Część 55
Żadne z nas się nie odzywa. Patrzymy na siebie w całkowity milczeniu. Chrząkam i z delikatnym uśmiechem podaję mu talerz i kubek z herbatą. Siadam na fotelu niedaleko i obejmuję gorące naczynie drżącymi palcami. Staram się kierować wzrok wszędzie, tylko nie w stronę Liama.
Nie wiem co zrobić i jak się zachować. Nie często miewam takie sytuacje. Czuję się niewyobrażalnie dziwnie.
Na szczęście, nie trwa to długo, ponieważ przychodzi Max. Atmosfera się rozluźnia i skupia wokół psów i Akryla.
Rozmawiamy, ku mojej uldze, do późna. Kiedy chłopak zbiera się do wyjścia, proszę go o pożyczenie jakichś ubrań Liamowi.
Podnoszę się do pozycji siedzącej. Rozglądam się po pokoju, jednak przez pochłaniającą go ciemność i tak nic nie widzę. Spuszczam nogi z łóżka i bezszelestnie siadam na parapecie. Podciągam kolana pod brodę i zerkam w słabo oświetlone miasto. Pojedyncza łza spływa z kącika mojego oka. A za nią kolejna. I kolejna.
Znowu pada śnieg. Toru lotu maleńkich płatków nie zakłóca najmniejszy powiew wiatru. Nabieram duży haust powietrza. Staram się uspokoić rytm serca. Gorejąca fala smutku zalewa moje wnętrze. To zdarza się zbyt często. Miliony myśli, niczym grad tłuką się w mojej głowie. Jednak wszystkie skupiają się wokół jednego. Wzdycham cicho i opieram policzek o twarde kolano. Zwracam oczy ku gwiazdom. Ciekawe, czy to prawda, iż w nich zapisane jest nasze przeznaczenie. Gdyby tak było, już nigdy nie pomyślałabym, jakie są cudowne i intrygujące.
Wciąż słone krople toczą się po mojej skórze. Moje życie ostatnio skupia się wokół tego. To przykre. Wzdrygam się, kiedy ktoś siada obok mnie.
- Nie, nie obudziłaś mnie - mówi, kiedy tylko otwieram usta. Jego uśmiech majaczy w ciemności. Zagryzam wargi. Drżą. Na dodatek łzy wciąż wypływają na moje policzki.
- Co się dzieje? - patrzy na mnie, a oczy mu błyszczą w półmroku. Obejmuje ręką moje złączone nogi. Wzdycham cicho i tylko wzruszam ramionami.
- Wiem, że to boli i będzie bolało. Lecz z czasem coraz mniej, uwierz - zaciska palce wokół mojej kostki. Nie widzę dobrze jego twarzy i wyrazu, z jakim na mnie patrzy.
- Tak... Jasne - przecieram policzki wierzchem dłoni. - Opowiedz mi coś więcej o sobie... - zmieniam temat i opieram się plecami o ścianę, wchodząc tym w świtało księżyca.
- Co chcesz wiedzieć? - jego ochrypły głos przyjemnie drażni moje uszy.
- Hmm... Wszystko - uśmiecham się szeroko.
- To może trochę potrwać - drapie się w kark ze śmiechem.
- No dobrze. To powiedz mi o swoim ojcu. Jak teraz cię traktuje?
- Nijak - kciukiem kreśli kółka na mojej skórze - Nie mieszkam z nim. Jestem sam od ponad roku - dopowiada, widząc moją pytającą minę. - Możesz zmienić temat?
- No to... Dlaczego tak trzymasz z Lukasem, zupełnie jakbyś był od niego zależny?
- Bo jestem - wzrusza ramionami, a ja wytrzeszczam oczy. Spodziewałam się innej odpowiedzi.
- Jak to? - ściągam brwi, niewiele rozumiejąc.
- Miał być inny temat - jęczy, kręcąc głową. - No ale dobrze... Pracuję u ojca Luka. Kiedy miałem problemy w domu, sporo mi pomógł. Nie wie, co się naprawdę stało i dlaczego mieszkam sam. Pomaga mi, bo może. Płaci wiele więcej niż powinien, a obecnie nie narzekam, bo jednocześnie się uczyć i pracować to dość ciężki orzech do zgryzienia. Jednak jak by nie patrzeć, robi to dlatego, że przyjaźnie się z jego synem, a...
