Część 72

Obrzucam ostatnim spojrzeniem pokiereszowane twarze dwóch mężczyzn. Obserwuję, jak Chris wrzuca nieprzytomnego faceta do auta. Tego samego, którego smak czuję jeszcze na swoich ustach. Po którego dotyku skóra pali mnie do tej pory, a nikła zawartość żołądka jest gotowa do ujrzenia światła dziennego.

- Już dobrze - Dean całuje mnie w czoło i otwiera drzwi czarnego bmw starego typu od strony pasażera. Opadam na siedzenie i dociera do mnie powaga ostatnich dni. Ból przeszywa mnie całą, kiedy wykonuję najmniejszy ruch. Ostatnie godziny były tak przeładowane adrenaliną, iż zdawałam się go nie zauważać. Mam wrażenie, że teraz przypomina o sobie ze zdwojoną siłą. Boję się spojrzeć w lusterko nade mną. Chcę odwlec ten moment najbardziej jak się da.

Dean przekręca kluczyk w stacyjce. Ryk silnika boleśnie wdziera się do mojego umysłu. Krzywię się, kiedy z impetem ruszamy z miejsca. Oglądam się na dwa samochody jadące za nami. Przełykam sztylety zalegające mi w gardle, ukrywając twarz w dłoniach. Zwijam się w kłębek, chcąc skurczyć się w sobie najmocniej jak mogę.

Całą drogę milczymy, chłopak widząc mój stan zapewne domyśla się, że jeśli powiem chociażby jedno słowo, wszystko we mnie pęknie.

Wraz z zatrzymaniem pojazdu wypadam do przodu. Nawet nie pomyślałam, żeby zapiąć pasy. Dławię w sobie jęk bólu zionącego w moim ciele.

- Dasz sobie już radę? - lustruje moją twarz, doszukując się jakichkolwiek oznak słabości. Widząc moje pytające spojrzenie, zaciska usta. - Muszę jeszcze coś załatwić. I zająć się bagażem. Przyjadę później zobaczyć jak się czujesz, a teraz leć do domu i pokaż, że żyjesz, wszyscy pewnie odchodzą od zmysłów - ujmuje moją dłoń i delikatnie gładzi ją kciukiem. Uśmiecha się pocieszająco i skinieniem głowy zachęca mnie do wyjścia.

- Dziękuję, za wszystko - zagryzam dolną wargę, czując, że za moment się rozpłaczę. Staram się uśmiechnąć, lecz kończy się grymasem. Staję przed bramą i czekam, aż samochody znikną mi z oczu. Zerkam w dół. Ciemne jeansy są całe w ziemi, trawie i krwi. Biała bluzka zwisa smutno, rozdarta w dwóch miejscach, pokryta szkarłatnymi plamami. Poły czarnego swetra są rozwleczone i poszarpane, ale i tak się nimi otulam. Kurtka została w tamtym przeklętym pokoju, a jest dopiero początek marca. Przeczesuję posklejane włosy palcami, chociaż to i tak nie zmieni mojego marnego wyglądu. Biorę głęboki wdech i otwieram drzwi wejściowe.

Z zatrzymanym sercem przekraczam próg. Słyszę jak cichnie gwar rozmów dochodzących z salonu. Robi mi się słabo, jednak zmuszam się do zrobienia kroku naprzód. Wiruje mi w głowie, kiedy staję obok przejścia do pokoju.

- Dalej nie kontaktowała się z wami? - głos Michela uderza mnie w twarz. Puszczają mi wszelkie hamulce, a żałość ustępuje miejsca wściekłości. Zbieram się w sobie i wkraczam do pomieszczenia. Twarze wszystkich zastygają w bezruchu.

- Ty... chamie. Jak śmiesz... jak śmiesz tu przychodzić, kłamać, udawać... - wyduszam, patrząc prosto w zszokowane oczy dawnego przyjaciela. Sama nie wiem kiedy dopadam do niego i zaczynam okładać pięściami. Znowu budzi się we mnie głęboko ukryte zwierze. Uderzam go w szczękę, brzuch, drapię po szyi, staram się łokciem trafić w gardło, tak jak zrobił to jego kolega mnie. Otrząsa się i odpycha mnie od siebie. Chwyta za ramiona i potrząsa gwałtownie.

