dilly's, jak głosiły wyblakle, bodajże czerwone litery.
Słońce zaszło już dawno, w ponure dni szybko robiło się ciemno. Albo to ta nagła zmiana pogody, wszak chmury nadeszły jakąś godzinę temu.
Znalazł kompanów, podczas jak zobaczył, ciekawych zajęć. Joey, utykając na nogę zgarniał towar z półek. Natomiast Mingo nie robił tego co powinien.
Bliźniak Cage'a stał spokojnie, jakby nigdzie się nie spiesząc i pił z butelki najtańszą whisky jaka istnieje. Widać w tym sklepie nikt nie patrzy na jakość. Fisher podszedł bliżej, mijając pogniecione na podłodze babeczki i rozwaloną gablote na słodycze.
- Ty na wakacje przyjechałeś, palancie? - warknął, nie patrząc na to że mężczyzna mógł by być jego ojcem. Czuł władze nad każdym z nich, bo to on uratował ich tyłki. W zamian za to, oczekiwał jedynie posłuszeństwa. Uważał że nie wymagał wiele, prosił jedynie o troche jedzenia a potem auto, by w końcu zniknąć z tej dziury.
- Ty jesteś w gorącej wodzie kąpany, idioto... Wyluzuj - rzekł Mingo i pociągnął z butelki - Zabaw sie. To całe gówno już sie skończyło.
- To się dopiero zaczyna, staruszku - powiedział, lecz bardziej mruknął Bruce Fisher. Cały czas trzymał dłoń na kolbie broni chowanej za plecami. Ale jednak, potrzebował tego człowieka. Choćby do noszenia toreb z forsą. Bo Joeya w tym momencie te torby by przewróciły i jeszcze bardziej uszkodziły.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top