Część 58

Stukam palcami o blat stołu. Przede mną stoi pełny talerz, jednak wcale nie zamierzam jeść. W głowie ciągle wiruje mi masa myśli. Słowa Willa nieco mnie zaniepokoiły. Chociaż z reguły nie należę do osób, które się kogoś boją, to jestem sama. Kiwam tylko głową, kiedy tata patrzy na mnie wyczekując odpowiedzi. Nawet nie usłyszałam pytania. Telefon wibruje mi w kieszeni. Z ulgą odwracam się od stołu.

Tym razem to nikt znajomy. Wiadomość z prośbą o pomoc z psami ''które chcą się pozabijać''. Ciekawe.

Informuję Toma, dlaczego odchodzę od stołu i udaję się do pokoju.

Piszę do nadawcy wiadomości z prośbą o numer telefonu. Niemalże natychmiast dostaję rząd cyfr.

Potencjalnym klientem okazuje się być kobieta. Ma w domu dwa staffordshire bull teriery, które kiedy tylko znajdują się w jednym pomieszczeniu, rzucają się sobie do gardeł. Spodziewałam się czegoś większego, jednak staffiki mały wzrost nadrabiają charakterem. Jest ledwo szósta po południu, więc pytam, czy mogłabym zobaczyć te psy dzisiaj. Czuję, że jeśli się czymś nie zajmę, najzwyczajniej zwariuję. Ku mojemu zaskoczeniu kobieta zgadza się bez wahania i podaje mi adres. Nieco zdziwiona proszę Willa o podwiezienie na miejsce.

Staję przed ogromnym budynkiem. Onieśmiela mnie swoją wyniosłością i wielkością. Mrużę oczy i pogrążona w czerni wieczoru pukam do drzwi. Otwiera mi drobna kobieta, ze szczurzym wyrazem twarzy. Ubrana jest w błękitny fartuszek, włosy ma związane w ciasnego koka. Dłonie jej drżą, oczy błądzą dookoła. Bierze ode mnie płaszcz. Nawet to robi nerwowo. Uśmiecham się do niej przyjaźnie, lecz zdaje się tego nie dostrzegać. Sprawia wrażenie przerażonej faktem, iż może popełnić jakikolwiek błąd w tym, co robi. Rozglądam się po pomieszczeniu. Jego wysokość, marmurowe posadzki i masa dzieł sztuki mnie oszałamia. Domyślam się, iż właściciele muszą być wysoko ustawionymi osobami.

Przychodzi do mnie brunetka średniego wzrostu. Brodę trzyma zadartą. Jej strój jest nienaganny i elegancki. Pasuje do tego domu. Spogląda na służącą, przez co ta kurczy się w sobie jeszcze bardziej. Unoszę brwi, jednak szybko się kontroluję.

- Katharine - kobieta wyciąga do mnie dłoń z cieniem uśmiechu. Przedstawiam się jej, jednak widzę, że nie koniecznie jest zainteresowana moją osobą. Traktuje mnie również jak swoją służącą. Staram się jednak to ignorować i siadam naprzeciwko niej. Podczas jej wypowiedzi przyglądam się jej. Mowa ciała, styl wypowiedzi... wszystko świadczy o tym, że uważa się za hmm... lepszą. Staram się pamiętać o tym, po co tu jestem. Psy. Robisz to dla psów, nie bogatego klienta. Psy nie zwracają uwagi na majątek. Dla nich liczy się jedno - równowaga. W tym domu z łatwością można wyczuć jej brak.

Po kolei zapoznaję się z psami. Suczka Gracie, ulubienica Katharine, ma instynkt łowcy. Jest dominująca i pewna siebie. Nazbyt pewna siebie. Nawet do mnie nie podchodzi, aby mnie powąchać, nie ma zamiaru podawać mi ręki i mnie sprawdzać, bo wie, że to ona panuje nad wszystkim. Pies, Willy, jest jej przeciwieństwem. Uległy, przyjaźnie nastawiony i chętnie podążający za wskazówkami. Biorę Gracie na smycz i wprowadzam do pokoju, w którym znajduje się Willy. On jej unika, ona na początku nie reaguje. Sytuacja zmienia się, kiedy wchodzi właścicielka i głaszcze suczkę. Nie pozwalam dojść do eskalacji jej podekscytowania szybką korektą. W pierwszym momencie jest zaskoczona, lecz ustępuje. Wołam do siebie Willy'ego i drapię go po brodzie. Kiedy prowokatorka zamieszania intensywnie się w niego wpatruje, ponawiam korektę. Odpuszcza i odwraca głowę.