- Faith, uspokój się - odzywa się, a dźwięk jego głosu wierci sobie dziurę w mojej czaszce. Puszcza mnie w momencie, kiedy czyjaś pięść zderza się z jego twarzą. Upadam na kolana. Wstrząsa mną fala emocji. Histeria wyziera z każdej części mojego umysłu. Czyjeś ręce stawiają mnie do pionu. Przez taflę łez nawet nie dostrzegam kto to. Czuję obejmujące mnie ramiona, przylegam do szerokiej klatki piersiowej, wciąż wstrząsana szlochem. Pociągam nosem i wiem, kto stoi przede mną, jednak nie mam siły, by na niego spojrzeć.

- Człowieku! Zwariowałeś?! - zdławione słowa Michela biją mnie w plecy.

- Nie. Po prostu chciałem to zrobić, no i skoro ona twierdzi, że zasłużyłeś, to tak zapewne jest - ciepły ton działa jak balsam dla mojej umęczonej psychiki.

- Boże! Faith, co się działo, gdzie ty byłaś! - palce Thoma przebiegają po moich plecach, przez co jeszcze mocniej wbijam się w pierś chłopaka i ukrywam oczy w jego koszulce. Zaciskam pięści po obu stronach twarzy, nie chcę aby ktokolwiek mnie oglądał.

- To on za to odpowiada, on... - szepcze, wskazując jednym palcem na policjanta.

- Co ty bredzisz, Faith... - ojciec nie wierzy w moje słowa. - Coś jest nie tak, może lepiej będzie jak pójdziesz. Przyjedź później - instruuje mężczyznę stojącego niedaleko.

- Chyba będę jednak musiał ją zabrać na komendę - odpiera rzeczowym tonem.

- Nie! Nie, nie, błagam, nie zostawiajcie mnie z nim, nie - płaczę, w popłochu obejmując w pasie chłopaka, który miarowo gładzi mnie po plecach.

- Spokojnie, nigdzie cię nie puszczę - szepcze tuż przy mojej twarzy.

- Nie zgadzam się. Ona jest spanikowana, musi odpocząć. Nie sądzę, aby była zdolna składać jakiekolwiek zeznania. Jedź i poinformuj wszystkich, że się znalazła. Przyjedziemy, jak będzie na to gotowa i bez zbędnych dyskusji proszę - głos Toma drga od tonu nieznoszącego sprzeciwu. Nasłuchuję tylko trzaśnięcia drzwi. Wraz z nimi miękną mi kolana.

- Kochanie, powiesz nam, co się stało? - Lisa zadaje delikatnie pytanie. Zniża głos, dzięki czemu nie podraża moich nadwyrężonych już zmysłów.

- Później, proszę... - jęczę, zdając sobie sprawę z tego, jak żałośnie brzmię. Wiem, że opóźnianiem wszystkiego, mogę pogorszyć sprawę. Mam jednak cichą nadzieję, że Dean czuwa nad wszystkim za mnie. Obecnie marzę jedynie o gorącym prysznicu, własnym pokoju i kilku tabletkach przeciwbólowych.

Jak przez mgłę rejestruję, kiedy ktoś łapie mnie pod kolanami i bierze na ręce. Słyszę stukot psich pazurów, kiedy w czyichś ramionach przemierzam schody. Otwieram oczy dopiero, kiedy staję chwiejnie na nogach. Otaczają mnie tak dobrze znane mi ściany. Wzdycham ciężko, czując ulatujące ze mnie napięcie.


Wchodzę do łazienki z zaciśniętymi oczami. Zrzucam kolejne ubrania i nawet nie zerkając w lustro, wchodzę pod prysznic. Odkręcam gorącą wodę i przyjmuję baty wodne na bolącą skórę. Ból zaczyna promieniować i już po chwili pulsowanie rozchodzi się po całym moim ciele. Nie zauważam kiedy woda zaczyna mieszać się z łzami. One palą moje policzki bardziej, niż wrzątek lecący z rur.

Wychodzę dopiero, kiedy mienie się czerwienią. W niektórych miejscach aż ciężko dostrzec sińce i przekrwienia.

Staję przed lustrem i powoli unoszę powieki. Zatykam usta dłonią, aby stłumić szloch. Patrzy na mnie dziewczyna z zapuchniętą połową twarzy, podkrążonymi oczami i jedną powieką nieco zapadniętą od widniejącego nad nią rozcięcia. Z dolnej wargi sączy się krew. Chyba nawet pamiętam, jak ją przygryzłam, a następnie dostałam w twarz. Kość policzkowa jest koloru wrzosów. Spoglądam w swoje oczy. Są matowe, ich blask umknął gdzieś po drodze. Wyziera z nich taka sama żałość, jaka w tej chwili mnie pochłania. Nie pierwszy raz przekonuję się, że oczy są zwierciadłem duszy.

