Część 57
- Nie, Will. Ja nie przesadzam, to jest jakaś paranoja - bronię się, kiedy chłopak ponownie próbuje powiedzieć mi, że zbyt agresywnie zareagowałam.
- Widzę, że cię nie przegadam - wywraca oczami, opierając się plecami o ścianę.
- To od początku tego nie wiedziałeś? - unoszę brwi w geście zaskoczenia.
- Wciąż miałem nadzieję na inne zakończenie. A teraz wybacz, ale muszę ogarnąć książki - pokazuje kciuk w górę, jednak jego twarz wykrzywia grymas.
- Było zrobić to wcześniej, jak ja - szczerzę się, machając mu, kiedy wychodzi z pokoju.
Biorę laptop na kolana i odgruzowuję bloga z miliona powiadomień. Masa komentarzy, wiadomości i próśb o pomoc. Ludzie są naiwni. Jak można sądzić, iż pomogę komukolwiek z poważnym problemem przez internet.
Agresja, lękliwość, dominacja... Co ja mogę, skoro nie widzę psa? Piszę post, tłumaczący moją długą nieobecność. Krótko odpowiadam na każde pytanie i wykończona udaję się do łazienki.
Wyglądam na przemęczoną, jak ciągle ostatnimi czasy. Z westchnieniem odwracam się od swojego odbicia. Jeszcze jutro i znowu trzy dni wolnego.
* * *
Czuję, jakbym w oczach miała tonę piasku. Kolejne przemycie ich zimną wodą nie pomaga. W efekcie moja twarz iskrzy się czerwienią. Robię szybko makijaż, uświadamiając sobie, ile minęło czasu i jak niewiele mi go pozostało do wyjścia. Ubieram spodnie z luźnym krokiem, białą bokserkę i czarną, jeansową koszulę z jakże optymistycznym napisem 'I hate people'. Przed zejściem na dół, jak zawsze zasznurowuję glany. Stały się nieodłączną częścią mojego życia.
- Casper! Aria! - wołam psy, stawiając dwie miski na podłodze.
- Faith, szybciej bo się spóźnimy, błagam - Will jęczy, co rusz zerkając na zegarek.
- Chryste. Już, chodźmy - wywracam oczami, łapiąc w drodze jedno jabłko.
Rozglądam się niespokojnie. Szkolne korytarze przytłaczają mnie dziś bardziej niż zwykle. Nie do końca wiem dlaczego, ale tak jest. Przed oczami majaczy mi postać Lukasa z Liamem. Szybko znikam w toalecie. Jeśli będzie możliwość, będę ich unikać. Muszę przestać ściągać na siebie kłopoty. Będzie ciężko walczyć z takim darem.
- Will? - marszczę brwi, szczęśliwie docierając pod klasę. Na korytarzu tłoczą się uczniowie dwóch klas.
- Nie ma nauczyciela fizyki, więc mamy z wami religię - pokazuje kciuk w górę, uśmiechając się ironicznie.
- Co?! - pytam z niedowierzaniem, wyłapując wzrokiem postać blondyna otoczoną jak zwykle grupą wsparcia.
Nie zdąża mi odpowiedzieć, bo do klasy już wchodzi ksiądz. Wlokę się za wszystkimi, chcąc jak najbardziej oddalić moje wejście do tego pomieszczenia. Okazuje się to błędem. Wszystkie miejsca są już zajęte.
- Cholera... - klnę pod nosem, rozglądając się po zebranych osobach. Will macha do mnie energicznie, więc zmierzam w jego stronę. Uderzam się otwartą dłonią w twarz, kiedy każe mi usiąść na swoich kolanach. Jednak w tym samym momencie zauważam spojrzenie Liama i Luka. Oboje patrzą na mnie. Uśmiecham się więc i zajmuję wskazane mi miejsce. Dziewczyna z klasy blondyna zabija mnie wzrokiem, a na mojego towarzysza zerka z błogim uśmiechem zakręcając pasmo włosów na palec.
