Część 46


Na tyle szybko, na ile pozwala mi szum w głowie przedostaję się do swojego pokoju. Udaje mi się pozostać niezauważoną. Co za szczęście. Przebieram się szybko i gorącą wodą zmywam z siebie resztki krwi.

Wstrząs mózgu mam już nie pierwszy raz, więc nie przejmuje się tym za mocno.

- Chodźcie na dwór - wołam psy radosnym głosem i z ulgą patrzę na to, jak Casper opiekuje się jeszcze odrobinę słabą, Arią. Wychodzę z nimi na podwórze i siadam na trawę, rzucając co chwila przyniesione piłki. Mroźny wiatr smaga mi policzki, zarzucając pojedyncze włosy na oczy. Patrzę jak psy ganiają się, przewracają i tarzają w nieco zgniłej trawie. Siadam na małym pieńku i wznoszę oczy ku niebu. Dominują na nim ciemne kolory. Granat i szarość przedzierają się przez ostatnie przebłyski błękitu i bieli. Zbiera się na deszcz. Jest koniec listopada, lada chwila będzie padał śnieg. W mediach już można wyłapać pobrzękiwania na temat świąt. Nie chcę ich. Nie chcę zimy. Wiosna zdaje się być wybawieniem, przyjściem nowej nadziei, nadziei na lepsze jutro. Biorę głęboki oddech i po raz kolejny rzucam oślinioną piłkę.

- Faith! Zejdź na dół! - dobiega do mnie, lekko stłumiony, lecz wciąż wyraźny krzyk ojca. Marszczę czoło, zastanawiając się o co chodzi tym razem. Poruszam się powoli, zupełni jak gdyby ktoś włączył opcję slow-motion. Staję przed Tomem, patrząc pewnie prosto w jego oczy.

- No co? Kolacja, idź pomóż Lisie, jest w kuchni - wzrusza ramionami, zupełnie tak, jakby rodzinna kolacja tutaj była czymś zwyczajnym. Wchodzę do kuchni i widzę roześmianego Willa, żartującego z Lisą. Z mamą... Łzy stają mi w oczach, jednak ocieram je zanim ktokolwiek dostrzega moją obecność

- W czymś pomóc? - pytam uprzejmie, wymuszając lekki uśmiech.

- Dziecko, jak ty wyglądasz... Dobrze się czujesz? - kobieta czule obejmuje moją twarz i badawczo zerka mi w oczy.

- Tak, jestem... jestem po prostu zmęczona - uśmiecham się lekko i podchodzę do blatu, czując na sobie natarczywe spojrzenie blondyna. Wszystko jest już przygotowane. Zastanawiam się, czy nie przegapiłam jakiegoś święta, bo aż tyle jedzenia na zwykłą kolacje, to krótko mówiąc marnotrawstwo.

Zasiadamy wszyscy do stołu. Will siada obok mnie. Przynajmniej nie będę musiała znosić jego spojrzenia. Na całe szczęście siedzę naprzeciw Lisy, która jak zawsze zerka na wszystko spojrzeniem pełnym ciepła i ze szczerym uśmiechem. Z trudem przełykam pierwszy kawałek ryby z odrobiną surówki. Nie mam ochoty jeść, a na dodatek żołądek mam dziwnie ściśnięty. Dorośli próbują rozluźnić atmosferę, co chwila śmiejąc się na pokaz i ciągle rozmawiając. Wzdycham ciężko i chowam lewą rękę pod stół. Mieszam widelcem w talerzu, nie mając większego zamiaru zawędrować nim do ust.

- Faith, nie smakuje ci? - Lisa wlepia we mnie błękitne oczy, niemalże identyczne jak oczy jej syna.

- Oczywiście, że jej smakuje! To jest świetne, kochanie - ojciec odzywa się za mnie, a w jego głosie słychać nutę rozgoryczenia. Wypuszczam widelec z dłoni, który z brzdękiem upada na krawędź talerza. Zaciskam zęby, wpatrując się w kawałek jasnego mięsa przed sobą. Czuję, jak pod stołem dłoń Willa oplata szczelnie moje drobne, długie palce.

- Dziękuje Thom, ale umiem mówić - daję nacisk na jego imię, podkreślając tym samym, że nie zamierzam mówić do niego 'tato' - Smakuje mi, jest pyszne, naprawdę - przenoszę wzrok na blondynkę i łagodnie się do niej uśmiecham. Czuję jednak jak żołądek podchodzi mi do gardła.

-Przepraszam... - szepczę i odsuwam krzesło tak raptownie, że niemal przewraca się na podłogę. Biegnę szybko w stronę łazienki na parterze. Czuję, że nie dam rady dojść na górę. Wpadam do małego pomieszczenia i zatrzaskuję za sobą drzwi.

