D W A D Z I E Ś C I A S I E D E M

Siedział przy łóżku przez długie godziny i chociaż lekarz uspokajał każdy napad chwilowej agresji stwierdzeniem, że pacjentka potrzebuje teraz jak najwięcej odpoczynku, on obawiał się każdej mijającej sekundy. Ściskał jej ciepłą dłoń, szepcząc pełne żalu przeprosiny albo bezsensownie kręcił się po sali oraz korytarzu, rwąc włosy z głowy. Ta bezsilność była mu kompletnie nieznana, obca, a jednocześnie cholernie przerażająca. Ignorował kolejne zlecenia, nawet nie przeglądał internetu w poszukiwaniu jakichkolwiek wzmianek o nowych tworach anonima. Jedyne co miało dla niego znaczenie to kobieta, która traktowała go lepiej niż oboje biologicznych rodziców. Nie dopuszczał do siebie myśli, że mogła pozostać w takim stanie na dłużej, chociaż przerażało go to nawet pomimo uspokajający słów profesjonalistów. Za dużo rzeczy szło teraz nie tak, aby za pewne wziął coś tak pozornie oczywistego, jak zdrowie Edith. Im więcej czasu mijało, tym gorzej czuł się z samym sobą, obwiniając o wszystko, co miało miejsce. To on wpadł przecież na pomysł spontanicznego wyjazdu, to on nie przypilnował babci Vegi, przez co leżała w szpitalu, a Mason znajdował się kilometry stąd, odebrany przez apodyktycznego ojca. To wszystko była zwyczajnie jego winą.

Kolejne godziny mijały w niepokoju i chociaż słyszał jej oddech, każda sekunda milczenia podpowiadała mu najgorsze. To było czyste szaleństwo; przerażenie tak wielkie, że jedyne, czego pragnął, to wybudzić się z obecnego koszmaru. Nie wiedział, czego bał się bardziej; niepewnych minut oraz ciągłego, bezskutecznego czuwania czy chwili, gdy Edith wreszcie wybudzi się, a on zmuszony zostanie do wyjawienia jej prawdy na temat wszystkich wydarzeń mających miejsce, gdy była nieprzytomna. Oczywiście nie planował rzucić całej tej bomby od razu, w końcu nie był głupi i wiedział, jak wiele złego mogłoby to przynieść. W pewnej chwili jednak doszłoby do momentu, gdy zauważyłaby oczywistą nieobecność swojego wnuka, która przyniosłaby masę pytań. I chociaż odpowiedzi jako takich Dorian nie obawiał się wcale, ponieważ już dawno próbował ubrać całą sytuację w możliwie jak najdelikatniejsze słowa, to jej reakcja byłaby najgorsza.

Kierowany pragnieniem wstał ze specjalnie ustawionego przy łóżku pacjentki krzesła, a potem przeciągnął się, jęcząc cicho pod wpływem bólu prostowanych kończyn. Usprawiedliwił wyjście chwilowym wyskoczeniem po kawę, zupełnie tak, jakby Edith słyszała każdą, nawet najskrytszą myśl okalającą jego umysł. Ta cisza oraz brak jakiejkolwiek odpowiedzi ściskały jego gardło i był szczerze przerażony, chociaż doskonale wiedział, że przecież taki stan nie mógł trwać wiecznie, a w rzeczywistości nie minęło tak dużo czasu.

Niepewnym krokiem wyszedł na korytarz, a drzwi powoli się za nim zamknęły. Odczekał jeszcze chwilę, pragnąc mieć absolutną pewność, że nie była to najgorsza popełniona tego dnia decyzja. Rozejrzał się i gdy wreszcie uderzyło go niewidoczne zielone światło w postaci wolnego miejsca przed automatem do ciepłych napoi, pognał szybko przez korytarz. Każdym oddechem odliczał mijający czas, licząc w duchu na spokój, gdy znowu znajdzie się w sali numer 312. Wrzucił kilka monet do odpowiedniej dziurki, a potem zamówił pierwszy lepszy napój zawierający kofeinę. Ze skupieniem obserwował spływające ciecze; wodę, odrobinę kawy i mleko. Pierwszy raz od wielu godzin pozwolił sobie skupić myśli na czymś przyziemnym, czymś, co w rzeczywistości nie miało żadnego znaczenia. Nie przewidział, że właśnie w tej chwili lekarz mający obchód zauważył, że pacjentka z pokoju 312 odzyskała przytomność. Zawołał prowadzącego, a ten w towarzystwie pielęgniarki zrobili niemały tłum, efektywnie ściągając na siebie uwagę przysuwającego do ust kartonowy kubek Doriana. Od razu wyrzucił go do kosza, całkowicie ignorując wcześniejsze pragnienie oraz drobne zmęczenie. Przepchnął się pomiędzy specjalistami, wykrzykując, że dostał pozwolenie na przebywanie w pomieszczeniu oraz otrzymywanie informacji dotyczących stanu zdrowia Edith. Serce waliło mu jak młotem, ciało nagle zaczęło się pocić, a on aż napiął wszystkie mięśnie, nie wiedząc, co miało teraz nastąpić.