Wciągam legginsy do kolan i bluzkę z długim rękawem. Nie chcę pokazać swoich poobijanych rąk, pleców i brzucha. Zaciskam wargi i rozczesuję włosy, ignorując pieczenie rozchodzące się z czubka głowy. Dotykam miejsca palcem i krzywię się nieznacznie. Z pewnością dostałam w głowę czymś ciężkim, wtedy przed stajnią.

Wzdycham ciężko i wychodzę z na wpół rozczesanymi włosami.

Nie zdążam dojść do łóżka, a drzwi do pokoju uchylają się powoli i staje w nich Liam. Wciąż nie wiem co tu robi i jak to się stało, że się z Willem nie pozabijali.

Siadam i podciągam kolana pod brodę. Obejmuję nogi ramionami i staram się opanować drżenie rąk. Zajmuje miejsce obok i przygląda mi się badawczo. Nie chcę, żeby oglądam mnie w takim stanie, jednak po chwili dociera do mnie, że to nie ma żadnego znaczenia.

- Powiesz mi co się działo? Gdzie byłaś? - zaczyna łagodnie, kładąc dłoń na mojej kostce. Odskakuję do tyłu, dysząc ciężko. Wciąż w głowie mam wizję tego obleśnego chłopaka. Jedno palce na mojej skórze. Jego usta na mojej szyi... Kwas żołądkowy podchodzi mi do gardła. Podnoszę wzrok i patrzę w zwiedzione oczy chłopaka.

- Przepraszam... - jąkam i ukrywam twarz w dłoniach. Powieki mnie pieką od wzbierających łez.

- Już dobrze, rozumiem - ujmuje moje nadgarstki i odciąga moje ręce.

- To... to Michel. To przez niego, chciał dostać się do pieniędzy i firmy ojca... On... On zabił moją mamę - nie wytrzymuję i wybucham płaczem.

- Nie płacz, proszę, nie płacz - szepcze i przyciąga mnie do siebie. Cała się trzęsę, nie mogąc powstrzymać szlochu. Zaciskam palce na jego koszulce. Po mojej głowie ciągle krążą jakieś obawy, mam wrażenie, że mimo wszystko nie mogę się czuć bezpiecznie. Nawet w domu, nawet z bliskimi... Nawet z samą sobą.

- Nie wierzysz mi... Wiem. Ale to prawda, choć tak bardzo bym chciała, aby to było kłamstwo... Ale to prawda, prawda, prawda - powtarzam histerycznie, jakby to miało sprawić, że będę bardziej wiarygodna.

- Wierzę ci. Skoro tak mówisz, to ci wierzę. I przynajmniej nie mam żadnych wyrzutów sumienia, że na dole go uderzyłem. - chwyta moją twarz w dłonie i zmusza, abym na niego spojrzała. - Chociaż... i tak bym nie miał - dodaje po chwili, puszczając mi oczko. Uśmiecham się niemrawo, dziękując mu w duchu za to, że po prostu tu jest. - A gdzie byłaś? Wiesz? - kontynuuje ciężki temat. Zaciskam usta i tylko kręcę głową.

- Jezu, Faith... Jak ja się bałem - patrzy na mnie zbolałymi oczami, przyciągając ponownie do swojej piersi. A jak ja się bałam.. Odpowiadam mu myślach. Komentuję to tylko skinieniem głowy nie wydając z siebie żadnego dźwięku. - Odpocznij, powiem im, że zasnęłaś - całuje mnie w czubek głowy i zostawia samą.

Casper z Arią wdrapują się na łóżko i zajmują miejsca po obu moich stronach. Gładzę ich głowy i znowu czuję przepełniającą mnie nicość. Znowu czuję, że się gubię. Znowu czuję, że się rozpadam. Z każdą sekundą coraz bardziej i bardziej. Niegdyś wszystko wydawało się łatwe, proste. Wolałabym żyć w wiecznej nienawiści do ojca, ale żeby tylko mama żyła. Ile bym dała, żeby cofnąć czas. Żeby wrócić do mojego domu. Do mojego życia. Do życia, w którym byłam bardziej szczęśliwa.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top