- Inaczej byś sobie nie poradził - kończę za niego, przetwarzając nowe informacje.
- Byłoby ciężko - wzdycha ciężko, prostując plecy. Przez samotne smugi światła widzę jedynie zarys jego twarzy i przymknięte oczy.
- Więc...
- Chcąc nie chcąc, jestem uzależniony od Lukasa. Może mi się nie podobać jego zachowanie, ale nie koniecznie mogę mu coś na ten temat powiedzieć - przerywa mi, śmiejąc się ironicznie.
- Nigdy bym nie pomyślała... Wydajesz się... szczęśliwy. Nie widać, abyś kiedykolwiek przeżył coś takiego - zauważam, przewieszając ręce przez kolana.
- I chciałbym, żeby ludzie wciąż tak myśleli. Nie oczekuje współczucia, ani wsparcia. Chociaż nie wiem, czy kogokolwiek teraz stać na coś takiego. Wolą raczej...
- Wyśmiewać się z cudzego nieszczęścia. Jak Lukas - patrzę w bladym świetle jak chwyta moje dłonie i bawi się palcami.
- Jak Lukas - powtarza, zwracając ku mnie swoją twarz.
- To dlatego? Dlatego w wigilię wolałeś zapomnieć o wszystkim? - mrużę zmęczone oczy, przełykając ciężko ślinę.
- Tak... Chyba tak - nabiera powietrza głęboko do płuc i wypuszcza je powoli, ze świstem.
- Tylko nie rozumiem, dlaczego przyszedłeś do mnie...
- Sam tego nie rozumiem, lecz sądzę... hmm... że było warto - uśmiecha się, obejmując moją dłoń. Przygryzam wnętrze policzka i po chwili pochylam się do przodu. Muskam opuszkami palców jego policzek i łącze nasze usta.
- Tak, chyba tak - naśladuję go, szepcząc cicho, odsuwając się na kilka milimetrów.
Przerzucam nogi przez parapet, siadając na nim. Zwisają luźno, otulane przez mróz kłujący niczym drobne sztylety. Wkładam papierosa między wargi i obserwuję postać wchodzącą w krąg światła latarni. Idzie przygarbiony, nie odwracając się ani na moment. Przeciągam płomieniem zapalniczki pod tytoniem. Zaciągam się głęboko, wypełniając stęsknione płuca dymem.
- Wszystkiego najlepszego - mruczę, strzepując popiół, który porywa wiatr i niesie wraz z płatkami śniegu. Nie czuję palców i stóp, jednak się nie spieszę. Opieram skroń o ramę okna. Włoski na karku stają mi dęba. Jest ledwo po piątej. Śnieg iskrzy się w sztucznym blasku lamp. Księżyc nie był tej nocy zbyt łaskawy. Nie uporał się z chmurami i potulnie chowa się za nimi. Zgniatam niedopałek, po czym zrzucam go w dół i chowam się w wychłodzonym pokoju.
Otulam się pościelą, dygocząc przez dłuższy moment. Patrzę na pusty fotel, zastanawiając się, czy Liam doszedł już do domu. Wołam do siebie psy i nieco ściśnięta staram się zasnąć.
Uchylam powieki, szeroko ziewając. Promienie słoneczne rozświetlają pokój. Ledwo mogę ruszyć kończynami, więc ostrożnie schodzę z łóżka i patrzę, jak Casper i Aria z ulgą rozkładają się bardziej. Wywracam oczami i idę do łazienki.
Oczy mam ozdobione opuchlizn i zasinieniem. Wyglądam co najmniej źle. Rozczesuję włosy i robię delikatny makijaż. Wzdycham głęboko i odwracam wzrok od swojego odbicia.
Ubieram jeansy rozdarte na kolanach, czarną bluzę i wciskam kapcie na stopy.
- Hej - witam Willa cmoknięciem w policzek, po czym uśmiecham się serdecznie do Maxa. - Cześć tato, gdzie Lisa? - patrzę na ojca, opartego o blat kuchenny z kubkiem w dłoni. Staram się nie zauważać Agathy i Clary, które świdrują mnie spojrzeniami.
- Ma dzisiaj dyżur - odstawia kawę i podchodzi do mnie, chwytając mnie w ramiona - Wszystkiego najlepszego skarbie - całuje mnie w czoło, gładząc po plecach. - Pojedziemy dzisiaj do jeździeckiego po siodło, kask i frak? - unosi jedną brew, uśmiechając się szeroko.
