D W A D Z I E Ś C I A D Z I E W I Ę Ć
Podobno wszystko staje się łatwiejsze wraz z upływającym czasem. W tym przypadku było to wierutne kłamstwo, ponieważ Dorian wciąż nie umiał poradzić sobie z odejściem Masona. Każda otaczająca go rzecz przypominała mu o obecności tego dzieciaka i gdyby ktoś powiedział, że przecież był tam tylko przez kilka tygodni, kompletnie by nie uwierzył. Dla niego wszystko wydawało się długimi miesiącami, a sama jego nieobecność trwała niemal lata, choć w rzeczywistości minęło zaledwie kilkanaście dni. Odliczał każdy następny, próbując okłamać samego siebie, iż to wszystko nie miało prawa trwać wiecznie. Żałował rzeczy, których nie zrobił pod wpływem strachu, a już na pewno niewypowiedzianych słów i braku przeprosin za złamanie obietnicy dotyczącej zapewnienia mu bezpieczeństwa za wszelką cenę.
— Nie mogę tak siedzieć i nic nie robić, no — mruknął, odruchowo uderzając dłonią w stół. Znowu ciężko było mu cokolwiek przełknąć, jak i w ogóle funkcjonować. Bezsenne noce spędzał na wpatrywaniu się w niebo lub wychodząc na długie spacery, bo nawet czytanie ani jego pasja nie sprawiały mu żadnej przyjemności.
Siedząca obok niego Edith westchnęła cicho, odstawiając kubek z herbatą. Przesunęła się bliżej, chcąc zapewnić, że nie był w tym sam i chociaż nie mówiła tego tak często, jak on, ona również ogromnie się martwiła. Jesień nadchodziła coraz większymi krokami, a na dworze robiło się tylko chłodniej. Poranki takie jak ten były idealne na złapanie świeżego powietrza z gorącym napojem oraz książką. Postanowiła trzymać się drobnych, przyziemnych rzeczy, mimo że dla niej też było to strasznie trudne. I chociaż różnili się z Dorianem pod wieloma względami, oboje równie mocno przeżywali całą sytuację z Masonem oraz niewiedzę na temat tego, co się u niego działo.
— Wiem, kochany, ale w świetle prawa...
— Tak, wiem, kurwa. Prawo srawo. — Gwałtownie poderwał się z zajmowanego przez siebie miejsca. Kubek drgnął, a jego zawartość zaczęła balansować. Kolejny agresywny gest i gorący napój podzielił los jego cierpliwości, wylatując oraz tworząc czysty chaos. — Napierdalają go w domu, a ty mi o prawie. Nie możemy tego gdzieś zgłosić? Albo przynajmniej poprosić, żeby sprawdzili, czy on w ogóle żyje?!
— Krzyki niczego ci nie dadzą, Dorianie — tłumaczyła ze spokojem, odruchowo odsuwając się, aby uniknąć zalania.
— A co da?! — niemal wrzasnął. Wszedł do środka, potrzebując chwili na opanowanie własnych nerwów. Zauważył, że zaczął przesadzać i poczucie winy uderzyło go w sam środek brzucha, odbierając na chwilę dech. Przeklinał każdy moment, w którym pozwolił sobie na zbliżenie się do tego dzieciaka, każdy gest oraz długo kiełkującą w nim nadzieję. Przeklinał każdy oddech, bo nawet tak podstawowa czynność sprawiała mu piekielny ból, a już na pewno przeklinał fakt, że pozwolił sobie poczuć coś, co przecież nie miało prawa istnienia.
Na zewnątrz wrócił dopiero po dłuższej chwili, niosąc ze sobą ręcznik, aby posprzątać stworzony bałagan. Przerażały go własne napady agresji i chociaż zdawał sobie sprawę, jak nieodpowiednie było to zachowanie, nie umiał poradzić sobie z nadmiarem własnych emocji oraz zmartwień.
— Przepraszam, cholera, nie powinienem na ciebie naskakiwać, ani narażać cię na stres. — Westchnął, przeczesując nerwowo włosy.
— Nic się nie dzieje, kochany, przecież widzę, że się o niego martwisz.
Uchylił usta, chcąc coś dodać, jednak od razu zamilkł, słysząc kroki. Pełen nadziei odwrócił głowę, licząc na powrót Masona, któremu znów udało się uciec oraz ostatecznie dotrzeć do miejsca, będące jego prawdziwym domem. Niestety jednak okazało się to kłamstwem; chude ramiona oraz wiszące na nim ubrania nie były tym, co zobaczył Dorian.
— Uszanowanie, sąsiadeczko, sąsiedzie. — Henry skłonił się lekko, unosząc kapelusz. — Jak samopoczucie?
