Część 70
Ciemność mnie pożera, dławi, dusi. Płuca się zapadają, nie chcą przyjmować dostatecznej do funkcjonowania porcji tlenu. Gdzieś w moim wnętrzu wyją syreny ostrzegawcze, lecz ja nie wiem co się dzieje. Oddech mi rzęzi, po karku spływają krople potu. Staram się rozsznurować powieki, ale to niebywale trudne. Chcę otworzyć usta i nabrać duży haust powietrza, którego moje ciało tak pragnie. Odkrywam, że nie mogę tego zrobić. Moje wargi coś skupia blisko siebie. Poruszam się. Moje ruchy są ograniczone, chcę uderzyć łokciem w przedmiot za moimi plecami. Nie mogę oderwać ręki od boku. Zaczynam się szarpać i dyszeć. Przez ogromny przypływ adrenaliny nawet nie wiem, kiedy otwieram oczy. Długo nie mogę się oswoić z półmrokiem, pulsowanie w czaszce uniemożliwia normalną pracę wzroku. Rozglądam się z trudem, mając ograniczone pole widzenia. Jestem w pozycji półsiedzącej. Ręce mam przyparte do boków, nogi związane, usta zaklejone. W kilku miejscach oplata mnie lina, przytrzymująca moje ciało przy beli za mną. Staram się uwolnić dłonie lub nogi, jednak tylko się krzywię. Tępy ból łamie mi kości, dławi mnie suchość gardła i ust. Nie mogę uspokoić palpitacji serca, które szarpią moje nerwy. Nie mam pojęcia gdzie jestem. Pomieszczenie jest niemalże puste, w kącie stoi jedynie stolik i krzesło. Po lewej stronie jest okno, przez które sączy się blada poświata księżyca. Spoglądam w dół na swoje kieszenie. Nie mam telefonu, jednak poza tym żadna rzecz z mojej garderoby nie zniknęła. Zamykam oczy i ignorując ból, staram się przypomnieć co się stało. Wychodziłam ze stajni, chyba zemdlałam... Uderzam lekko głową o belę z tyłu. Mój krzyk jest tłumiony przez taśmę na ustach. Ból jest porównywalny do kilkunastu noży wbitych w moją potylicę. Wiercę się, czując narastającą panikę. Cichy szloch przebija się przez moje zaklejone usta. Jestem całkiem unieruchomiona. Łzy jak grochy zaczynają toczyć się po moich policzkach.
Nie wiem ile czasu upływa, ale wyczerpanie zakleszcza mnie w swoich ramionach. Spuszczam głowę, nawet nie próbując już walczyć o zachowanie przytomności.
Głowa odskakuje mi na bok, a piekący ból pochłania połowę twarzy.
- Wstajemy, księżniczko - dociera do mnie ochrypły głos. Staram się złapać ostrość widzenia i patrzę na mojego towarzysza. Jest wysoki, jednak jego sylwetka jest szczupła, brakuje mu chociażby odrobiny mięśni. Ma góra dwadzieścia pięć lat, ale przez zarost wydaje się starszy. Przydługie, brązowe włosy opadają mu na czoło. Przygląda mi się z ironicznym uśmiechem. Ujmuje mój podbródek i unosi moją głowę, odwracając ją w dwie strony.
- Całkiem niezła buźka - kiwa głową i jednym ruchem zrywa taśmę z moich ust. Wzdrygam się i patrzę na niego z obrzydzeniem.
- Kim jesteś i czego ode mnie chcesz... - chrypię, czując ostre palenie w gardle. Parska gardłowym śmiechem i wciska dłonie do kieszeni dżinsów.
- Jakie konkrety - patrzy na mnie przeraźliwie niebieskimi oczami.
- Nie lubię niedomówień - wykrztuszam, a wyczerpanie wnika w każdą komórkę mojego ciała.
- A ja lubię dziewczyny, które wiedzą czego chcą - jego usta rozciągają się w jeszcze szerszym uśmiechu. Podchodzi bliżej i nachyla się w moją stronę.
- Wypierdalaj i nawet nie próbuj mnie dotykać - warczę, próbując się wyszarpnąć z więzów.
- Ooo jaka groźna. Skarbie, radzę współpracować, to może dla nas obojga ten czas będzie wyjątkowo przyjemny... - mruczy, oblizując wargi.
