Część 51

Nareszcie piątek. Nie miałam pojęcia, że tydzień może się aż tak dłużyć. O dziwo pełna optymizmu opuszczam ciepłe łóżko i udaje się pod prysznic. Na duchu podtrzymuje mnie wizja dzisiejszych dwóch godzin lekcyjnych i trzech projektu międzyszkolnego na temat świąt. Pewne wyjdę wcześniej. Po moich ekscesach ze zdrowiem i panice nauczycielki fizyki, nauczyciele reagują odesłaniem mnie do pielęgniarki nawet jak jestem blada.

Dzisiaj ostatni pracowity dzień i będzie można odpocząć do nowego roku. Planuję wykorzystać dzisiejszy dzień najaktywniej jak się da. Jutro z ulgą prześpię pół dnia.

Przeciągam się przed lustrem i przez moment wpatruję w swoje migdałowe, szare oczy. Odnoszę wrażenie, że powoli odzyskuje swoje stare, bystre spojrzenie. To dobrze. Oczy zawsze były moim atutem.

Ubieram jasne, poszarpane jeansy i czarny, luźny sweter. Pierwszy raz od tygodnia, pociągam rzęsy tuszem. Wiąże włosy w luźny kok i wracam do pokoju, gdzie karmię zniecierpliwione psy.

- Dzień dobry! - wołam radośnie, raźnym krokiem wchodząc do kuchni.

- Tom, dzwonić na pogotowie? - Will wytrzeszcza na mnie oczy, następnie na ojca, przestając na moment żuć kanapkę.

- Tak. To musi być coś bardzo poważnego - tata kiwa głową z powagą mierząc mnie wzrokiem.

- Ale wy jesteście! - fukam obrażona - Że ja już nie mogę być miła? - unoszę brwi, rozkładając ręce w pytającym geście.

- Nie - odpowiadają chórem, po czym zaczynają się śmiać.

- Pff! Jak chcecie - unoszę brodę i z założonymi rękoma podchodzę blatu. Nalewam kawy do kubka i z powagą siadam obok chłopaka. Ignoruję całkowicie ich docinki i śmiech. Z gracją zjadam dwie kanapki i kończąc kawę, wstawiam kubek do zmywarki.

- Możemy już iść? - zerkam na blondyna przez ramię, zatrzymując się w przejściu. Na moje pytanie, ponownie wybuchają śmiechem. Wywracam tylko oczami i wychodzę, aby ubrać buty i kurtkę.

- Faith! - słyszę wołanie z głębi korytarza. Uśmiecham się, lecz pozostaje niewzruszona. Robię kilka kroków i czyjeś ręce oplatają mnie w talii, zatrzymując tym samym w miejscu.

- Dalej się gniewasz? - smutna mina Willa pojawia się tuż przede mną. Macha ręką, widząc mój uśmiech.


-Gdzie się wybierasz? - mruży oczy i przygląda mi się podejrzanie. Wyjaśniam mu sprawę o projekcie, licząc na zrozumienie. Zaskakuje mnie i pozytywnie reaguje na mój mały plan. Idziemy razem bocznym korytarzem w stronę szatni. Kiedy mijamy Lukasa, ten zaczyna się śmiać.

- Jeszcze pożałuje, że kiedykolwiek nawet pomyślała, żeby się wychylić - dociera do mnie jego uwaga, przez którą zatrzymuję się w pół kroku.

- Pożałuję? Żałować mogę jedynie tego, że kiedykolwiek dotknęłam takiego gówna, jak ty - odwracam się do niego i pewnie patrzę mu w oczy. Grupa uczniów dookoła niego zamiera. Na ustach blondyna zakwita cwany uśmiech. Kątem widzę, jak Liam wywraca oczami.

- Faith, Faith... zbyt łatwo dajesz się prowokować... - Will chwyta mnie za przegub i potrząsa delikatnie.

