Część 60

Macham krótko i podążam wzrokiem za odjeżdżającym samochodem. Kiedy znika za zakrętem, poprawiam polar na ramionach i wchodzę do budynku stajni. Smugi światła wpadają przez szyby. Unoszący się kurz rysuję się w nich niczym drobinki brokatu. Połowa boksów jest zapełniona. Konie leniwie przeżuwają siano, lub wystawiają do mnie głowy, zaciekawione, czy mam dla nich coś dobrego. Gładzę kilka chrap pod rząd, jednak zmierzam do swojego boksu. Jestem kilka metrów od niego, a kary łeb z dużą, białą łysiną wychyla się znad drzwiczek. Wlepia we mnie bystre oczy i rży radośnie, tupiąc jednocześnie nogą w ścianę.

- Wariat - podchodzę i całuję go między nozdrza. Zakładam mu kantar i zaczepiam uwiąz. Domykam zasuwkę na drzwiach, po czym przechodzę na lewą stronę konia. Kolega Akryla z boksu obok rży za nami, kiedy opuszczamy budynek. Ciepła aura tworzona przez mury stajenne znika niczym bańka mydlana. Zamiast niej pojawia się tysiące maleńkich ostrzy, atakujących moje policzki i dłonie, mimo tego, że są okryte rękawiczkami. Wzdrygam się i bardziej wciskam szyję w kołnierzyk bluzy. Mijam dwie dziewczyny, jeżdżące na odkrytej ujeżdżalni. Z drugiej strony, jeden chłopak i starsza dziewczyna jadą na krytą halę. Tuż za nimi mały chłopiec pogania kucyka do szybszego stępowania. Uśmiecham się, widząc, jak nie może dogonić zapewne swoich towarzyszy, na tak małym koniku. W takim razie kieruję się na okólnik. Pokrywa go dość gruba warstwa śniegu. Na szczęście jest sypki, więc nie będzie tak źle. Zamykam za nami bramę i odpinam uwiąz od kantara. Akryl potrząsa łbem i parska w biały puch. Przewieszam linkę przez płot, a lonżę ściągam z barku. Staję na środku i odganiam od siebie konia. Patrzy na mnie nieco zaskoczony. Dawno nie robiłam z nim tego ćwiczenia, warto przypomnieć.

Łapię za jeden koniec liny i strzelam nią tuż za zadem Akryla. Ten puszcza się szalonym galopem dookoła okólnika. Garbię się nieco i wlepiam wzrok prosto w łeb zwierzęcia. Po trzech okrążeniach zaczyna zwalniać. Ponownie strzelam lonżą i wyrzucam w jego kierunku ręce. Nie pozwalam mu na przejście do kłusa. Kieruje wewnętrzne ucho w moją stronę i po chwili zaczyna poruszać szczęką, jakby coś przeżuwał. Daje mi do zrozumienia, że nie chce być sam, chce jak najszybciej znaleźć się przy mnie. Poganiam go kolejny raz. Po tym ruchu zniża głowę niemalże do samej ziemi. Opuszczam ręce wzdłuż ciała, spuszczam wzrok i odwracam się do niego tyłem. Natychmiast się zatrzymuje. Uderzanie kopyt o podłoże cichnie, by po chwili głucho i spokojnie uderzać w warstwę śniegu. Czuję na karku jego oddech. Wypuszcza mi masę gorącego powietrza we włosy. Uśmiecham się pod nosem i powoli wyciągam rękę. Opiera na mojej dłoni swoje chrapy. Staję bokiem i z czułością gładzę po nosie. Biorę głęboki oddech i ruszam prze siebie. Koń podąża tuż za mną, nieważne w jakim kierunku się udam.

Przechodzę pod jego brzuchem i dotykam każdej możliwej partii ciała. Nie zwraca na to najmniejszej uwagi.

- Faith? - na czyjś głos podskakuję w miejscu, przez co uderzam głową w brzuch konia. Na szczęście dalej stoi w tej samej pozycji, tylko popycha mnie nosem.

- Jezu! Michel! - na czworaka wypełzam spod Akryla.

- Przepraszam - parska śmiechem, widząc moje położenie - Możesz mi powiedzieć, co robiłaś pod tym koniem? - drwi dalej, ledwo powstrzymując śmiech.

- Odczep się - warczę, trochę zbyt agresywnie.

- Hej, wyluzuj - upomina mnie nieco urażony.

- To teraz ja przepraszam - uśmiecham się półgębkiem i staram się nie patrzeć w stronę postaci Lukasa, czającej się przy jednym z padoków. - Co ty tu robisz?

