Kaczki na wodzie
Kolejny kamień odbił się od gładkiej tafli wody, podskoczył jeszcze kilka razy i zniknął pod jej powierzchnią. Szło mu coraz lepiej. Z początku kamyki w ogóle nie chciały się odbijać, gdy ze złością rzucał nimi w jezioro. Ale gniew wypalił się szybko, niczym papier trawiony przez ogień. W jego miejsce pojawiła się dojmująca pustka. Chciał płakać, wykrzyczeć swój ból. To takie niesprawiedliwe! Jedyny w swoim rodzaju... Teraz przeklinał w duchu słowa, z którymi spotykał się niemal na każdym kroku. Na królewskim dworze, w kuźni, nawet wśród Valarów. I co z tego, że jest wyjątkowy? Że jest inny? Jest jeden. Sam. Tylko on, spośród wszystkich Eldarów nie ma ammë*.
Z początku nie rozumiał, że odeszła na zawsze. Żył nadzieją, że amilyë* w końcu wróci i wszystko będzie jak dawniej, gdy razem z nią i atya*, trzymając się za ręce, przechadzali się po białych ulicach Tirionu. Ale to zdarzało się rzadko. Najczęściej przesiadywali razem w pokoju: on na kolanach ojca, a ammë* na łóżku obok. Opowiadali sobie nawzajem o Valarach, o Wielkiej Wędrówce, o Dwóch Drzewach... Pamiętał te chwile jak przez mgłę. Czasem zdawało mu się nawet, że są tylko wytworem jego wyobraźni.
Jednak świetnie pamiętał ojca po tym, gdy to się stało. Skończyły się ich popołudniowe spacery, skończyły się odwiedziny w gabinecie, skończyły się przejażdżki na kucyku. Prawie nie widywał wtedy ojca. Tylko czasem, gdy ten wyszedł ze swoich komnat lub gdy kolejny raz wybierał się w daleką podróż na zachód. Atar* sprawiał wrażenie bardzo zajętego, a jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Dla uważnego obserwatora jedynie oczy – błękitno szare, za szczęśliwych dni błyszczące jak źródlana woda – wtedy wyglądały jak ponure, ciemne studnie bez dna.
Aż pewnego dnia wrócił z podróży odmieniony. I zaczął spędzać z synem bardzo dużo czasu. To od niego Fëanáro nauczył się wszystkiego. Pisać, czytać, polować, rysować, przemawiać. Nie musiał już dłużej spędzać czasu ze wszystkimi tymi niańkami, których jedynym zajęciem było cmokanie i wzdychanie: „och, jaki biedny onwë*! Jak on to odbierze?" Jakby ich nie rozumiał! Rozumiał i to dobrze. Co z tego, że był wtedy jeszcze malutkim elda*? Bardzo się ucieszył, jak atya* odprawił wszystkie te opiekunki. I tak nigdy nie nauczyły go niczego ciekawego. Litość i plotki, czasem nawet obrzydzenie. Oj tak, Fëanáro potrafił dać się we znaki... Niańki zaskakująco szybko traciły do niego cierpliwość, przeważnie gdy się zdenerwował. Ale to nie jego wina! To one nawet nie zadały sobie trudu, by czymś go zaciekawić. Co innego atar*. On go rozumiał. Nie rozczulał się nad synem. Często się śmiał, rzadko zamyślał. Fëanáro nie pytał go o ammë*. Na myśl o niej czuł dziwny skurcz brzucha i suchość w ustach. „Amya* nie wraca, ponieważ mnie nie chce. Nie kocha mnie". Ze wszystkich sił starał się wtedy odsunąć od siebie te myśli.
Pewnego razu podczas pory świecenia Telperionu, Fëanáro nie mógł zasnąć. Dręczyły go przemykające mu przez myśl dziwne obrazy. Krzyczący do siebie Minnónar*, ciemność i wszechobecny ogień. Za oknem wiał wiatr. Szmer liści i kotar brzmiał jakoś inaczej niż zwykle. Tajemniczo... Fëanáro zadrżał, sam nie wiedział, czy to mocniejszy podmuch wiatru, który przedostał się przez zasłonę, czy powoli ogarniający go niepokój. Zebrał wtedy całą swoją dziecięcą odwagę i podreptał do komnat ojca. Plaskanie bosych stópek po kamiennej posadzce niosło się echem po ciemnym pałacu. Fëanáro z trudem otworzył ciężkie, drewniane, bogato zdobione drzwi.