- Tak Will, masz rację, pilnuj jej bo jeszcze stanie jej się krzywda - wyrzuca Luk, a jego towarzystwo wtóruje mu śmiechem. Wiem, że Will ma rację. Nie obchodzi mnie to. Wyrywam mu się i dopadam do chłopaka. Z otwartej dłoni uderzam go w policzek, zanim zdąża zorientować się co robię. Szybko się otrząsa i zaciska pięść na dekolcie mojego swetra. Z łatwością podciąga mnie o kilka centymetrów w górę. Czuję, jak materiał wrzyna mi się w skórę.

- Zniszczę cię - syczy mi prosto w twarz, wykrzywiając wargi w uśmiechu.

- Już się boję - spluwam mu prosto między oczy i zaczynam się szarpać, przez co ten, bez zbędnej delikatności, drugą ręką chwyta mnie za szyję.

- Zostaw ją, ej! - dopada mnie krzyk Willa i odgłos szarpaniny. Prawdopodobnie ktoś go zatrzymał.

- Lukas do cholery!- męski głos dudni mi w uszach, kiedy zaczyna brakować mi tchu. Czuję, jak ktoś odrywa palce blondyna z mojej twarzy i obejmując mnie jedną ręką, odrzuca za siebie. Duszę się przez moment. Głuche charczenie wydobywa się z mojego gardła. Zginam się w pół, łapczywie nabierając powietrza. Niezdarnie ocieram pojedyncze łzy, w końcu odzyskując ostrość widzenia.

- Zwariowałeś?! - słyszę przed sobą i przenoszę wzrok na właściciela ręki na moim barku. To nie Will, lecz Liam.

- Nie przesadzaj! Ta dziwka wkurwia mnie odkąd się tu pojawiła, nie odpuszczę jej - dociera do mnie zbulwersowany głos. Mam wrażenie, że krew przestaje krążyć w moich żyłach. Zamiast niej jest mix płynnej adrenaliny i wściekłości. Wymykam się spod objęcia chłopaka i kościstą pięścią z całych sił uderzam w wątrobę Luka. Zarzuca nim, a w jego oczach widzę zszokowanie. Nie panuję nad sobą, wymierzam kolejny cios w policzek, następnie kopiąc go w piszczel. Mam ochotę wyrządzić mu poważną krzywdę. Wciąż wyrywam się w jego stronę, nie zważając na czyjś mocny chwyt dookoła mojego pasa. Przestaję przebierać nogami i wyrzucać przed siebie ręce. Oczy mi płoną od wrażeń, złości i łez. Wytrzeszczam je, widząc jak Will mocno uderza dwóch chłopaków zagradzających mu drogę i bez żadnych zahamowań, z całych sił zatrzymuje pięść na nosie Lukasa. Natychmiast krew pojawia się nad jego wargami. Mój przybrany brat podchodzi do mnie i obrzucając nienawistnym spojrzeniem Liama, niemalże wyrywa mnie z jego ramion, prowadząc w stronę schodów.

Dociera do mnie coś, czego wcześniej nie widziałam. Sądziłam, że Will jest słaby, że się ich boi. To nieprawda. On jest po prostu mądry. Mądrzejszy od tego, który bez otaczających go wielbicieli, jest nikim.

- Przepraszam! - wyrzucam z siebie, zdając sobie sprawę, jakie to beznadziejne. Ukrywam twarz w dłoniach, tłumiąc tym szloch.

- Nic się nie stało - wypuszcza powietrze w moje włosy, przyciągając mnie do siebie. - Jedź do domu... nie, lepiej żeby cię Tom nie widział tak wcześnie. Do stajni. Odpocznij, zapomnij o tej sytuacji, jasne? - robi krok do tyłu i wlepia we mnie błękit swoich oczu. Kiwam głową, nieco zamroczona.

Aleks podwozi mnie do stadniny. Jedynie on wydał mi się najrozsądniejszym wyborem. Siodłam konia w mgnieniu oka. Chcę wyjść. Uwolnić się od wszystkiego. Szybko zawijam owijki dookoła nóg Akryla i wyprowadzam go przed budynek. Zwinnie przerzucam nogę nad jego grzbietem i czym prędzej poganiam w stronę łąk. Znowu pada śnieg. Znowu oddycham pełną piersią i zostawiam przyziemne sprawy daleko w tyle. Zbliżamy się do ulicy. Prawie nie ma ruchu. Zadziwiający spokój pochłania wszystko. Po chwili dopiero ciszę przerywa warkot silnika. Motocykl czarny jak mój koń, z ogromną płynnością sunie po asfalcie. Nie widzę, kto prowadzi maszynę, kogo twarz ukrywa pod sobą kask. Wiem tylko, że to mężczyzna. Poznaję po jego szerokich barkach i mocno umięśnionych nogach.