- Podobasz jej się - dławię śmiech, szepcząc tuż przy uchu chłopaka. Przenosi wzrok na wskazaną przeze mnie dziewczynę, która o mało się nie rozpływa.
- Zabij mnie, proszę - jęczy, po czym parska śmiechem, zakrywając usta dłońmi.
Opieram się o jego ramię i wplatam palce w jego włosy. Brakuje mi powietrza. Staram się nie oddychać, aby nie zacząć się niekontrolowanie śmiać. Will robi to za nas dwoje. Plus Nathan siedzący obok nas. On już nie wytrzymał i siedzi z głową schowaną w ramionach. Reszta lekcji mija nam na zgrywaniu się i doprowadzaniu do szału biednej dziewczyny.
- Do zobaczenia w domu! - słyszę od Willa, który odchodzi, obejmując Veronicę w talii. Uśmiecham się pod nosem. Są szczęśliwi.
Zarzucam kurtkę na ramiona i poprawiając plecak wychodzę na zewnątrz. Słońce świeci mi w twarz. Na moment tracę ostrość widzenia. Mrugam kilkakrotnie i widzę pod bramą dość spory kształt.
- Casper? - mówię z niedowierzaniem, podchodząc do psa. Jest zaczepiony o jeden ze szczebli ogrodzenia. Ściągam rączkę smyczy i puszczam ją luźno. Rozglądam się przepełniona dziwnymi myślami.
- EJ! - wrzeszczę w stronę grupy chłopaków, ciasno otaczającej kogoś w cieniu jednej ze ścian szkoły.
- Casper, zostań - mówię pospiesznie i biegiem ruszam w ich stronę.
- MAX! - wytrzeszczam oczy i z całej siły wpadam w jednego z czterech wyrośniętych chłopców. Traci równowagę i popycha dwóch kolegów stojących obok. Patrzę na Maxa. Jeden z nich przyciska go do ściany. Ma rozciętą wargę. Z jego oczu bije przerażenie. Jest słaby. Nie obroni się, wiem to.
- Zostaw go! - dopadam się do szatyna stojącego tuż przy Max'ie. Chwytam go za szyję i z całej siły kopię w kostki.
- Zabierzcie ją! - warczy, nawet się nie odwracając i zrzuca moje dłonie ze swojej skóry. Ktoś łapie mnie za ramiona i odciąga od niego. Szarpię się i wierzgając nogami wyswobadzam się z uścisku. Padam na ścianę i ponownie próbuję uwolnić Maxa. Nie pomaga mi. Cholera. Uderzam pięścią w szczękę stojącego nad nim chłopaka. Warczy i odpycha mnie z całej siły. Ktoś łapie mnie za barki i szarpie w tył. Zdzieram dłonie o chropowatą nawierzchnie ściany.
- CASPER! - krzyczę, zanim ktoś zasłania mi usta. To wystarcza. Miotam się, lecz po chwili stoję swobodnie, a ktoś za mną wyje z bólu. Odwracam się i widzę psa, trzymającego nieznajomego mi chłopaka za łydkę. Kopię go w klatkę piersiową i odwołuję mastiffa. Klepię po plecach napastnika Maxa. Na ten sygnał, Casper skaczę mu na plecy. Razem padają głucho na śnieg. Łokciem uderzam w gardło blondyna stojącego bliżej mnie. Zaczyna się krztusić i kaszleć. Ostatni z nich zmierza w moją stronę. Jest wysoki. Próbuję uderzyć go w twarz. Ponoszę klęskę. Łapie mnie za ręce i obracając, zaplata je dookoła moich żeber. Przyciska sobą do ściany. Mam tak chude nadgarstki, że obejmuje je jedną dłonią. Drugą przytyka mi do ust. Gryzę go, za co dostaję w policzek. Szarpię się, czym tylko wzmagam jego siłę. Przeciągam wierzchem dłoni po ścianie. Znowu. Mój naskórek pozostaje na otynkowanej powierzchni. Robi mi się niedobrze. W jednym momencie chłopak mnie puszcza, przez co upadam na ziemię. Ktoś uderza go w twarz, następnie odpycha w tył. Potyka się o nogi kolegi leżącego pod moim psem i spada na oblodzone płytki. Łapczywie nabieram powietrza i na kolanach podchodzę do Maxa.