- Niesamowite. Zapanowałaś nad nimi w chwilę, a nie udało się to ani mojemu synowi, ani mężowi - kobieta zakłada ręce na piersi. Nie wierzy, że mi się to udało. Jest osobą, która chce mieć wszystko pod kontrolą i niekoniecznie podoba jej się, gdy komuś udaje się coś, czego ona nie potrafi osiągnąć. Wiem, dlaczego Gracie taka jest. Pokaż mi swojego psa, a powiem ci, kim jesteś.

- Myli się pani sądząc, że ważną rolę odgrywa tu wiek, wzrost czy płeć. To nie ma najmniejszego znaczenia. Liczy się podejście i energia - wzruszam ramionami, delikatnie szarpiąc smyczą. - Mój przekaz jest jasny. Koniec walk. Psy nie analizują, rozmyślają. Kierują się instynktem, a ludzie niestety o nim zapomnieli - ciągnę dalej, choć wiem, że ją to wielce obrazi. Niestety taka jest prawda. Rasa ludzka zamknęła się w kierowaniu się intelektem i ani im się śni, aby wyjść poza jego granice. Zamykają się w tych stworzonych przez siebie ramach i twardo się ich trzymają. Nie ma nic bardziej błędnego. Instynktem obdarowała nas natura, więc nie może być dla nas niekorzystny.

- Mamo, jadę do Deana - męski głos odciąga moją uwagę od psów. Odwracam się przez ramię i nagle moje serce miota się w niekontrolowanych konwulsjach. Włoski na karku stają mi dęba, a żołądek zawiązuje się w supeł. Albo raczej dziesiątki supłów. W przejściu stoi wysoki chłopak. Jego włosy są krótko ostrzyżone, przez co wyglądają na prawie czarne. Czarna koszulka ciasno opina wyrzeźbiony tors i ramiona. Ze skupieniem wpatruje się w telefon, który trzyma w dłoniach. Nie widzi mnie. Chwała Bogu. Ciekawa jestem jakby zareagował na dziewczynę, która jednego dnia go poszczuła psem i uderzyła łokciem w twarz, a następnie pojawiła się w jego domu.

- Christian spójrz - jego matka odzywa się i wskazuje dłonią na leżącą Gracie i siedzącego obok niej Willy'ego.

Odwracam głowę i wbijam wzrok w podłogę. Przez ułamek sekundy zdążam zauważyć jego zasinione oko. Żeby mnie nie poznał. Żeby mnie nie poznał. Zaczynam się denerwować. To źle. Jeśli psy to wyczują, rozpocznie się rzeź pod moimi nogami.

- Wow, nieźle. Będę późno - wraca do telefonu niezainteresowany psami. Dźwięk zamykanych drzwi przynosi ze sobą ulgę. Wypuszczam wstrzymywane powietrze. Kolana dziwnie mi zmiękły, a w gardle urosła gula.

Trzeba się stąd wynosić. Teraz.

Daje kobiecie kilka wskazówek, robię ćwiczenia z psami, najpierw pojedynczo, potem z dwoma jednocześnie. Wyciszam się siłą woli. Inaczej nic mi się nie uda. Jednak gdzieś w głębi ciągle myślę, żeby wyjść jak najszybciej.

Kiedy zamykam za sobą drzwi, po raz pierwszy oddycham spokojnie.


- Faith, masz jakieś sukienki? - Tom zaskakuje mnie pytaniem, kiedy tylko wchodzę do kuchni.

- Co? - marszczę brwi, podchodząc do lodówki. Agatha zaciska dłonie. Nie podoba jej się sposób w jaki to powiedziałam. Ma to wypisane w grymasie na twarzy. Will podąża za mną ze śmiechem, a na twarzy Lisy czai się przebiegły uśmieszek. Coś knują i wcale mi się to nie podoba.

- Czy sukienki masz, Faith. Takie coś, w czym chodzą dziewczyny skarbie - ojciec drwi ze mnie, przekładają komórkę w dłoniach.

-Wiem co to są sukienki! Ale skąd to pytanie? - dociekam o co w tym chodzi.

- Masz czy nie? - nie ulega.

- Po co ci to wiedzieć? - zakładam ręce na piersiach i patrzę na Willa. Dusi się ze śmiechu.

- Chcę wiedzieć, czy masz jakieś sukienki.

- No EJ! - fukam już nieco poirytowana.

- Więc? - tata unosi jedną brew.

- No coś mam. Wyjaśnisz mi teraz, po co ci ta wiedza? - kapituluję.

- Przygotuj sobie coś ładnego na jutro. Jeden z moich kontrahentów, bardzo wpływowy nawiasem mówiąc, organizuje bal sylwestrowy - schyla głowę, bojąc się mojej reakcji.