— A-ale jak? Przecież to... — urwała, śmiejąc się nerwowo. Próbowała wstać, jednak od razu jej to uniemożliwiono. Dopiero wtedy zauważyła Doriana, a ulga łączona z niepewnością stanowiła mieszankę czystego błagania o wyjaśnienia. Myślał, że widok jej bezwładnego ciała był dobijający, ale to ta niemoc oraz strach okazały się gorsze.

— Możemy prosić o chwilę samotności? — spytał, krzyżując dłonie na klatce piersiowej, aby w ten sposób ukryć jak błyskawicznie stały się mokre. Skinienie głową oraz nacisk na słowo „chwilę" wystarczyło, aby zaledwie po kilku sekundach zostali sami. Podszedł do niej, a potem wziął w ramiona, wciągając jej zapach głęboko do płuc. Powstrzymywana łza wysunęła się nikczemnie z jego oka, spływając po policzku, ale szybko ją otarł, całując Edith w policzek oraz szepcząc, jak cholernie się o nią bał.

— Co się w ogóle stało? Nie rozumiem...

— Byliście na tym przeklętym festynie z sąsiadem. Podobno już tam gorzej się poczułaś, więc szybciej wyszliście, było za głośno, z tego, co mi mówił, rozbolała cię głowa. Wróciliście do domu i poszłaś się położyć, ale na schodach zakręciło ci się i... Boże, tak strasznie się o ciebie bałem. — Ukrył twarz w dłoniach, a warga zaczęła mu drżeć z nadmiaru wszystkich emocji.

— Naprawdę myślałeś, że tak szybko się mnie pozbędziesz? Jestem zawiedziona. Przecież wciąż jesteście mi z Masonem winni partyjkę. Oh, a skoro o nim mowa... — Zaśmiała się perliście, ściskając jego dłoń.

— Mason, on... — urwał, wzdychając głośno. — Musisz to przyjąć na spokojnie, okej? Bo inaczej niczego ci nie powiem — ostrzegł, siadając powoli na krańcu łóżka. Palce powoli przesuwał po zdecydowanie zbyt chudej dłoni, próbując jakoś przygotować ją na to, co musiał powiedzieć.

— Nie ma go, prawda? — spytała cicho. Żal ścisnął jej gardło, a złość oraz smutek wypełniły całe ciało w przeciągu zaledwie krótkiej chwili.

— To była jego decyzja.

— Wrócił do domu? Co z Dominicem? Czy on...

— Nie wiem. Naprawdę nie wiem i nienawidzę się za to. Był tu, gdy przyjechaliśmy. Wsiedli razem do windy, a potem... — Podrapał się po głowie. Uspokoił oddech oraz zniżył ton, który z każdym następnym wyrazem coraz bardziej rósł tak samo, jak jego niemoc. — Mam po prostu nadzieję... Po prostu mam nadzieję, że jakoś sobie radzi.


Nie rozumiał słów wypowiadanych przez ojca, chociaż stał wyprostowany przy jego boku. Garnitur jeszcze przed wystąpieniem nakładane miał ostatnie poprawki. Długo stał na podeście z rozszerzonymi ramionami oraz nogami, podczas gdy liczni profesjonaliści kręcili się wokół niego, co rusz komentując oraz zaciągając materiał na najróżniejsze sposoby. Już wtedy był kompletnie nieobecny myślami, skupiając jedynie na tym, aby nie wykonać ani jednego fałszywego ruchu. Teraz nałogowo powtarzał w myślach narzuconą formułkę, zaczynającą się stwierdzeniem; „we wspólnocie siła, acz nie ma siły większej niż rodzina". Ktokolwiek pisał to przemówienie, musiał być już po kilku głębszych, a Mason żałował, że nie dostał szansy na dodanie chociaż drobnych zmian w tym sztywnym tekście. Podkoloryzowałby go na tyle, aby brzmiał nawet w najmniejszym stopniu tak, jakby faktycznie słowa te wypływały z jego ust. I nie, żeby mu zależało, bo to był ten punkt, gdy w ogóle się nie angażował, chcąc uniknąć kłopotów, ale jeśli już coś miało z nim bezpośrednie powiązanie, powinno wyglądać jak najmniej sztucznie. Nie chciał kontrowersji, nie potrzebował kolejnych teorii spiskowych, ani pytań, które mogły go kosztować utratę zdrowia, a nawet o wiele poważniejsze konsekwencje.