- Pojechałem do ciebie z myślą, że męczysz się z kacem w domu. Teraz jak o tym myślę, nie wiem jak mogłem być taki głupi. Ty i siedzenie w domu - wywraca oczami ze śmiechem. Dopiero zauważam, że w obu dłoniach trzyma kubki z parującymi napojami. Podąża za moim wzrokiem i wysuwa jeden z kubków w moją stronę. Obejmuję styropianową powierzchnię zmarzniętymi palcami. Wciągam zapach świeżej kawy z nutą cynamonu. Upijam łyk, czując jak przyjemne ciepło rozlewa się po moim przełyku. Stawiam do połowy pełne jeszcze naczynie na żerdzi. Biorę uwiąz, który przewiązuje przez szyję konia, po czym wskakuję na jego grzbiet.

- Otworzysz? - kiwam głową w stronę białej bramy. Nie odpowiada, tylko spełnia moją prośbę.

- Wsiadasz? - szczerzę się, klepiąc kłąb zwierzęcia.

- A muszę? - jęczy, krzywiąc się nieznacznie. Kiwam ochoczo głową i z rozbawieniem patrzę jak wzdycha. Przekładam nogi tak, że teraz siedzę tyłem do głowy Akryla. Chłopak podprowadza go do płotu i wspinając się po szczeblach wsiada. To dobre rozwiązanie. Gdyby próbował wejść moim sposobem, mógłby mu nieźle obić żebra. Śmiem sądzić, iż nie waży, jak ja, niecałych pięćdziesięciu kilogramów.

Poprawia się i prostuje. Siedzimy twarzami do siebie. Akryl porusza się, pokazując, że niezbyt podoba mu się ten pomysł. Ściskam jego boki łydkami, przez co rusza do przodu. Widzę w oczach policjanta przerażenie. Gryzę się w język, aby powstrzymać wybuch śmiechu.

- Jak mam nim kierować? - pyta spanikowany.

- Zaufaj mi. I.. mów czy skręcać w lewo, czy w prawo - śmieję się, kładąc mu dłoń na ramieniu. Widzę, że z trudem przełyka ślinę i ledwo wypowiada słowo prawo. Lewą łydkę dociskam w miejscu domniemanego popręgu, a prawą przesuwam do przodu tak, że przylega do nogi Michela. Dodatkowo przenoszę ciężar na lewą stronę i koń posłusznie skręca w prawo. Mężczyzna patrzy na mnie zaskoczony, a na jego wargi wkrada się uśmiech. Wzruszam tylko ramionami i upijam nieco, ostygłej już, kawy. Kręcimy się tak między ujeżdżalniami i padokami. Kiedy palce u stóp zaczynają boleśnie mrowić, kieruję Akryla do stajni. Tuż przed wejściem stoi Liam. Najwyraźniej czeka na Lukasa. Ma na sobie czarny płaszcz i szare dżinsy. Dłonie wciska do kieszeni płaszcza i rzuca mi dziwne spojrzenie. Sama nie wiem, czym dokładnie emanuje. Mieszanina bólu, złości, nienawiści i rozczarowania zarazem. Dość dziwne połączenie. Prycham jedynie pod nosem i czekam, aż Michel stanie na ziemi.

- Przynieść ci coś? - pyta, chwytając mnie w pasie i ściągając na ziemię.

- Tak. Derkę jak możesz. Ogarnę go i jedziemy do domu - posyłam mu jeden z najserdeczniejszych uśmiechów i łapiąc za uwiąz, ruszam do stajni. Wycieram sierść Akryla, ubieram go w derkę i zaplatam przydługą grzywę. Odsyłam policjanta do samochodu i siadam na grzbiecie konia. Dojeżdżam do wybiegu i puszczam go luźno. W drodze do stajni spuszczam głowę i wciskam dłonie do kieszeni. Podnoszę wzrok na moment. Na sekundę nasze spojrzenia się spotykają. Nie pozwalam jednak, aby zrodziło się we mnie jakiekolwiek uczucie. Szybko go wymijam i biegiem ruszam do Michela.


- To jak tam u ciebie? Nie nabroiłaś? - Michel pyta ze śmiechem, kiedy w końcu wchodzimy do mojego pokoju.

- Chyba byś o tym wiedział jako jeden z pierwszych - wywracam oczami ze śmiechem i opadam na łóżko. - A poza tym, że jestem grzeczna to nic ciekawego się nie działo. A u ciebie? Jak w pracy i co ty tu w ogóle robisz? - opieram policzek o poduszkę i patrzę w jego stronę. Wygląd sporo starzej, kiedy jest nieogolony. Wolę tę drugą wersję. Zdecydowanie. Ta obecna wydaje mi się bardziej złowroga i mroczna. Pasująca do złego policjanta.

