Część 7
17.02.25 edit.
- Do Chicago. Lecisz do twojego taty - z każdym kolejnym słowem, dźwięczność jego głosu zanika. Mija chwila, zanim dociera do mnie to, co powiedział. Wiedziałam, że to powie, a mimo to, rzeczywistość tych słów wgniata mnie w ziemię.
- Żartujesz - charczę, czując jak oczy zachodzą mi łzami. Kiedy chłopak nic nie odpowiada, tylko uparcie unika mojego spojrzenia, z moich ust wydobywa się histeryczny śmiech. Wiatr rozwiewa mi włosy, które przyklejają się do mokrych od łez policzków. To jeden z tych momentów, który sprawia wrażenie, jakby się oglądało film. Ta sytuacja nie może mnie dotyczyć, jest zbyt surrealistyczna, chociaż od początku ,widmo tej informacji deptało mi po piętach. Nie wiem na co liczyłam, nigdy nie wierzyłam w cuda, bo rzeczywistość wielokrotnie mi pokazała, że nie warto. Ciężki głaz ląduje mi na dnie żołądka, mam wrażenie że za sekundę zapadnę się w otchłań ciemnej ziemi, gdzie cała ta sytuacja przestanie mieć jakikolwiek znaczenie.
- Obiecałeś mi pomóc - szepczę w końcu, jednym ruchem rozplątując węzeł uwiązu, po czym wskakuję na grzbiet konia. To nie jest odpowiednia chwila na działanie, ani żadne decyzje, jednak również nie jest to moment, w którym mogę oczekiwać od siebie logicznego myślenia. Brak siodła, czy chociażby ogłowia wcale nie zniechęca mnie do tego, co zamierzam zrobić. Nie wiem nawet, co chce osiągnąć. Może nic. Może wszystko. Może mam nadzieję, że dystans pomoże mi logicznie myśleć i cudem znajdę inne wyjście z tej sytuacji. Albo ostatnia, tląca się we mnie cząstka dawnej, ironicznej i sarkastycznej mnie, chce uprzykrzyć życie pewnemu policjantowi. Dla samego faktu zrobienia tego, choć dobrze wiem, że nie on jest winien tej sytuacji.
- Hej, Faith! Czekaj, spokojnie. Obecnie to będzie dla ciebie najlepsze rozwiązanie - stara się mnie uspokoić, choć wyraźnie słyszę drżenie jego głosu. Widzę, że próbuje przejść przez płot, w celu podejścia do mnie, więc działam, nie zastanawiając się dwa razy i dociskam łydki do boków konia. Chwytam się grzywy, jednocześnie trzymając kurczowo końcówkę uwiązu w dłoni i prowadzę Akryla prosto na ogrodzenie. To głupie, lekkomyśle i nieodpowiedzialne, oczywiscie, jednak jakie to ma w tej chwili znaczenie? Zbliżając się do przeszkody, zbieram się w sobie, daję sygnał do skoku i podążam za ruchem konia. Z gracją wybijamy się w powietrze, by po chwili znów stanąć na ziemi. Poganiam konia do aktywnego, obszernego galopu, nawet nie zwracając uwagi, w jakim kierunku zmierzamy. Przez ułamek sekundy moja głowa jest cudownie lekka, wszelkie lęki i smutek zostają daleko za mną i chociaż doskonale zdaję sobie sprawę, że to uczucie za moment przeminie, a może właśnie dlatego, staram się czerpać z niego jak najwięcej.
Nie jestem pewna, jaki dystans dzieli nas od domu, gdy koń zaczyna nerwowo machać głową, przez co ledwo utrzymuję się na jego grzbiecie. Brak siodła, czy ogłowia zdecydowanie mi nie pomaga. Odzyskuję równowagę, jednak kiedy zwierzę galopem przeciska się pod nisko zawieszonymi gałęziami, chcąc nie chcąc - zsuwam się na ziemię.