- Popisz się - szepczę, siadając lepiej w siodle. Czekam, aż motocykl będzie wystarczająco blisko. Ruszamy wtedy galopem tuż przy krawędzi jezdni. Wiatr targa mi włosy, odrzucając je w tył. Śmieję się w głos, kiedy motocyklista zwraca ku mnie odzianą kaskiem twarz. Przyciskam mocniej łydki za popręgiem i zwierzę wystrzela spode mnie. Dawno nie gnałam przed siebie cwałem. Cudowne uczucie wypełnia mnie całą, zalewając falą gorąca umęczone serce i umysł. Po dłuższym dystansie zwalniam i macham do oddalającego się towarzysza. Chcę mu podziękować, za wspólną zabawę. Macha również.

Siedzę na stolę i wymachuję nogami. Na udach spoczywa łuk, który właśnie poleruję. Przed chwilą skończyliśmy nasze zawody. Kolejne będą dopiero po nowym roku. Sprawdzaliśmy wzajemnie swoje umiejętności na różne rodzaje broni. Najgorzej wychodzi mi współpraca z Kałasznikowem. Ma dużą siłę odrzutu.

- Idziesz? - z zamyślenia wyrywa mnie głos Aleksa.

- Nie. Will po mnie przyjedzie - kłamię z uśmiechem na ustach. Chcę wrócić sama. Chcę być choć przez chwilę sama. Żegnam się z chłopcami i idę odnieść broń do gabloty.

- Jak się czujesz? - głos Liama, niczym taran uderza mnie w plecy, kiedy chowam łuk za szybą.

- Że co proszę?- rzucam ostro, trochę zbyt szybko puszczając uchwyt, przez co szkło domyka się z brzdękiem.

- Chciałem pomóc - odpowiada spokojnie. Otwieram usta, żeby wrzasnąć, parsknąć śmiechem, obrazić go... nie wiem dokładnie. Jednak nie robię nic z tych czynności.

- Proszę? Mam ci dziękować? - w moim głosie słychać niedowierzanie. Staję niedaleko niego, patrząc jak pakuje różne rodzaje broni do kartonów wypełnionych gąbką.

- Miałabyś problemy - wzrusza ramionami, na moment podnosząc na mnie wzrok.

- Przeszkodziłeś mi, kiedy z łatwością złamałabym mu nos! Moje problemy są MOJE - zaczynam się irytować. Mogło skończyć się przyjemniej, gdyby mnie nie przytrzymał. Wyrządzenie większej krzywdy Lukasowi byłoby nie lada pocieszeniem.

- Will to zrobił, spokojnie - tym razem nie przerywa zajęcia. Spod jego nachylonej głowy widzę uniesione kąciki ust.

- To nie to samo. Jesteś tyle samo wart, co Lukas - wypluwam te słowa z pogardą. Głównie dotyczy ona blondyna, ale jest okazja to z siebie wyrzucić.

- Nie znasz mnie, nie oceniaj. Gdybym był taki jak on i chciałbym ci coś zrobić, zrobiłbym to - patrzy na mnie urażonym wzrokiem. Prycham pod nosem i odwracam się w stronę wyjścia, zaciskając wargi. Robię zaledwie dwa kroki i czuję jak jego długie palce oplatają mój łokieć. Ponownie obraca mnie w swoją stronę.

Szarpię ręką, chcę stąd wyjść jak najszybciej. Nie wiem jak długo zdołam powstrzymać łzy.

- Nie dotykaj mnie - zamiast groźby, z moich ust wydobywa się żałosny jęk. Chłopak puszcza. Na moment. Bo zaraz po tym obejmuje moją twarz i łączy nasze wargi.

Chłopak całuje mnie delikatnie, lecz pewnie, bez wahania. Przez moment tracę panowanie nad tym, co robię. Oddaję pocałunek, dopiero po chwili odzyskując jasność umysłu.