- Seria morderstw. Chodzi o jakąś korporację. Więcej nie mogę ci powiedzieć. Ale strasznie mnie to irytuje. Niby mam tu pomóc, tylko nie mam pojęcia jak. Większość policjantów tu ma stopień komisarza , czym często się wyręczają i wykorzystują fakt, że nie jestem stąd. A na dodatek nie lubię pracować na obcym terenie. Nie ma to jak u siebie. Czuję się zdecydowanie pewniej - wzdycha i opiera głowę na oparciu fotela. Przymyka powieki i bierze głęboki oddech. Ładnie dzisiaj wygląda. Mimo zarostu. Czarne dżinsy i kremowy sweter rozpinany na trzy guziki od góry. Przyłapuję się na tym, że zagryzam wargi. Potrząsam szybko głową, ganiąc się w myślach.

- Faith, złe wieści - słyszę pukanie do drzwi, w których niemalże od razu zjawia się Max.

- Co? - patrzę na niego zdumiona, niewiele rozumiejąc.

- Zostajemy do końca tygodnia - kończy płaczliwym tonem, a ja czuję, jak coś w środku mnie pęka i zalewa moje wnętrzności wrzącą lawą.

- Nie... - jęczę, wbijając twarz w poduszkę.

- Ja chcę już do domu - wtóruje mi i siada obok mnie.

- Źle ci tu ze mną? - podnoszę się i mrużę oczy.

- Z tobą? Nigdy. Ale jak jeszcze trochę posiedzę z Agathą, będę musiał zapisać się na jakąś terapię - wykrzywia usta w podkówkę.

- Nie ty jeden - śmieje się, przenosząc wzrok na Michela. - A... wy się nie znacie. Michel, to mój jakby kuzyn Max, Max to Michel. Jest policjantem więc bądź grzeczny - ostatnie słowo dodaję szeptem.

- Chyba nie może być bardziej niegrzeczny niż ty - mężczyzna przedrzeźnia się ze mną, podchodząc do Maxa i podając mu dłoń z uśmiechem.

Od godziny siedzę i tępo patrzę w sufit. Od czasu do czasu bębnię palcami o blat biurka. Michela wezwali do pracy. Will jest z Veronicą, właściwie nie wiem gdzie. Max śpi. Casper i Aria śpią. Chwytam piłkę i przerzucam ją z jednej dłoni, do drugiej. Włączam muzykę. Oglądam zdjęcia. Mija kolejne pół godziny, a ja mam wrażenie, że za moment wybuchnę.

Poddając się idę do łazienki. Biorę długą kąpiel. Starannie suszę włosy i lekko je podkręcam. Dokładnie zmywam makijaż, maluję paznokcie i wycinam skórki. W końcu ubieram czarne szorty i koszulkę Willa. Wracam do pokoju i podrywam telefon. Dioda miga na niebiesko. Unoszę jedną brew i z ciekawością sprawdzam wiadomość.

To ta kobieta od dwóch staffików. Matka jednego z tych chłopaków, którym Max tak bardzo przeszkadzał. Lecz to nie był ten, któremu rzuciłam się na szyję. Wiadomość jest rzeczowa. Nie ma w niej żadnego dziękuje. Nie wyczuwam w niej żadnych emocji. W sumie mnie to nie dziwi. Ta kobieta nie wygląda na taką, co rozrzuca je na prawo i lewo. Zachowuje się tak, jakby kosztowały one miliony. A nie kosztują nic, choć potrafią zdziałać tak wiele.

Nie zrozumiem niektórych ludzi.

Decyduję się jednak ponownie ją odwiedzić. Odpisuję, że przyjadę rano. Wybieram najwcześniejszą możliwą godzinę. Mam nadzieję, że owy chłopak będzie jeszcze spał. Lub jeszcze nie wróci z po sylwestrze. Cokolwiek.

Oby go nie było.

Przywołuję w pamięci obraz obu psów. Ich nastawienie, zachowanie... One aż krzyczą w wołaniu o pomoc. Nie pomoc dla siebie. O pomoc dla swojej właścicielki. Ciekawe, kiedy rasa ludzka zrozumie, że nasze psy to nasze lustra. Kiedy to zrozumie, kiedy będzie chciała w to uwierzyć. Sądzę, że nieprędko. Ludzie nie są skłonni do samokrytyki. A jeśli ktoś ma nadpobudliwego psa, rzucającego się na każdą, nawet Bogu ducha winną, istotę, to wcale się nie dziwie, że nie chce, aby ludzie poznali jego prawdziwe ja. Lub żeby do niego dotarło, kim jest naprawdę.

Biorę kilka książek o psychologii psów. Może znajdę w nich podpowiedzi, co zrobić w jutrzejszym dniu. Zakopuję się pod kołdrą i wciskam nos między strony. Przy wertowaniu drugiej książki, oczy niemiłosiernie mi się kleją. Rezygnuję i odkładam je na szafkę nocną, po czym wtulam się w Caspera leżącego po mojej prawej stronie.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top