- CO?! NIE MA MOWY! - wyrzucam ręce w górę, nie wyobrażając sobie nawet tego, że mogę iść gdziekolwiek.

Próbuję się z tego wymigać wszelakimi sposobami. Na marne. Kończy się tym, że razem z Lisą przeszukuję swoją garderobę. Z najbardziej zabunkrowanych miejsc wyciągam sukienki. Jedną kupiła mi mama, drugą musiałam kupić na uroczystości szkolne, a do zakupu trzeciej zmusiła mnie Kay. To właśnie ją najchętniej bym ubrała, ale Lisa twierdzi coś innego. Wskazuje na ciemnogranatową, długą przed kolano, rozkloszowaną sukienkę od mamy. Nie ma ramiączek. Jej gorset jest pokryty drobnymi, nieregularnie rozmieszczonymi, cekinami. Dół pokrywa dodatkowa warstwa tiulu w tym samym kolorze co całość. Przy łączeniu z górą, również znajduje się na nim niewielka ilość subtelnych cekinów.

- Zaczekaj moment - ledwo wypowiada te słowa i już jej nie ma. Wraca z czarnymi szpilkami w dłoni.

- Ooo nie! Nie dam pozbawić się resztek osobowości - odpowiadam natychmiast i chowam pozostałe dwie sukienki na poprzednie miejsca.

- Ale...

- Nie. Ja nawet nie umiem w tym chodzić, nie ma mowy.

- Jesteś tak samo uparta jak Thomas - wywraca oczami ze śmiechem i zabiera buty. Wpatruję się w ubranie, wiszące na wieszaku. Pojedyncza łza toczy się po moim policzku. Może faktycznie ta sukienka będzie bardziej odpowiednia. To tak, jakby mama była ze mną. W tym momencie coś do mnie dociera. Nie mogę iść na bal. Pogrzeb był dwa miesiące temu. Nie powinnam nigdzie iść... Chociaż z drugiej strony mama właśnie by tego chciała. Wzdycham ciężko odkładam wieszak na miejsce.

Jestem zmęczona dzisiejszym dniem. Jak każdym ostatnio. Ziewam szeroko i udaję się do łazienki.

* * *

- Akryl, przestań! - karcę konia za podgryzanie mi rękawów. Siadam w śniegu i opieram się plecami o płot. Koń grzebie kopytem w białym puchu i wypuszcza powietrze z nozdrzy, przez co zamrożone płatki oblepiają mu wąsy. Śmieję się pod nosem i wstaję, bo zimno przebija się do moich pośladków. Odbijam się od ziemi i przewieszam się przez grzbiet okryty derką. Łapię się grzywy i podciągam nogi. Okrążamy stajnie i jedną z hal. Zasłaniam oczy ręką, bo przez promienie słońca nie mogę dostrzec, kto idzie przed nami. Po chwili rozpoznaję Lukasa i Liama. Za co?! Lukas prowadzi siwego konia, a Liam niesie lonżę i kantar. Są z pięćdziesiąt metrów przede mną. Zastanawiam się, co zrobić, żeby nie doszło do spotkania z nimi. Z opresji ratuje mnie ktoś wybiegający zza nich.

- Faith! - o dziwo, krzyczy moje imię. Marszczę brwi i skupiam się na danej postaci.

- O Boże, Michel! - wołam uradowana, zatrzymując Akryla.

- Hej - sapie, stając obok mojej nogi i wyciąga do mnie ręce. Opieram dłonie na jego barkach i zsuwam się na ziemię. Przelotnie całuję go w policzek i ruszamy w stronę stajni.

Liam ostentacyjnie zderza się barkami z policjantem. Mężczyzna patrzy na mnie zdezorientowany i odwraca się w jego stronę. Wzruszam tylko ramionami.

Opowiadam mu o ostatnich dniach. Pomijam oczywiście niektóre sprawy. Czyli jakoś trzy czwarte wydarzeń. Mówię również o dzisiejszym balu. Nie wyobrażam sobie tego. Na samą myśl mój żołądek wywraca koziołka. Nawet najmniejsza ochota na to wyjście nie czai się gdzieś w moim wnętrzu.

Przeglądam się w lustrze. Wyglądam nawet ładnie. Sukienka podkreśla moją szczupłą talię i długie nogi. Na stopy wsuwam granatowe trampki. Na nic innego się nie godzę ani ja, ani one. Włosy delikatnie podkręciłam i spryskałam lakierem. Układają się w idealne loki, zasłaniając w pewnym stopniu moje ramiona i odsłonięte plecy. Makijażu jak zawsze użyłam oszczędnie. Ledwo widoczna warstwa matującego podkładu, pomalowane rzęsy i niewielka ilość cieni do powiek, przechodzących od czerni, przez granat do szarości. Na usta używam tylko pomadki ochronnej z miodem. Podchodzę bliżej do swojego odbicia.