— Takie jak pogoda — mruknął dwudziestolatek, spuszczając wzrok z zawodem oraz rozpoczynając wycieranie stolika. Drażniło go to wszystko i gdyby nie obowiązki wobec babci Vegi, pewnie całe dnie spędzałby w łóżku. Ponadto przez minimalną sekundę naprawdę liczył, że los znowu się do nich uśmiechnie w związku z Masonem.
— Usłyszało mi się, o czym rozmawialiście — wyznał mężczyzna, wpychając się na miejsce obok Edith. — Nie wińcie mnie, ciężko było nie usłyszeć. I tak myślę... Czemu tego po prostu nie sprawdzicie w tych całych internetach? Na pewno mają jakąś miastową gazetę, czy inne tego typu, a skoro wnuczka pokazywała mi ostatnio godzinne nagranie małych kotków, to chyba jest tam wszystko, nie?
Doriana uderzyło to tak, jakby właśnie otrzymał policzek. Nerwowo zaśmiał się, nie dowierzając, że nie wpadł na to wcześniej, a potem wbiegł do domku w poszukiwaniu swojego telefonu. Gdy był już z powrotem, całkowicie odciął się od otaczającego go świata. Jedyne, co miało znaczenie, to zyskanie wiedzy oraz odpowiedzi na wszystkie pytania, rozsadzające jego umysł przez te wszystkie tygodnie. Czytał długo i którakolwiek pozyskiwana informacja rodziła jedynie więcej pytań. Każdy link opuszczał, marszcząc brwi. Fotografie co chwilę przybliżał, sprawdzając, czy dyskretnie ukrywane lub niemal wcale nie obnażone dłonie nie nosiły złamań, a uśmiech na jego twarzy nie był sztuczny.
I przez chwilę naprawdę miał nadzieję, że ukazywany przez media obraz był prawdziwy; że Mason faktycznie nie był zagrożony, a wszystko wróciło do normy.
W głębi duszy wiedział jednak, jak to było naprawdę...
Zaczęło się od pytania.
Krótkiego, typowego pytania wyrzuconego przez zdecydowanie zbyt zdenerwowanego nastolatka, który nie potrafił uwierzyć w to, co usłyszał. Wrócili do domu, a jemu puściły hamulce, bo w tamtej chwili naprawdę przestały obchodzić go konsekwencje oraz początkowe pragnienie dalszego życia bez ciągłego bólu złamanych kości. Nie zdejmował butów, nie pomagał z wniesieniem zakupów. Po prostu wpadł do środka, od razu kierując się w stronę jednego z bardziej znienawidzonych pomieszczeń, jakim było domowe biuro jego ojca. Wszedł bez pukania, kierowany tak wielką złością oraz desperacją, że sam by siebie nie poznał, jeśli chociażby częściowo mógłby stać się pobocznym obserwatorem.
— Powaliło was? Czy wy jesteście w ogóle normalni?
Nie zwracał uwagi na to, że ojciec rozmawiał przez telefon. Trzasnął za sobą drzwiami, jakby próbując w ten sposób przekonać matkę, aby za nim nie szła oraz trzymała się jak najdalej od rozmowy, którą miał zamiar przeprowadzić. Planował wykrzyczeć mu wszystko, żałośnie wypomnieć lata katowania oraz bestialskie traktowanie, które zostawiły u niego jedynie traumę oraz pragnienie ucieczki. A nawet po niej musiał wrócić, aby znów stać się więźniem w miejscu, które nawet nie było dla niego domem. Mając na twarzy maskę pozornego szczęścia, ukazując przed prasą sztuczne życie, zbyt idealne, aby było prawdziwe. Najpierw próbował jakoś przetrawić to wszystko, planując jedynie przeżyć, jednak zważywszy na zaistniałą sytuację, postanowił postawić swoje życie na szali w celu ochrony takiego, które nie umiało jeszcze zrobić tego za siebie. Nie był głupi; wiedział bowiem, jak będzie to wyglądać, gdy nowy członek rodziny przyjdzie już na świat. I nie był zwolennikiem morderstwa ani nie życzył matce źle, nie śmiał nawet proponować jej aborcji, jednak wiedział, że dziecko na pewno skończyłoby tak samo, jak on. Ludzie się nie zmieniają, przeszłość nie pozwala wyciągać lekcji, jeśli samemu nie ma się na tyle odwagi, aby zechcieć zmienić coś w swoim życiu.
Zaczęło się od pytania.
A skończyło na tym, od czego tak desperacko próbował uciec.
*****
Został jeden rozdział, czaicie to? Letnia historyjka rozpoczęta w lipcu 2018 roku, niemal skończona jedenaście miesięcy później i jeju, jak ten czas szybko minął!
Dla wszystkich, którzy cierpią z gorąca tak, jak ja, wysyłam wiatraczek oraz totalne zrozumienie; ta pogoda jest straszna.
I namawiam oczywiście do komentowania, gwiazkowania oraz tworzenia teorii; co ja odwalę w wisienkowym rozdziale na naszym torcie dram?
Buziaki, uściski i masa wiatraczków!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top