- Co ty robisz?!- wrzeszczę, odpychając go od siebie. Dłonie mi się trzęsą, a dolna warga drży. W głowie tłucze mi się oskarżenie podświadomości, dobitnie krytykujące moje zachowanie. Nie czekam na odpowiedź. Macham ręką i zaciskając usta wybiegam na ulicę. Uciekam, a nieczęsto mi się to zdarza. Dziwne uczucie. Biegnę ile sił w nogach, nie wiedząc do końca dlaczego. To chyba zbyt wiele jak na jeden dzień. Zdecydowanie zbyt wiele.

Dopadam się do drzwi wejściowych, czując płomienie w płucach. Każdy oddech sprawia mi ból gardła i przełyku. Nogi chwieją się niebezpiecznie, dając mi do zrozumienia, że je przeceniłam. Nie wchodzę do domu, tylko przez próg wołam psy i z nimi wychodzę na podwórze. Na tyłach posesji padam plecami na śnieg. Chłód przenika mnie na wskroś, lecz to nie ważne. Muszę skupić się na czymkolwiek. Nawet na zimnie otulającym moje ciało. Byle nie myśleć o dzisiejszym dniu.

Do przedpokoju wnoszę ze sobą tonę śniegu i wody. Mam przemoczone ubrania. Nie przeszkadza mi to. Chcę zostać sama, więc tylko krzyczę w głąb pomieszczeń, że już jestem i udaje się do pokoju.

Wieszam spodnie i kurtkę w łazience, po czym ubieram suche dresy.

Dopiero czuję zmęczenie. Każda komórka we mnie żąda snu i odpoczynku, lecz nie mogę spełnić ich oczekiwań. Drzwi otwierają się cicho i staje w nich Will.

- Mogę? - pyta dla pewności, choć zna odpowiedź. Podciągam kolana pod brodę, robiąc mu miejsce na łóżku.

- Jak się czujesz? - zadaje tak oklepane pytanie, że najchętniej uderzyłabym go w twarz. Wiem jednak, że nie wie co powiedzieć. Ja też bym nie wiedziała.

- Jest... okej - odpowiadam po chwili. Nie mam zamiaru mówić mu o sytuacji na strzelnicy. Istnieje zagrożenie, że by wybuchł.

- Faith... Ty... hym.. No zbyt szybko dajesz się ponieść emocjom. Lukas taki jest, zawsze będzie prowokował jak się da. Później ma wymówkę, że to nie on zaczął. Łatwo cię sprowokować. Będziesz miała przez to problemy - poucza mnie, lecz w jego słowach nie czai się ani odrobina złośliwości. Jestem zaskoczona tym, jak bardzo jest mądry.

- Ale on... - zaczynam, choć tak naprawdę nie wiem, co chcę powiedzieć.

- On taki jest i się nie zmieni. Musisz to ignorować. Z takimi nie wygrasz, mają przewagę liczebną - mruga do mnie i wstaje w momencie, kiedy zaczynam ziewać. - Dobranoc. Wyśpij się, od jutra mama planuje wielkie sprzątanie - śmieje się pod nosem i wychodząc, rzuca mi ostatnie spojrzenie.

* * *

Tak jak ostrzegał mnie Will, przez cztery dni Lisa nie robiła nic, poza sprzątaniem. Moją oazą jak zawsze okazała się stajnia, do której uciekałam razem z psami i blondynem. Spotkałam tam dwa razy Lukasa, lecz po poszczuciu go Casperem nie próbował się wychylać.

Dziś wigilia. Nie potrafię określić jak się czuję. Waham się między dwoma skrajnościami. Jednak w największej mierze, dominuje we mnie uczucie pustki.

Po raz kolejny tego dnia robi mi się niedobrze, a zaciśnięty żołądek podchodzi do gardła. Muszę wziąć się w garść. Mija południe, a ja jeszcze nie wyściubiłam nosa poza pokój. Gdzieś w głębi mnie czai się obawa, że na widok taty nie dam rady się opanować. Głęboki wdech i na drżących nogach opuszczam swój azyl.