- MAX! Co to było!? Nie mogłeś mi pomóc?! - naskakuję na niego, jednak szybko mi przechodzi, kiedy widzę jego rozdartą kurtkę, czerwone oko, rozciętą wargę. - Wstań. JUŻ! - podnoszę go, mocno trzymając za przegub. Zbyt duża dawka adrenaliny krąży w moich żyłach,, aby myśleć o delikatności. Potrząsam nim, aby choć trochę oprzytomniał.
- Masz glany, miałeś Caspera! - wyrzucam mu, czując, że za moment się rozpłaczę. Sama nie wiem dlaczego. W końcu nic się nie stało. Lecz napięcie powoli ustępuje, a na jego miejsce wkracza tornado przeróżnych myśli. Atakują mnie, wprowadzają zamęt. To zbyt wiele.
- Nic ci nie jest? - czyjaś dłoń oplata mój nadgarstek.
- Nie dotykaj mnie - cedzę przez zęby, wyszarpując rękę. Przełykam ciężko ślinę i tylko na moment zerkam w oczy Liama. Kręcę ledwo zauważalnie głową i biorę Maxa pod ramię, jednocześnie przywołując psa.
- FAITH! Możesz przestać?! - Liam krzyczy za mną.
- Co proszę? - odwracam się raptownie, szarpiąc ręką Maxa.
- Przestań zachowywać się jak dziecko, Faith - mówi poważnie, wracając do normalnego tonu głosu.
- Jak dziecko? A czy dziecko czułoby w tym momencie nieodpartą chęć uderzenia cię w twarz? Nie sądzę. Jeśli nie chcesz, żebym przeszła od słów do czynów, zamknij się - warczę, ponownie ruszając w stronę bramy.
- Ale co on...
- Nic. Ty masz mi powiedzieć, dlaczego uczepili się ciebie tamci idioci i skąd ty się tam w ogóle wziąłeś?! - naskakuję na chłopaka, kiedy tylko dochodzimy na przystanek.
- Chciałem po ciebie przyjść. Strasznie mi się nudziło... A oni... Zaczęli komentować mój wygląd. Nie zareagowałem. Jak zawsze. Później zaczęli drażnić Caspera. Zaczepiłem go o bramę, mógłbym go nie utrzymać...
- On nie reaguje na takie rzeczy...
- Nie przerywaj mi, proszę. Kontynuowali swoje docinki, aż za którymś razem nie wytrzymałem. Odburknąłem coś i tyle. Najwidoczniej już to było za dużo, a później, niestety, nie zdążyłem ugryźć się w język. Chyba od ciebie się tego nauczyłem... - kończy z delikatnym uśmiechem.
- O na pewno! Naprawdę tylko tyle i aż tak ich to ruszyło? - marszczę brwi, wyciągając z torby pieniądze na autobus. Odpowiada mi wzruszeniem ramion. Wiem, że niczego więcej z niego nie wyciągnę.
Jedziemy do stajni. Na miejscu staram się doprowadzić do porządku swoje dłonie i twarz Maxa. W pewnym stopniu udaje się to z powodzeniem.