Atar* siedział przy biurku stojącym obok okna. Srebrne światło Telperionu odbijało się od jego czarnych włosów, tworząc wokół głowy jasną poświatę. Finwë siedział niedbale na krześle, jedną ręką podpierając twarz, w drugiej natomiast trzymał kieliszek wina. Fëanáro podszedł cicho do ojca. Coś mówiło mu, że nie powinien się teraz odzywać. Zamiast tego poszedł do krzesła i postukał starszego elda* w ramię. Ten poderwał się zaskoczony, kieliszek z brzdękiem spadł na ziemię i rozbił się na tysiące kawałków, wino rozlało się tworząc na posadzce brunatną plamę. Ojciec wpatrywał się w syna zaskoczonym ,nieco zakłopotanym wzrokiem. Na twarzy wykwitły mu rumieńce, a wokół oczu miał sińce. Fëanáro nie powiedział nic. Zbliżył się do ojca i przytulił się do niego. Finwë przyklęknął, odwzajemnił uścisk syna i po chwili wybuchnął płaczem. Młodszy elda* zdziwił się – atya* płacze? Ten dzielny, nieustraszony król Noldorów? Fëanáro poczuł się dziwnie. Dalej nie wiedział, co powiedzieć. Poczuł, że jemu też zbiera się na płacz. Atar* uspokoił się nieco. Wziął głęboki oddech. Pogłaskał syna po głowie, odsunął go lekko od siebie, położył mu ręce na ramionach i spojrzał w jego szare oczy.
- Ona nie wróci, onya* - powiedział łamiącym się głosem.
Fëanáro prychnął na to wspomnienie. Co z tego, że potem było już dobrze? Atya* pozwolił mu spać w swojej sypialni, by nie dręczyły go już koszmary. Od tamtego blasku Telperionu praktycznie wszystko robili razem. Często rozmawiali o ammë. Wspominali jej srebrne włosy, ciepły uśmiech oraz dźwięk jej perlistego, czystego śmiechu. Wywiesili najpiękniejsze z utkanych przez nią zasłon, kobierców i chorągwi w wielkiej sali, aby każdy przychodzący do pałacu mógł je podziwiać. I wtedy zarówno atar* jak i anon* znów poczuli się szczęśliwi. Do czasu.
Fëanáro dobrze czuł się w tym dwuosobowym układzie. Ojciec i syn, razem rozmawiali, podróżowali, troszczyli się o siebie. We dwójkę daliby radę i samemu Melkorowi, jeżeli byłoby trzeba! Im Fëanáro był starszy, tym bardziej podziwiał swojego atar*. Był wyjątkowy. Wszyscy Eldarowie mają dwoje rodziców, którzy wspólnie wychowują dzieci. A jego atar* radził sobie sam!
Nic nie mogło więc dorównać żałości Fëanáro, gdy Finwë wybrał sobie za vessë* Indis. Nową vessë* Drugą vessë*. Z obcego szczepu. Kogoś, kto miałby zastąpić ammë*. Młody elda* wzdrygnął się na samą myśl. Indis była młoda, dużo młodsza od Finwëgo. Siostrzenica króla Ingwëgo przyszła na świat niedługo przed początkiem Wielkiej Wędrówki. Była wysoka, piękna i złotowłosa. Uwielbiała poezję. I ogrody. I stroje. I przyjęcia. Typowe. Vanyarowie! Fëanáro nigdy nie potrafił się do nich przekonać. Wydawali mu się tacy nudni. Zawsze grzeczni i uśmiechnięci, gadali tylko o Valarach, roślinach i poezji. Nuda... W ogóle nie znali się na tworzeniu różnych rzeczy. Na spacerach zachwycali się każdym napotkanym kwiatkiem czy robaczkiem. A o strojach potrafili mówić godzinami. Szczególnie vanyarskie nissi*. Fëanáro zaśmiał się w duchu. Gdyby nie Noldorowie, Vanyarowie mogliby pomarzyć sobie o pięknych strojach i kunsztownej biżuterii. A teraz szczycą się tym wszystkim, jakby to oni to wymyślili! Pewnie niedługo zaczną rościć sobie prawa do pisma, którym już teraz zapisują te wszystkie swoje swoje wiersze! Niedoczekanie. „-Poza tym"- pomyślał Fëanáro – „wszystkie ich pieśni są takie same".