Kiedy zjawiam się w kuchni nikt nie zwraca na mnie większej uwagi, nie zadaje pytań. Sądzę, że nawet nie wiedzieliby jak delikatnie takowe pytanie sformułować. Choćby nie wiem jak się starali, dla mnie i tak byłoby to bolesne niczym strzała rozrywająca wszelakie tkanki, godząca żebro, a na końcu przebijająca serce.

Lisa szybko znajduje mi zajęcie, podobnie jak Willowi i Thomasowi. Uwijam się z tym najszybciej jak potrafię, chcąc jeszcze odwiedzić Akryla.

Po godzinie mama Willa wreszcie pozwala nam opuścić duszną kuchnie. Czym prędzej jedziemy do stajni, nie czekając, aż kobieta przypomni sobie, iż zostało coś do zrobienia. U konia nie jesteśmy długo. Podstawowe czynności i krótki spacer w ręku. Zewsząd płyną nuty kolęd, nawet z głośników na zewnątrz budynku. Jak dotąd się trzymam, lecz czuję, że duszone wewnątrz emocje mają coraz mniej miejsca. Boję się chwili, w której wybuchną. Złośliwa atmosfera świąteczna nie daje za wygraną i dobija się do mnie z każdej strony.

Chcąc odetchnąć, niedługo przed kolacją dzwonię do Kaylee i składam jej życzenia. W połowie przerywam i zaczynam płakać. Jednak to jeszcze nie jest ten moment, kiedy tracę nad sobą panowanie. Zaczerwienione oczy i policzki łatwo ukrywam pod delikatną warstwą makijażu. Ubieram się zwyczajnie, aczkolwiek elegancko. Czarne rurki, kremowa koszula z kołnierzykiem i mgiełką zamiast materiału na plecach wydają mi się odpowiednie. Na nogi wciągam baleriny, w końcu jestem u siebie. Hebanowe włosy podkręcam odrobinę mocniej, niż naturalnie.

Schodzę ze schodów i dociera do mnie głuchy szczek Caspera. Ktoś dzwoni do drzwi. Mój spacer zamienia się w szaleńczy bieg, słysząc intencję mojego psa.

- Casper, Aria miejsce! - pstrykam na nich palcami i wskazuję ręką na dwa posłania. Reagują od razu i siadają na baczność, wpatrując się w ludzi wchodzących do domu. Mrużę oczy widząc przepraszający uśmiech taty. Nikt mi nie mówił, że mamy mieć gości. W przedpokoju staje kobieta z jasnobrązowymi włosami, poprzetykanymi siwizną, które upięte są w ciasny kok. Ma ostry i oschły wyraz twarzy. Obok niej, wyprostowana jak struna, przygląda się wnętrzu mała dziewczynka w płaszczu do kolan. Ma bystre oczy, lecz te same rysy twarzy co matka.

Obie na dłuższą chwilę zatrzymują wzrok na psach. W oczach starszej widać pogardę. Jako ostatni do wnętrza, powłócząc nogami, wchodzi chłopak z ciemnymi włosami i oczami wbitymi w podłogę. Jest szczupły i dość wysoki. Możliwe, że ma tyle lat co ja. Zakładam ręce na piersi, wciąż stojąc niedaleko wejścia do kuchni.

- Siostra mamy - Will pospiesznie szepcze mi do ucha i idzie przywitać się z ciotką. Nie wierzę, są jak woda i ogień. Blondyn ściska poważną kobietę, podaje dłoń chłopakowi i kucając, mówi coś do dziecka.

- Co znaczą te psy? - jadowity ton przyspiesza krążenie w moich żyłach.

- To moje psy - odzywam się hardo, zwracając na siebie uwagę.

- A ty to? William, znalazłeś sobie dziewczynę? - zarzuca chłopakowi z oburzeniem w głosie, jakby to było coś karygodnego.

- To moja córka Faith, Agatho - uprzejmie informuje mój ojciec, najwidoczniej zauważając moją minę.

- Aha... Ale dlaczego te psy są w domu?- drąży dalej, doprowadzając mnie do granic wytrzymałości.