- Faith! Wszystko dobrze? Co się dzieje?! - Will uderza pięścią w drzwi, kiedy ja wyrzucam z siebie całą zawartość żołądka. Kolejny objaw wstrząśnienia mózgu. Pięknie. Kiedy przestaje się trząść i nie mam już odruchów wymiotnych, podnoszę się z podłogi i obmywam twarz ciepłą wodą. Z oczu ciekną mi łzy, jak zawsze przy wymiotach. Ostrożnie nabieram powietrza i wychodzę z łazienki, wpadając prosto w ramiona Willa. Za nim stoi ojciec z Lisą.

- Co jest?- blondyn unosi mój podbródek, patrząc w zmęczone oczy.

- Nic. Jadłam na mieście, musiało być nieświeże - kłamię z nadzieją, że ten argument wystarczy. Nie mylę się i już po chwili jestem w swoim pokoju.

* * *

- Faith! Wstawaj bo się spóźnisz! - Thomas wrzeszczy pod drzwiami na co szybko otwieram oczy. Przerażenie paraliżuje moje ciało. Nie uda mi się wymusić pozostania w domu. Czuję jak serce łomocze mi się w piersi.

- Jak mogłam być taka głupia - jęczę pod nosem, podnosząc się na łokciach.

- Aleks? - dyszę do słuchawki, chwytając się ostatniej deski ratunku.

- Faith? Wiesz, która jest godzina? - chłopak ziewa do słuchawki.

- Aleks, musisz mi pomóc... - przełykam ciężko ślinę i spuszczam nogi z łóżka.

- Ehh... Co znowu? - wzdycha już nieco bardziej przytomny.

- Podwiózł byś mnie do szkoły? - cała drżę, przez co telefon lekko obija się o moje ucho.

- I po to mnie budzisz? Nie żebym nie chciał, ale jest po szóstej... - jęczy do słuchawki, lecz nie zwracam na to uwagi.

- Nie o to chodzi... Aleks ja nie widzę. To nie był zwykły wstrząs mózgu. Przyjedziesz po mnie czy nie? - szepczę, czując, że narasta we mnie rozdrażnienie.

- JAK TO?! Ty nie co?! Faith, co się dzieje?! - znowu zaczyna panikować. Co z nimi jest do cholery?!

- Nie wrzeszcz! Przyjedź, to ci wszystko wyjaśnię.. Proszę..

- Jasne, będę za dwadzieścia minut - ledwo wypowiada to zdanie a w słuchawce rozbrzmiewa charakterystyczne pikanie.

Zamykam oczy i otwieram je po kolei. Na jedno nie widzę wcale. Na drugim obraz jest przyćmiony, ale przynajmniej się nie zabije. Przesuwam opuszkami palców po potylicy. Galaretowata substancja pod skórą jest łatwo wyczuwalna. Dopadam się do szafki z lekami i nieco po omacku szukam odpowiednich ampułek.

Aplikuję lek przeciw obrzękowy, przeciwzapalny i steryd do osobnych strzykawek. Po kolei robię sobie zastrzyki. Ręce mi się trzęsą, a to, że niedowidzę wcale nie ułatwia sprawy. Dziękuje Bogu w duchu za to, że to nie pierwszy raz i za to, że mama zawsze bała się igieł i sama musiałam nauczyć się takich rzeczy. Jednocześnie jednak jestem na siebie wściekła, mogłam od razu o tym pomyśleć... to tak oczywiste. Dotykając rękoma ścian dochodzę do garderoby i wysilając się, szukam czarnych spodni, czarnego swetra i krótkich glanów.

Ograniczam poranną toaletę do przemycia twarzy i zębów, lecz to i tak kończy się zalaniem połowy łazienki.

Woda chlupie pod moimi stopami, co jest niezmiernie irytujące. Boję się, ile błota tu zobaczę... o ile zobaczę.

Znajduję obrożę mastiffa z rączką i chwytając się jej, schodzę z dwoma psami na dół, ostrożnie robiąc każdy krok. Pies jakby rozumie, że coś się dzieje i nawet kiedy puszczam pasek, on idzie ciągle obok mnie, dotykając swoim ciałem mojej nogi.

- Jedziemy zaraz? Will zadaje pytanie od razu, kiedy pojawiam się w kuchni. Słyszę, że zasłania usta ręką, przeżuwając kęs kanapki. Staram się zachowywać naturalnie i rozglądać po pomieszczeniu.

- Oj.. nie, wiesz kolega mnie dziś podwiezie bo ma po drodze, a muszę ,u coś oddać - uśmiecham się i starając się idealnie wycelować ręką, sięgam po jedną z kanapek.