- Jasne! Kiedy? - czuję rosnące podekscytowanie, jak zawsze kiedy tylko jest wizja pobytu w sklepie jeździeckim.
- Zjedz śniadanie chociaż! - kręci głową i odchodzi, aby włożyć chleb do tostera.
Świecą mi się oczy, kiedy przechodzę przez próg sklepu. Ludzi nie ma dużo, więc swobodnie mogę biegać między półkami. Wybieram ładny, czarny frak z szarą lamówką i trzema guzikami. Pod kolor wybieram kask, z małym odblaskiem nad daszkiem. Z siodłem idzie nieco oporniej. Decyduję się w końcu, po kilkunastu razach zmiany zdania. Skokówka jest droga, jednak zapowiada się na wygodna i solidną. Oczywiście wychodzi odrobinę więcej rzeczy, niż planowałam. Dodatkowo kupuję szarą derkę treningową, smar do kopyt i paczkę smakołyków. O dziwo tata nie ma nic przeciwko i ze śmiechem pomaga mi wynieść wszystkie zakupy.
W domu tylko przepakowuję wszystko do samochodu Willa i razem z nim jadę do stajni. Przebieram się szybko i z pomocą chłopaka czyszczę, a następnie ubieram konia. Idziemy razem na wolną halę z rozstawionymi przeszkodami. Ledwo udaje mi się zakłusować, a do wnętrza wchodzi Tom z ciotką, Clarą i Maxem. Rzucam zdziwione spojrzenie Willowi, a ten tylko rozkłada ręce. Dojeżdżam kłusem do narożnika w drugim końcu ujeżdżalni i ruszam galopem w stronę ludzi stojących przy bandzie.
- Co to ma znaczyć? Jakieś przedstawienie, czy jak? - warczę ostro w stroję ojca, mając do niego pretensje, że przywiózł tu ciotkę i dzieciaka.
- Faith, przestań. Clara się nudzi w domu - próbuje się wytłumaczyć.
- To niech się nudzi gdzie indziej. Przecież tu jest niebezpiecznie i cuchnie - uśmiecham się sarkastycznie i skracam wodzę, bo Akryl zaczyna machać łbem ze zniecierpliwienia. - Cudownie - prycham, dociskając mocniej łydkami boki zwierzęcia. Robię ósemkę w kłusie, następnie serpentynę i ruszam w stronę drągów. Staram się zapomnieć o tej krytycznej wiedźmie oglądającej nasze poczynania. Zagalopowuję i przytrzymując wewnętrzną wodzę kręcę równą woltę. Kieruję Akryla prosto na krzyżak i tuż przed nim, daje mocniejszy sygnał łydkami. Przelatujemy nad nim i skręcamy w stronę stacjonaty. Jest stosunkowo niewielka. Nie ma więcej niż 90 centymetrów. Bez większego problemu lądujemy po jej drugiej stronie.
- Will, ustaw coś większego! - wołam przez halę, prowadząc konia w stępie.
- Faith, nie przesadzasz? - Thomas podpiera głowę dłonią.
- Tato, proszę. Wiem co robię - wywracam oczami i instruuje blondyna gdzie i ile podwyższyć poprzeczki. Dziękuję mu skinieniem głowy i popędzam konia do kłusa, a następie galopu. Jedziemy przez krzyżak, następnie okser, stacjonatę i szereg. Jedynie na pierwszej przeszkodzie z szeregu, kopyto Akryla stuka w drąg, jednak ten nie spada. - Brawo - szepcze, gładząc jego nieco morką szyję.
- Świetnie! - krzyk ojca dobiega do mnie, przez zakurzoną przestrzeń. Uśmiecham się tylko i gestem wołam do siebie Willa. Siada za mną. Inaczej niż Michel. Czuje się swobodniej i nie ściska mnie tak kurczowo w talii. Na jego ustach gości uśmiech. Robimy razem ostatnie okrążenie galopem, po czym zeskakuję na piasek i glinę. Przekazuję wodzę Maxowi, każąc rozstępować konia. Zszokowanie w oczach ciotki i zazdrość bijąca od Clary, niczym słodki miód zalewa moje serce. Opieram się plecami o bandę i podążam wzrokiem za spacerującym Akrylem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top