Nie mógł zrozumieć, co atar* widzi w tej elda*. Jak to się w ogóle mogło stać? Eldarowie nie żenią się po raz wtóry! Jak Valarowie mogli wyrazić na to zgodę! I wszystko to motywowane głupim stwierdzeniem: onya* potrzebuje matki. Właśnie. Ammë*. Nie jakiejś nís* z obcego szczepu. Poza tym on nikogo nie potrzebuje! Ma kolegów, dworzan, nauczycieli, mistrza Mahtana, mistrza Rúmila... Po co mu zastępcza matka? Ze śmiercią Míriel pogodził się już dawno temu. Co jakiś czas odwiedzał Ogrody Lórien, gdzie spoczywało jej hroä*. Po którejś z takich wizyt ostatecznie zaakceptował wybór matki, majarowie z Ogrodów często z nim o tym rozmawiali.
Aby uczcić cześć Míriel, Fëanáro postanowił, że już zawsze będzie mówić, tak, jak ona. Prawdziwym noldorskim językiem. Mistrz Rúmil często opowiadał swoim uczniom, jak brzmiała mowa Noldorów, zanim Vanyarowie opuścili Tirion. Wyraźnie, śpiewnie, dostojnie... Fëanáro lubił słuchać dyskusji starszych uczniów na ten temat. Podobało mu się, że podobnie, jak on, cenią piękną, tradycyjną wymowę. Z początku nie zabierał głosy w dyskusjach. Ale zaczął się więcej uczyć, Z upodobaniem wertował księgi w pałacowej bibliotece. Mistrz Rúmil, widząc zaangażowanie małego elda, udostępnił mu także swoje zbiory, a to nie zdarzało się wcale tak często. Uczony obchodził się ze zwojami i księgami bardzo ostrożnie, zresztą nic dziwnego – były dziełem jego życia. Fëanáro bardzo podziwiał mistrza Rúmila. Jego pomysł, by zapisywać za pomocą znaków to, o czym się myśli, lub co się mówi... To niesamowite. Po tym, jak Rúmil dokonał swojego wielkiego wynalazku, wszyscy elda, czy to młodzi, czy starzy, czy nissi*, czy neri*, zaczęli na potęgę uczyć się zgrabnych znaczków i zapisywania ich w równych rządkach. Spisywali wiersze, pieśni, opowieści o Wielkiej Wędrówce, o Valarach, ale również bardziej przyziemne rzeczy, takie jak opisy roślin czy zwierząt, czy planu budowy pałacu.
Opanowanie tych znaków było nie lada sztuką, zajmowało dużo czasu i ćwiczeń. Ale Fëanáro, z pomocą swojego atya*, nauczył się ich bardzo szybko. Gdy razem z Mistrzem Mahtanem i innymi uczniami wybierali się na wyprawy w odległe zakątki Valinoru, zapisywanie, gdzie znajdują się jakie kruszce i jakie są ich cechy, było bardzo przydatne. Fëanáro czasem zapisywał różne teksty po swojemu. Wiedział, że Rúmil wyznaczył jasne zasady uzywania znaków, do których wszyscy się stosowali. Oczywiście, Fëanáro również je stosował – w pracach, które czytali inni. Ale osobiste notatki i przemyślenia zdarzało mu się zapisywać inaczej. Prościej. Od samego początku uważał, że reguły zapisywania sarati są skomplikowane i można je uprościć. Marzył o tym, że jak już dorośnie, też zostanie uczonym, który zajmuje się językiem. Najbardziej fascynowało go, jak mówiono, gdy jeszcze nie było sarati. Często przypominał sobie wtedy Míriel. Gdy Rúmil opowiadał im o starej quenyi, Fëanáro od razu słyszał w głowie śpiewny, lecz głęboki głos Míriel Þerinde. Po paru latach, mimo młodego wieku, stał się prowodyrem w dyskusjach na temat języka. Jakież było jego zdziwienie, gdy usłyszał z ust ojca: Serinde... Atar, ten który zawsze starał się oddać szacunek swojej vessë*... Nie podobały mu się argumenty Finwëgo: „chcę dostosować się do tego, jak mówi mój lud". Niewiarygodne. To pozostali Noldorowie powinni mówić tak, jak ich władca, nie odwrotnie. Ale najgorsza ze wszystkich była Indis. Fëanáro bywał w Taniquetilu i dobrze wiedział, jak brzmi wymowa Vanyarów: nieco inaczej, niż quenya noldorska, bardziej miękko i delikatniej. Ale na pewno nie tak, jak mówiła Indis. Jej żałosne próby upodobnienia się do Noldorów... Mało tego, odeszła od swojej rodzinnej mowy, od swojego dziedzictwa! I po co? By przypodobać się Finwëmu, oczywiście! To był kolejny powód, dla którego Fëanáro nie ciepiał Indis. On, Curufinwë Fëanáro, nigdy nie będzie mówił „s" zamiast „Þ". Jego potomkowie również.