Szare tęczówki obrysowuje błyszcząca tafla łez.

Nie. Nie teraz. Nie mogę płakać... Zaciskam powieki i głęboko nabieram powietrza.

Schodzę na dół, a to, co tam zastaje przechodzi wszelkie oczekiwania. Wszyscy, dosłownie, biegają jak poparzeni. Lisa ubiera kolczyk, Will czegoś szuka, a Tom wrzeszczy do telefonu. Dzieciak gania się z psami, a Agatha zasuwa za nią. Tylko Maxa nigdzie nie widzę.

- To ja pójdę po coś dla psów... - mruczę, choć i tak mnie nikt nie słyszy. Zgarniam pieniądze leżące na blacie, zarzucam płaszcz na ramiona i wciskam banknoty do kieszeni.

Mróz otula moje policzki. Na szczęście wiatr zelżał i nie rozwiewa mi włosów. W oddali słychać już pierwsze wystrzały petard. Przeplatam jedną z monet między palcami w ciepłym wnętrzu kieszeni. Odrobina śniegu wpada mi do trampka, przez co lodowaty dreszcz przebiega mi od stóp aż po kark. Na ulicach wieje pustkami. Wszyscy się przygotowują do świętowania, lub już świętują. Pospiesznie wchodzę do sklepu. Tu również jest pusto. Zaledwie kilka osób kręci się między półkami. Możliwe, że to dlatego, iż market niedługo zamykają. W końcu jest już po dziewiętnastej. Idę do działu dla zwierząt i wybieram dwie wędzone kości wołowe. Chwytam je w dłonie i wychodząc zza regału, wpadam na kogoś, przez co kości wypadają mi na podłogę. Podnoszę jedną, a drugą podaje mi Liam. Mierzy mnie wzrokiem, zatrzymując się na moich oczach. Przypominam sobie sytuację z wigilii. Zaciskam szczęki i zgrzytam zębami. Patrzę w ziemię, bo jeszcze zrobię coś głupiego. Otwiera usta, lecz zaraz je zamyka. Prycham cicho i wymijam go bez słowa.

Staję przy kasie. Przede mną są dwie osoby. Mam wrażenie, że zaraz zacznę przebierać nogami. Szybciej, szybciej, szybciej.

- Faith, porozmawiaj ze mną - zamieram, czując jego oddech na skórze tuż za uchem. Z trudem przełykam ślinę.

- Odsuń się. Już - warczę, zirytowana swoim obecnym położeniem. Jestem w pułapce. Jeśli zrobię krok do przodu, wejdę w plecy jakiemuś facetowi po czterdziestce. Pięknie. Jakby tego było mało, pani płacąca za zakupy przygląda nam się z uśmiechem. Prawdopodobnie sądzi, że jesteśmy parą.

- Faith... Proszę - jego szept drażni mój słuch. Patrzę na kasjerkę. Jest młoda. Niewiele starsza ode mnie. Jednak wygląda hmm... nieco inaczej. Puder niemalże odrywa jej się od twarzy, włosy ma natapirowane do granic możliwości. Co chwila zerka w naszą stronę. Jej oczy ciskają we mnie piorunami, jednak kiedy spogląda na Liama, zupełnie mięknie. Kolejna. Co jest z nimi nie tak?

- Przestań - syczę, kiedy wciąż stoi kilka centymetrów za mną. Podaję dziewczynie pieniądze i czekam na resztę.

- Jest twój - mrugam do niej i szybkim krokiem wychodzę. Co za typ. Czego on się spodziewał, czego ja się po nim spodziewałam? Nie wiem. Jak on może wymagać ode mnie zwyczajnej rozmowy? Jak? Ratuję mu tyłek przed zamarznięciem, właściwie nie mam pojęcia dlaczego to zrobiłam...

Powinnam go zrozumieć. Tak. Rozumiem, ale bez przesady. Odnoszę wrażenie, że Lukas pobiłby mnie obok niego, a ten by nie zareagował... Chociaż moment... Prawie do tego doszło.

- Aaaaagr! - warczę, uderzając pięścią w mijane drzewo. ''Daj sobie z nią spokój Lukas...''

- Kurwa mać! - kopie śnieg, przez co mało nie ląduję na plecach. Pięknie. Nienawidzę ludzi, nienawidzę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top