Z impetem ląduje na mchu i żwirze, a przestraszony koń natychmiast staje. Na sekundę robi mi się ciemno przed oczami, przymykam powieki, potrzebuję chwili, żeby dojść do siebie i odnoszę wrażenie, że nie ma to wiele wspólnego z upadkiem. Wszystkie zmysły atakują mnie ze zdwojoną mocą. Dociera do mnie zbliżający się zmierzch, czuję zimne powietrze szczypiące w policzki, czuję ból rozrywający mi klatkę piersiową od środka. Wdech, wydech, wilgoć podłoża przenika mi przez ubranie, drżenie pochłania mnie całą. Podpieram się drzewa i próbuję wstać, jednak przeszywający ból w kostce skutecznie mi to utrudnia. Zaciskam zęby, czuję, jak uszkodzona kończyna zaczyna miarowo pulsować. Kumulacja odczuć, myśli i bodźców przyprawia mnie o mdłości. Akryl jest widocznie zdenerwowany, macha łbem, próbując sięgnąć zębami szyi. Staram się opanować, skupić i myśleć. W miejscu, którego usilnie koń próbował dosięgnąć, zauważam duże zgrubienie, z którego delikatnie sączy się krew. Naciskam miejsce ukąszenia z obu stron, aby spróbować pozbyć się choć części jadu, który zostawił jakiś zmutowany owad.
- Już dobrze - szepczę cicho, nie jestem pewna, czy staram się uspokoić konia, czy może raczej siebie. Po chwili koń wzdycha głęboko i wtula chrapy w moje dłonie. Obwiązuję mu uwiąz dookoła szyi, proszę go o ukłon i z pulsującą nogą wspinam się na jego grzbiet. W tej chwili jestem przeszczęśliwa, że kiedyś miałam na tyle chęci i uczyłam go sztuczek. Gładząc dłonią jego szyję dopiero widzę, jak bardzo jest mokra od potu.
- Jak ja mogłam cię tak narazić - kręcę głową z niedowierzaniem. Mój umysł ochłonął, emocje opadły i cała ta sytuacja uderza we mnie z całą mocą swojej głupoty. Akryl nie ma nic wspólnego z zaistniałą sytuacją, a swoim egoistycznym, lekkomyślnym zachowaniem naraziłam go na możliwe kontuzje i ogrom stresu. I w imię czego? Chyba sama nie jestem tego pewna. Ruszam stępem, starając się zorientować, gdzie w ogóle jesteśmy.
*
Błądzimy od dobrych trzydziestu minut. Powoli zaczynam się denerwować, nie wspominając o tym, jak bardzo trzęsę się z zimna. Wychodząc do stajni nie przewidziałam tak dalekiej i długiej wędrówki, a co za tym idzie, nie ubrałam się odpowiednio. Każda ze ścieżek wygląda identycznie, słońce już schowało się za horyzontem i las nie wygląda ani odrobinę przyjaźnie. Po mojej zawziętej minie nie został nawet ślad, a i z buntowniczego nastawienia niewiele się uchowało. Pozostała raczej niepewność i uczucie zawodu z samej siebie. Poddaję się, nie mam pojęcia, w którą stronę iść. Rozluźniam się i nie daję zwierzęciu żadnych sygnałów. Muszę pomyśleć. Jednak koń stwierdza, że nie ma na to czasu i cicho rży, stawiając uszy.
Unoszę jedną brew z niedowierzaniem. Mam nieodparte wrażenie, że on chce mnie zaprowadzić do domu. Niepewność, co do tego stwierdzenia znika w momencie, kiedy ten sam zaczyna iść w innym kierunku, niż podążaliśmy dotychczas. Nieco sceptycznie podchodzę do tego pomysłu, ale nie mam na tą chwilę lepszej opcji, więc nie pozostaje mi nic innego, jak nie ingerować i mieć nadzieję, że nie pogorszy to naszego położenia.
- Jesteś genialny! - szepczę, niezmiernie szczęśliwa, nadal nie dowierzając, gdy widzę nasz padok. Uśmiech i ciepłe uczucia znikają, kiedy zbliżamy się do domu i widzę stojące przed nim kilka radiowozów. Skupiam wzrok na padoku i dostrzegam poruszające się po nim pojedyncze światła. W pewnej chwili ostrość widzenia zakłóca mi ostry blask latarki, który zatrzymuje się na moich oczach.