- Śnisz... - zaciskam szczęki, nie zwracając uwagi na liny wżynające się w moją skórę.
- Dereck! Chodź tu do cholery - czyjś głos dobiega zza drzwi. Szatyn rzuca mi przelotne spojrzenie i wywracając oczami wychodzi z pokoju. Pierwszy raz od śmierci mamy czuję się taka bezradna. Nie wiem co mam zrobić, nie wiem co może się stać, nie wiem nic. Oddech co chwila zamiera mi w piersi, a łzy bezlitośnie cisną się do oczu. Właśnie teraz, kiedy najmniej potrzebuję okazywania słabości. Spinam się, kiedy drzwi znowu się otwierają. Tym razem pojawia się nieco starszy facet. Ma co najmniej trzydzieści pięć lat. Dociera do mnie zapach papierosów i kwaśnego potu. Przez moment wiruje mi w głowie, a kwasy żołądkowe podchodzą do gardła.
Nie mogę się odezwać, bo drżenie głosu zdradziłoby rozpacz wkradającą się do mojego umysłu.
Obserwuję tylko, jak bierze ze stolika szklankę i nalewa do niej wody. Dopiero uświadamiam sobie, jak bardzo jestem spragniona. Widzi, jak na niego patrzę i podchodzi do mnie z wyraźną niechęcią.
- Masz - wzdycha i podsuwa mi szkło do ust. Piję łapczywie, z ulgą odnotowując nawilżenie śluzówek. - Jeszcze tego brakowało, żebym się gówniarzami zajmował - jęczy, wyraźnie niezadowolony.
- Dlaczego mnie tu trzymacie? - podnoszę na niego zmęczone oczy, nie wiedząc już czego się chwycić.
- Niedługo się dowiesz. Albo i nie - wzrusza ramionami i nawet się nie oglądając, znowu zostawia mnie samą.
Jęczę przeciągle i głucho upadam na kolana. Moim ciałem wstrząsa kaszel, który rozpala żywy ogień w moich płucach. Młodszy z mężczyzn podciąga mnie za ramiona. Staję z trudem, czując jak słabnę z każdą minutą. Powłóczę nogami, co rusz tracąc równowagę. Dostaję w twarz od faceta śmierdzącego dawno niezmienioną koszulką.
- Idź normalnie do kurwy - klnie, wypluwając wykałaczkę spomiędzy zębów. Przewiązuje mi oczy i wypycha na zewnątrz. Świeże powietrze, niczym powiew wolności otula mnie całą. Tęsknie biorę głęboki oddech, tuż przed uderzeniem w tył głowy. Schylam się i wpadam do samochodu. Ramiona mam boleśnie wykręcone do tyłu, a czołem obijam się o szybę. Już nie pytam dlaczego. Już nie pytam kim są, kiedy mnie wypuszczą. Wiem, że to nic nie zmieni. Po raz trzeci od trzech dni zmieniamy miejsce przebywania. Od trzech dni powoli tracę nadzieję. Od trzech dni zmieniłam pozycję kilka razy, kiedy zostałam przeprowadzona do łazienki. Od trzech dni nie miałam w ustach więcej niż trzy kromki chleba i banan. Dodatkowo dwie szklanki wody dziennie. Za mało, by zaspokoić głód, za dużo, by umrzeć. Zaczynam myśleć, że to ich taktyka. Chcą mnie osłabić, doprowadzić do stanu, w którym mój umysł nie zauważy więcej, niż przerażające uczucie głodu. Sądzą, że dzięki temu, nie będę mogła się skupić i zająć rozmyślaniem. W pewnym stopniu mają rację, ale mój organizm jest przyzwyczajony do małych dawek jedzenia bardziej, niż to sobie wyobrażają. Podskakuję, kiedy samochód najeżdża na jakiś wybój. Skręcony żołądek podchodzi mi do gardła. Docieramy w końcu i jeden z nich wyszarpuje mnie z samochodu.
Po zapachu poznaję, że to ten starszy.
- Będziesz miała łazienkę do dyspozycji, musisz się umyć, bo zaczynasz cuchnąć - wydmuchuje papierosowy dym niedaleko mojej szyi, prowadząc mnie przed sobą.