- Mhm - mruczy tylko z ustami wyładowanymi chlebem, szynką, sałatą i pomidorem.

- Wyjdę jeszcze z psami - oznajmiam krótko, wpychając resztkę jedzenia do ust i wychodzę na zewnątrz, zachowując resztki gracji. Jestem zdziwiona, że jeszcze na nic nie wpadłam i nie rozbiłam sobie głowy. Zwłaszcza, że normalnie potrafię się przewrócić o własne nogi, a teraz udaje mi się tego unikać. Ot paradoks.

-Will ja już idę! Powiedz, że psy są na podwórku! - wołam dosłownie po chwili wpadając z powrotem do domu. Nasuwam szybko ciemne okulary na nos i chwytam torbę, po czym wychodzę nie czekając na odpowiedź.

Wsiadam do auta, trochę zbyt mocno trzaskając drzwiami. Aleks obchodzi pojazd i siada za kierownicą.

- Więc mów co jest grane... - widzę, że jest spięty i przestraszony. Staram się ominąć co gorsze elementy, znając jego skłonności do paniki. Mimo to, chłopak i tak jest lekko mówiąc przerażony.

- Nie! Jeśli nie pojawię się w szkole, zawiadomią ojca i kuratora. Oni nie mogą się dowiedzieć. To mi przejdzie, ale gdybyś mógł przyjechać po mnie jakoś po piątej lekcji... Mam ostatnie dwa wychowania fizyczne, jakoś się zerwę... - tłumaczę, po raz kolejny słysząc wzmiankę o szpitalu.

- Oczywiście, że po ciebie przyjadę, wariatko... - wzdycha, patrząc się na piętrzący się przed nami budynek szkoły.

- Cholera... - klnę pod nosem, uderzając w jedno skrzydło drzwi wejściowych. Jednak ku mojej uldze zauważam delikatną poprawę. Najwidoczniej leki zaczynają działać, ale to nie zmienia faktu, że prawdopodobnie i tak odwiedzę szpital.

Will dogania mnie pod klasą, pod którą szczęśliwie dotarłam i informuje, że w ramach zastępstwa mamy razem lekcje. Cudownie, zwłaszcza, że w klasie Willa jest Lukas i spółka.

Siadając do ławki czuję na sobie ich spojrzenia, a ledwo słyszalne śmiechy drażnią mnie niesamowicie. Uśmiecham się lekko do blondyna siadającego obok mnie, choć dobrze nie widzę jego twarzy. Kolejna lekcja z niewiarygodnie wredną nauczycielką, która wymaga aby mówić do niej 'pani profesor'. Schlebia sobie.

Szybko rozwiązuje zadanie i podpierając głowę ręką, zwracam twarz do okna.

- Panno Thompson, czy uważa się pani za tak wykształconą, że nie musi uważać i wykonywać zadań nauczyciela? - z zamyślenia wyrywa mnie piskliwy głos i szturchnięcie w bok przez Willa.

- Co? - wypalam, zanim zdążam się zastanowić nad jej słowami.

- Co? Tak się odzywa do nauczyciela? Mama pani szacunku do osób wyższych rangą nie nauczyła? - nuta kpiny w jej głosie i ciszy szmer w klasie przelewa czarę goryczy. Podnoszę się szybko i uderzam dłonią w stół.

- Jak widać nie zdążyła i już nie zdąży, bo nie żyje- podnoszę głos, patrząc nieco pustym wzrokiem. Chichoty w klasie ustają, a na twarzy kobiety pojawia się grymas wściekłości, że uczeń odważył się podnieść do niej głos.

- Hamuj się! Co to za maniery! Nie możesz zwracać się do nauczyciela takim tonem, rozumiesz?! - przez podniesie tonu głosu, ten staje się jeszcze bardziej piskliwy.

- Tak - cedzę, przez zaciśnięte zęby, patrząc na nią pewnie, choć nie zbyt wyraźnie widzę jej twarz.

- Tak, proszę pani - przekrzywia głowę, patrząc na mnie z wyższością.

- Ależ nie ma potrzeby zwracania się do mnie per pani, pani profesor - unoszę lekko kąciki ust, dając nacisk na ostatnie słowa.

- DO DYREKTORA! - wrzeszczy, wymachując rękami w stronę drzwi.

- Jasne, skoro pani sobie nie umie poradzić z uczniami inaczej, niż krzykiem, to może pani dyrektor da radę - wzruszam ramionami i wrzucam książki do torby. Czuję na sobie spojrzenie dwóch klas i jedno, przerażone, należące do Willa. Badając dłońmi drogę, idę do drzwi, co rusz potykając się o którąś z ławek. W pewnym momencie osuwam się na stojącą obok szafę, czując niemiłosierny, pulsujący ból z tyłu czaszki.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top