Te piętnaście minut minęło zaskakująco szybko i jedyne, na czym mu zależało, to brak jakichkolwiek wpadek. Dokładał więc wszelkich starań, aby każde słowo zostało odpowiednio wypowiedziane, ton pozostawał bez zmian, a mowa ciała nie odbijała strachu, który czuł w rzeczywistości. Zgodnie z zapamiętaną zawartością dość długiej kartki podziękował za troskę swoim rzekomym zniknięciem, rozwiał wątpliwości na temat porwania, jak i całkowicie przekreślił możliwość tego, że odpowiedzialni za całą sprawę byli jego rodzice. Ostateczną wymówką okazała się chwilowa choroba oraz poświęcenie domowej nauce nawet w lato, co kupiono od razu, bez cienia wątpliwości. Cała konferencja podsumowana została kilkoma pytaniami, na które odpowiadał bez zająknięcia, dekorując wierutne kłamstwo kolejną warstwą sztucznego lukru oraz odstraszając tych, którzy do ostatniej chwili wątpili.

Mżyło, gdy opuszczali budynek z zamiarem powrotu do domu. Dwóch ochroniarzy towarzyszyło im na każdym kroku, zachowując oczywiście odpowiedni dystans. Powoli szli przed siebie, uważając, aby nie zamoczyć drogich butów niefortunnym wdepnięciem w kałuże.

— Następnym razem musisz być bardziej przekonujący. Chyba nie chcesz znowu mnie zawieść, prawda?

Mason pokręcił głową i gdyby nie chłodna mgiełka padająca mu na twarz, pewnie nie dałby rady wytrzymać napięcia towarzyszącego całej tej sytuacji.

— Nie usłyszałem.

— Nie, ojcze — odparł, poprawiając się. Dosłownie czuł na sobie jego ostry wzrok, gdy był upominany słowami:

— Gdy o coś pytam, odpowiadasz. Raczej nie zapomniałeś, czego uczyłem cię przez te wszystkie lata, prawda? Chyba że potrzebujesz przypomnienia.

— Nie, ojcze.

— Świetnie. Widzisz? Rozmowa jest kluczem!

Chyba ślepa uległość, pomyślał, ale zbyt cenił sobie możliwość bezbolesnego poruszania się, aby wypowiedzieć te słowa na głos. Westchnął cicho, powoli otrząsając się z nerwów oraz powagi towarzyszących mu przez cały tamten wieczór. Miał to już za sobą, pozostał tylko powrót do domu, prysznic i wreszcie będzie mógł spędzić kolejną noc na wpatrywaniu się w ścianę, martwiąc o babcię. Dominic Vega wiedział wszystko, ale milczał; uznał to za odpowiedni wymiar kary, a jednocześnie ostrzeżenie udowadniające, jak wielką kontrolę miał nad wszystkim.

Mason drgnął, gdy ktoś błysnął mu po oczach fleszem. Zamrugał szybko, stając, gdy ojciec również zatrzymał się, słysząc nawoływanie:

— Panie Vega, tutaj! Uśmiech do zdjęcia!

Objęcie ramieniem, jakby taki rodzaj bliskości był dla nich czymś zupełnie normalnym. Automatyczne napięcie każdego mięśnia w ciele oraz założenie sztucznego uśmiechu numer jeden, a potem szybki strzał. Chwila została uwieczniona w ciągu zaledwie jednego błyśnięcia i zanim Mason się obejrzał, dystans między nimi znów powrócił. 

*****

Nie chcę zapeszyć, ale ostatnio coraz lepiej idzie mi pisanie tego opowiadania. Pewnie dlatego, że to już ostatnie rozdziały i woah, dajecie wiarę, że za trzy aktualizacje kończymy? To będzie dobre, daamn. Aż się sama doczekać nie mogę.

Ja swoje zrobiłam, teraz zostawiam pole do popisu Wam; gwiazdeczki na górze, a komcie na dole i do napisania już niedługo :D

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top