- I kto to mówi - syczę, z wysiłkiem stawiając kolejne kroki. W jednej chwili ląduje twarzą na żwirze.
- Grzeczniej, skarbie - pociąga za supeł, związujący ze sobą moje dłonie. Towarzyszy mi ból, jakby moje ramiona zostały wyrwane z zawiasów.
- Pomocy! - zaczynam wrzeszczeć tak głośno, na ile pozwalają mi zgromadzone siły. Obrywam w brzuch z ciężkiego buta. Znowu upadam, uderzając kolanami o podłoże. Biorę głęboki oddech. Smakuję tlenu, tlenu zaprawionego metaliczną krwią.
- Gęba na kłódkę! - dociera do mnie szorstki głos. Przełykam jęki, wstrząsające moim ciałem. Dźwigam się na nogi i od razu zataczam do tyłu. Mężczyzna znowu mnie popycha. Każdy krok jest niewyobrażalnie ciężkim wyzwaniem. Moje ograny obumierają, kości się łamią, skóra poprzebijana jest igłami bólu. Ktoś zrywa mi opaskę z oczu. Mam wrażenie, że ściany krwawią, wszystko barwi się czerwienią. Podłoga zapada się pode mną. Krew dudni mi w głowie, nie rozumiem słów wypowiadanych przez moich porywaczy. Wlokę stopy w kierunku, którego nawet nie mogę określić. Odnoszę wrażenie, że śmierć byłaby wybawieniem.
Rozwiązują mnie i wpychają do pokoju. Podpieram się o ścianę i pocieram zdarte nadgarstki. Kieruję się w stronę wąskich drzwi. Znajduję za nimi małą łazienkę, w nieco opłakanym stanie. W środku przeszukuję szafki. Są dwa ręczniki, jeden w gorszym stanie od drugiego. Nie zwracam na to uwagi, tylko odkręcam wodę i przekręcam zamek w drzwiach. Zrzucam ubrania i wchodzę pod letnią wodę. Zaczynam się trząść, szloch mnie obezwładnia. Łzy mieszają się z wodą i znikają w odpływie. Zanosząc się płaczem, obmywam całe ciało. Pokrywa mnie gęsia skóra, nawet kiedy już się ubieram w stare ubrania. Patrzę w zabrudzone lustro, które przecieram jednym z ręczników. Po drugiej stronie widzę obraz nędzy i rozpaczy. Podpuchnięte oko, białka przekrwione, policzek zasiniony. Dolna warga spuchnięta z głębokim rozcięciem. Boję się podciągnąć koszulkę, podczas mycia odwróciłam wzrok. Wystarczy mi obraz nadgarstków obdartych do żywego. Przeczesuję mokre włosy palcami i wracam do pokoju. Podchodzę do okna, jednak nic mi to nie daje. Jedynym widokiem są ogromne pola i lasy.
Siadam na skraju twardego łóżka. Ukrywam twarz w dłoniach i zmuszam się do szukania jakiegokolwiek rozwiązania. Wzdrygam się, kiedy trzaskają drzwi.
- Długo to jeszcze potrwa? - wykrztuszam, czując się całkiem bezsilna.
- Spokojnie. Czekamy tylko na właściwą cenę - szatyn wzrusza ramionami i stawia talerz na stole. To zdanie uderza mnie w twarz, zmuszając do szybszego myślenia. Prycham pod nosem.
- Czy ojciec założył tak zaawansowane blokady, że już nie dajecie rady się przebić? - pytam, zastanawiając się, dlaczego wcześniej na to nie wpadłam.
- Szybko łapiesz. Brawo - kwituje skinieniem głowy.
- On się nie podda. Nie dostaniecie akcji firmy - podsumowuję, prostując plecy.
- To nie dostanie córeczki. Ja się nie pogniewam, jeśli będę cię miał na wyłączność - mruga do mnie i wychodzi z szerokim uśmiechem. Wstrząsa mną obrzydzenie.
Do wieczora nikt do mnie nie zagląda. Zjadam przyniesioną kanapkę z kawałkiem sera. Wytężam słuch, kiedy do rozmów na korytarzu dołącza trzeci głos. Kucam przy drzwiach, starając się wyłapać cokolwiek.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top