- Jest! Znalazłem ją! - wsłuchuję się w męski głos, jednocześnie zasłaniając twarz dłonią.
- Nie po oczach, cholera jasna - warczę, nie mogąc spojrzeć przed siebie. Pod zamkniętymi powiekami przemykają mi plamy różnorakich barw.
- Już, już. A teraz zejdź - nieznajomi mi policjant zwraca się do mnie tonem nieznoszącym sprzeciwu, ale chociaż zmienia tor promieni światła.
Marszczę brwi, patrząc na niego sceptycznie. Nie zmieniam położenia, tylko kiwam mu głową bez słowa i popędzam konia w stronę stronę stajni. Nie wiem, czy jestem gotowa zmierzyć się z tą sytuacją.
- Faith! Jak mogłaś się tak narazić?! To było skrajnie nieodpowiedzialne! - Michel doskakuję do mnie w chwili, w której podjeżdżam pod dom. Akryl cały czas stąpa ostrożnie i parska głośno, zdecydowanie nieprzyzwyczajony do takiego zamieszania w okolicy jego domu.
- Aha - mruczę jedynie, kierując konia do stajni. Na sam jego widok fala złości i rozgoryczenia powróciła, przypominając, dlaczego zrobiłam to, co zrobiłam. Fakt zbliżającego się momentu wylotu, niemal całkowicie odbiera mi oddech.
- Faith do cholery! - krzyczy za mną. Już nic nie odpowiadam, tylko pokazuję mu środkowy palec. Nie znam go. Nie jestem mu nic winna, ani on nie jest winny nic mnie. Przez ostatnie dni jedyne, co mi się z nim kojarzy to irytacja i niepokój. Słyszę stłumione śmiechy policjantów, które dają mi poczucie mini zwycięstwa, jakim było upokorzenie Michela. Jeden zero dla mnie. Świat jest zbudowany z małych zwycięstw.
Zsuwam się z konia, stając na jednej nodze. Nie zważając na ból kostki, wprowadzam Akryla do boksu, zakładam mu derkę, sprawdzam nogi, żelem łagodzącym smaruję miejsce po ukąszeniu i na koniec daję mu kolację. Kuśtykam pod dom, gdzie nadal jest zgromadzenie policji.
- Co ci się stało?! - podkomisarz rzuca z wyraźną paniką w głosie, kiedy tylko mnie dostrzega. Przewracam oczami i patrzę na niego wzrokiem pełnym goryczy i rezygnacji.
- Możemy przestać udawać, że obchodzą nas nasze losy? - rzucam mu krótkie spojrzenie, wzruszając ramionami. Zmęczenie pochłania mnie od środka, nie mam siły na to, co przyniesie jutro, a co tu mówić o zbędnych dyskusjach.
- Przestań zachowywać się jak dziecko! - wybucha, a na moich ustach pojawia się delikatny uśmiech. Może nie powinnam, może ma rację, to nie jego wina, że nie był w stanie znaleźć innej opcji, ale mimo to, minimalną satysfakcję sprawia mi jego złość. Może faktycznie ta sprawa jest istotna dla jego kariery. Może i faktycznie się przejął, jednak jedyne co pokazuje swoim zachowanie, to brak stabilności. Tym nie zyska w oczach przełożonego. - Nie ważne - kontynuuje, wypuszczając powietrze ze świstem. - Idź się spakuj. Dzisiaj nie lecisz do ojca, bo dzięki tej sytuacji, spóźnisz się na samolot. Następny jest jutro rano. Masz całą noc na spakowanie siebie i zwierząt. Ale najpierw pojedziemy do szpitala. - przyjmuje profesjonalną, służbową postawę. Jego głos jest stanowczy i niemal całkowicie spokojny. Przekrzywiam głowę przez całą jego wypowiedź i unoszę brwi, co go wyraźnie irytuje. Zastanawiam się, czy myślałam na tyle głośno, że był w stanie to usłyszeć, że nagle przyodział profesjonalny wyraz.
- A... daj mi spokój - macham ręką i znikam za wejściowymi drzwiami. Nie mam ochoty na dyskusje, na przepychanki, nie mam ochoty na nic.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top