- Bo to moje psy i mój dom. Spokojnie, ludzi zagryzają tylko na komendę - warczę, czując, że właśnie ona może stać się ich pierwszą ofiarą. Tata wytrzeszcza na mnie oczy, Lisa stara się być poważna a Will zasłania usta dłonią. Śmieje się, widzę jego uniesione policzki. Chłopak z kąta po raz pierwszy podnosi wzrok i zerka na mnie z podziwem, lekko unosząc kąciki warg.

- Ona żartuje, rozgośćcie się. Zaraz siadamy do kolacji - Thomas stara się opanować sytuację.

- Co to ma być?! Dlaczego nikt mi nic nie powiedział?! - syczę do Willa, chwytając go za nadgarstek.

- Też nie wiedziałem... Gdybym wiedział, zamieszkałbym w boksie Akryla i wrócił po świętach - wyrzuca zły. Znowu potrafił się opanować i zagrać swoją rolę, jak on to robi. - W każdym razie uważaj, ona jest... dziwna, przymykaj oko na to, co mówi - ostrzega mnie i znika w kuchni.

- Nie macie nic przeciwko, że wzięłam Maxymiliana? Jego matka pojechała w delegację - tłumaczy wyniośle Agatha, tonem świadczącym o tym, że nawet gdyby mieli coś przeciwko, nie obchodziłoby ją to. Kątem oka widzę, jak dziewczynka zbliża się do psów, nie pytając o pozwolenie.

- Casper, Aria równaj -mówię pospiesznie, a zwierzęta zrywają się i siadają po obu stronach moich nóg.

- Dlaczego nie pozwalasz Clarze ich pogłaskać? - zaperza się kobieta, a dziecko rzuca mi nienawistne spojrzenie.

- Bo jak mówiłam, połykają w całości - odgryzam się i z satysfakcją patrzę na jej minę. Mastiff wysuwa głowę w stronę stojącego bokiem Maxa i szuka jego zapachu. Ten spogląda najpierw na psy, a następnie na mnie.

- Mogę? - cichy, nieco charczący głos wydobywa się z jego ust.

- Jasne - uśmiecham się zachęcająco i obserwuję jak kuca obok psa, dając mu najpierw dłoń do obwąchania. Zadziwiająco dobre podejście.

- A on mógł?! - dziecko woła do mnie z wyrzutem.

- On jest dobrze wychowany i zapytał - warczę w jej stronę, ściągając na siebie wzrok jej matki.

- Coś sugerujesz dziewczyno?- uderza mnie jej wojowniczy ton.

- Ależ skąd - gryzę się w język, widząc jak tata niemo błaga mnie, abym przestała. Zniżam się do poziomu chłopaka i wyciągam ku niemu dłoń.

- Faith - odzywam się entuzjastycznie, widząc jak bardzo czuje się nieswojo.

- Max - ściska moją dłoń i uśmiecha się nieśmiało. - To mastiff? - pyta, zachęcony moim zachowaniem.

- Tak, Casper, a to Aria. Interesujesz się psami? - zagajam rozmowę, jak najdłużej odwlekając wejście do kuchni.

- Trochę... - wzrusza ramionami.

- To się dogadamy - wyszczerzam się, pokazując kciuk w górę. - Chodź - kładę mu dłoń na ramieniu i czuję, jak wzdryga się pod moim dotykiem. - Może czarownice odleciały na miotłach - poruszam brwiami i zwalniając psy wmaszerowuję do pomieszczenia obok.

Lisa i Agatha stoją przy potrawach, tata wstawia wodę na gaz, a mała wchodzi na krzesło, następnie siadając na stole. Odczuwam nieodpartą chęć, aby jej przyłożyć. To dziecko ma w sobie coś takiego, że z przyjemnością bym się na niej wyżyła. Odganiam od siebie te myśli i odwracam głowę do stojącego obok Willa.

- Idź się przebierz - radzę mu, chwytając go za zwykły, czarny t-shirt tak, że odsłaniam tym kawałek jego brzucha. Agatha patrzy na nas tak, jakbyśmy co najmniej zaczęli przy wszystkich uprawiać seks. Will ze śmiechem wychodzi na korytarz.

To będą piękne święta...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top