Już to sobie wyobrażał. Teraz wszystko się zmieni. Indis wszystko pozmienia. Ale Wielkiej Sali nie ruszy! On, Fëanáro, nie pozwoli jej na to. Niech sobie projektuje ogród, o! To akurat mu obojętne. Mimo całej tej złości wciąż nie docierało do niego to, co się stało. Atar* się żeni. Po raz drugi. Z obcą. I niech mu nie mówi, że to dla jego dobra! Wszystko było dobrze, póki atar* nie zaszczycił go wieścią o Indis. Niech nie zasłania się tym, że Fëanáro potrzebuje ammë* i rodzeństwa. O nie, on już wiedział, że to tylko wymówka. Usprawiedliwienie. Atar* usprawiedliwia swoją zdradę. Zdradził go, bo chce mieć vessë*, która nie jest matką jego syna i jeszcze mieć z nią jakieś nowe dzieci! I zdradził Míriel. Zbezcześcił pamięć po zmarłej vessë*, którą przecież tak bardzo kochał! Gdyby ammë* żyła, Fëanáro nie musiałby tego znosić. Poczuł w sobie jeszcze większy żal. Zaakceptował jej decyzję. Ale chyba nigdy jej nie zrozumie...
Rzucił kolejnym kamieniem. Zgrabnie odbił się od powierzchni, ale za drugim razem wpadł do wody. A niech to! Jeszcze raz. Znowu. Rzucił z całej siły. Na tafli wody pojawiły się kręgi. Fëanáro usiadł na głazie przy brzegu. „-Dlaczego wszystko jest przeciwko mnie?"- pomyślał. Najpierw śmierć ammë*. Potem te wszystkie opiekunki użalające się nad jego losem. Valarowie, którzy zgadzają się na to wszystko. I atar*. Atar*, którego tak bardzo cenił i podziwiał! Ukrył twarz w dłoniach. Nie był pewien, ile czasu tak siedzi, ale zgłodniał. Cóż, od kilku dni żywił się tylko tym, co sam znalazł lub upolował. Nie pierwszy raz wyruszał na taką wyprawę. Ale pierwszy raz uciekł z domu. Ale to nie jego wina! To oni go do tego zmusili. Bo niby co miał zrobić w takich okolicznościach? Przed oczami stanęła mu zatroskana twarz ojca wykrzykującego jego essë*. Drzwi od gabinetu zatrzaskujące się za nim, gdy stamtąd wybiegł. Jego komnata, kuchnia, zdegustowana mina kucharki, stajnia i trakt wiodący do pałacu. Nareszcie wolność! Wolny od tych wszystkich ślubów, Vanyarów i poważnych rozmów.
Tak właśnie się wtedy czuł. Teraz miał wrażenie, jakby ktoś odciął mu skrzydła, na których wyfrunął z pałacu. Nie za bardzo wiedział, co dalej. Był głodny, a wczorajsze zapasy już się skończyły. No cóż, trzeba będzie iść czegoś poszukać. Spojrzał na swoje odbicie w wodzie. Skrzywił się. Był tak skupiony na tym, by o niczym nie myśleć, że całkowicie zaniedbał kwestię higieny osobistej, do której zwykle przykładał dużą wagę. Nawet wychodząc z kuźni wyglądał lepiej niż teraz. Właśnie, kuźnia. Tak, tego bardzo mu brakowało. Mistrz Mahtan pewnie zastanawia się, czemu Fëanáro wczoraj nie przyszedł do niego. No cóż, trudno. „-Przecież nie wrócę teraz do domu!" – pomyślał Fëanáro – „to by wyglądało tak, jakbym zaczął żałować tego, co powiedziałem o Indis. Albo jeszcze gorzej, jakbym ostatecznie zaaprobował to wszystko! Nie ma mowy!". Podniósł kolejny kamień. Upuścił go. Ochlapał się wodą. Nie przejęło go to. Popatrzył na kręgi rozchodzące się po powierzchni, potem zwrócił wzrok ku przeciwległemu brzegowi. Jak pięknie światła Laurelinu wyglądają na tafli wody... Jezioro zaraz będzie wyglądać jak płynne złoto...
Tak zajęty swoimi myślami i kontemplacją jeziora, nie zauważył, że od dłuższego czasu ktoś obserwuje go zza drzew.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top