Ubieram Akryla w derkę treningową i pas do lonżowania. Podaję chłopakowi bat i przewieszając lonżę przez bark, idę w stronę okólnika. Pokrywa śniegowa wciąż się utrzymuje, więc choć trochę oddziela kopyta konia od zamarzniętej ziemi. Staję na środku z Maxem po prawej stronie. Pokazuję mu jak lonżować konia. Po kilku okrążeniach przekazuję mu linę wraz z batem, a sama wskakuję na grzbiet zwierzęcia. Wykonuję ćwiczenia głównie na poprawę dosiadu, plus kilka elementów woltyżerki. Zabawa jest przednia, jak zawsze, kiedy mam kontakt z końmi. Po niedługim czasie zamieniam się z chłopakiem miejscami. W kłusie nie udaje mu się utrzymać i wpada w biały puch. Zanoszę się śmiechem, przez co moje płuca wypełnia lodowate powietrze.
Kiedy wszyscy mamy już dość, wracamy do budynku.
- Słyszałem, że jakaś dziewczyna niemalże sama rozłożyła jeden z hmm... najwięcej znaczących ''gangów'' w szkole. Faith, błagam, powiedz, że to nie byłaś ty - Will od drzwi zaczyna swój wywód.
- To nie byłam ja - odpowiadam, wzruszając ramionami. - I mógłbyś pukać - przypominam mu.
- Naprawdę? - dopytuje, ignorując moją uwagę.
- Nie. Po prostu chciałeś, żebym to powiedziała - odwracam się do niego i pokazuję opuchnięte, rozżarzone dłonie.
- Boże kochany, ty masz skłonności samobójcze. Możesz mi powiedzieć, co ci takiego zrobili? Stali tam? A może oddychali za głośno? - drwi, przyglądając się mojej zdartej skórze.
- Zaatakowali Maxa. Wiesz, że on nie potrafi się obronić - podnoszę głos urażona, że znowu to ja zostaję uznana za wszystkiemu winną.
- Maxa? - marszczy brwi.
- Tak Maxa. Miałam się przyglądać? - syczę, wyrywając nadgarstki z jego objęć.
- To wszystko jasne... Zawsze wyżywają się na osobach typu emo... - drapie się po karku.
- Zawsze? Pierwszy raz widziałam ich w szkole. Jak to możliwe? - dziwie się, nie kojarząc żadnego z nich.
- Mówisz tak, jakbyś zwracała uwagę na otaczających cię ludzi - zauważa - A ich na przerwach ciężko spotkać. Znikają z budynku niemalże równo z dzwonkiem. Częściej można ich zobaczyć palących za murem...
- I nie rozumiem o co ten chaos. Bo palą i nie przesiadują w szkole, nie można im się postawić? - prycham, mając w głowie obraz Lukasa i jego wywyższania się. Tą czwórkę widzę tak samo.
- Nie rozumiesz, Faith. To nie są osoby pokroju Lukasa - mam wrażenie, iż czyta im w myślach - oni nie sądzą, że mają nad wszystkimi władzę i wszyscy się ich boją, a szkoła, mówiąc ogólnikowo należy do nich. Tak jest. To wcale nie ich wyimaginowane spostrzeżenia, jak to jest u Luka. Oni są groźniejsi niż wyglądają, uwierz. Z Lukasem to była zabawa, tu może być nieco inaczej, więc proszę cię, nie wychylaj się zbyt - jest śmiertelnie poważny wypowiadając każde kolejne słowo. Dreszcz ślizga mi się po plecach, obmacując lodowatymi palcami skórę dookoła wystającego kręgosłupa. Wypowiedziane przez chłopaka wyrazy wdrapują się na mnie, zostawiając po sobie lodowate, mokre ślady.
- Cholera... - tylko tyle jestem w stanie powiedzieć. Mam niewyobrażalny dar. Dar pakowania się w kłopoty. Nie sądziłam, że można aż tak mocno pragnąć pozbycia się talentu.
- Dokładnie. Uważaj, naprawdę, bo w tej sytuacji nie wiele osób będzie w stanie ci pomóc - całuje mnie w czoło i podchodzi do drzwi.
- Dziękuje Will! Właśnie to chciałam usłyszeć! Jak to dobrze mieć brata! - prycham za nim z sarkazmem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top