Część 41

- Co ty wyprawiasz! - stłumiony krzyk dociera do mnie powoli, a po chwili czuję jak ktoś chwyta mnie za ramiona, potrząsając dość mocno. Z wysiłkiem uchylam powieki próbując skoncentrować wzrok na czymkolwiek, aby przestał wychwytywać tylko rozmazaną plamę. Po dłuższym momencie walki z sennością zaczynam zauważać nachyloną nade mną postać, w której powoli rozpoznaję Liama. Przez cały czas uśmiecham się głupio, nie wiedząc do końca dlaczego.

-Ale...huh... co? - bełkoczę pod nosem, śmiejąc się co chwila.

- Boże... - chłopak wzdycha głośno, po czym podnosi mnie tak, abym usiadła obok niego. Składam dłonie, chichocząc pod nosem z głupawym uśmiechem wciąż goszczącym na moich ustach.

- Co ty sobie wyobrażasz Faith! - podnosi głos, patrząc na mnie z wyrzutem. Przyglądam mu się przez chwilę. Czarne włosy ma podniesione na żel, lecz krótka grzywka, mimo tego, że jest lekko zawinięta, opada odrobinę na czoło. Duże ciemnozielone oczy wpatrują się we mnie z przejęciem. Jego wyraźne kości policzkowe pokrywa delikatny, jednodniowy zarost, a malinowe wargi mam wrażenie, że zaraz zaczną drżeć ze złości. Mrugam co chwila, z trudem powstrzymując się od tego, żeby nie zasnąć. Otwieram usta, aby coś mu odpowiedzieć, lecz zaraz je zamykam i zaczynam się śmiać.

- Ja pierdole... - słyszę jego słowa, przy czym obserwuję jak chowa twarz w dłoniach. Zaczynają trząść mi się ramiona, tłumiąc falę chichotu.

- Muszę cię zawieść do domu - informuje mnie, wstając powoli.

- Nie! Nie domu.. nie.. - mruczę niedokładnie składając wyrazy, jednocześnie łapiąc go za rękę.

- Przecież tu nie zostaniesz! - mówi siląc się na spokój. Mrużę oczy próbując zrozumieć lepiej wątek.

Udaje mi się to w pewnym stopniu, więc wstaję chwiejąc się lekko i podnoszę głowę do góry, żeby spojrzeć na chłopaka.

- Okej - kiwam głową, odwracam się na pięcie, kierując się w stronę drzwi.

- A ty gdzie? - zdezorientowany Liam woła za mną, przekrzykując muzykę.

- Nie wiem - wzruszam ramionami nie zatrzymując się. Szatyn dogania mnie i ze zdziwiona miną bez słowa podąża za mną, asekurując mnie przed ewentualnymi upadkami. Nogi mam miękkie i nie wiem jakim cudem idę dość prosto, czując jak ciężką mam głowę i jak bardzo w niej szumi.

Niedługo później chłopak zaczyna prowadzić, a ja bez zastanowienia podążam za nim.

- A gdzie idziemy? - pytam po dłuższej chwili, spoglądając na niego niewyraźnym wzrokiem.

Lecz on zamiast odpowiedzieć, obrzuca mnie szybkim spojrzeniem i z degustacją kręci głową. Prycham cicho jednak po chwili zaczynam chichotać pod nosem. Nie do końca dociera do mnie co się właściwie dzieje, więc idę dalej machając wesoło rękami.

Uchylam ciężkie powieki i próbuje podnieść głowę, jednak przeszywa ją przeraźliwy ból. Mrużę oczy z powodu pulsowania każdej komórki mojego ciała, które wspólnie tworzą niewyobrażalny szum. Po chwili orientuje się, że leżę przykryta kołdrą, jednak nie jestem w swoim pokoju. Na siłę staram się przypomnieć sobie minioną noc, jednak moje myśli są wypełnione pustką. Obejmuje skronie dłońmi i ignorując ból głowy opuszczam gołe stopy na chłodne panele. Dreszcz przebiega wzdłuż mojego kręgosłupa. Przymykam oczy na dłuższy moment i chwiejnie wstaję na nogi, poprawiając podwiniętą spódniczkę. Podnoszę kurtkę leżącą na podłodze, po czym zarzucam ją na ramiona. Przeszukuję torebkę, sprawdzając czy jest tam telefon. Ku mojej uldze jest tam wszystko, co powinno się znajdować w małej torebeczce. Po raz pierwszy dokładniej rozglądam się po pokoju i dostrzegam w kącie pokoju duży fotel. Sam w sobie nie jest nadzwyczajny, gdyby nie fakt, że śpi w nim Liam. Aż przecieram oczy ze zdumienia, robiąc krok w tył, przez co wpadam na łóżko. Z szeroko otwartymi oczami niewiele myśląc, chwytam buty w dłoń i na palcach wymykam się z pomieszczenia. Wychodzę na korytarz niewielkiego mieszkania. Nie mam pewności czy chłopak mieszka sam, a nie chciałabym, żeby ktokolwiek mnie tu zastał. Biegam od drzwi do drzwi szukając tych, najbardziej przypominających wejściowe. Szybko udaje mi się je znaleźć i czym prędzej wymykam się na klatkę schodową. Później idzie już z górki. Na ulicy rozglądam się nerwowo, nie wiedząc gdzie jestem. Jednak szczęście mi sprzyja i po chwili łapię taksówkę. Teraz marzę, aby znaleźć się tylko w jednym miejscu.


Droga mija zadziwiająco szybko. Czyli nie znajdowałam się Bóg wie gdzie, tylko całkiem niedaleko. Dopiero po wyjściu z taksówki orientuje się jak wyglądam, co wprawia mnie w chwilowe zakłopotanie. Jednak dziwne uczucie tak szybko jak przyszło, tak szybko mnie opuściło. W danym momencie nie liczy się już nic poza zapachem świeżego siana i końskiej sierści. Gładzę opuszkami palców niewielki obszar czarnych włosków na szyi Akryla. Mocniej wtulam w niego twarz, przez chwile czując się tak, jakby wszystkie troski i smutki ze mnie uleciały, jakby wczoraj i jutro kompletnie przestały mieć znaczenie. To uczucie wprowadza we mnie stan jakże cudownej błogości i wyidealizowanej rzeczywistości. Moim jedynym marzeniem jest to, aby już tak zostało. Niestety dobre chwile umykają bardzo szybko nie pozwalając się sobą nacieszyć. Świat nie pozwala nam zostać w cudownym stanie niewiedzy i pustki dłużej niż kilka drogocennych minut. Czy to sprawiedliwie? Skądże, ale czy ktokolwiek obiecywał, że takie będzie?

W głowie znowu pojawiają się obrazy o których chciałabym zapomnieć. Jestem w szpitalu, serce rozrywa mi się na milion kawałków. Nie chcę przeżywać tego znowu, chciałabym nigdy tego nie przeżyć.

Opadam na świeżo zmienioną ściółkę i ukrywam twarz w dłoniach. Spuchnięte oczy zaczynają mi doskwierać. Akryl zaczepia mnie miękkimi chrapami, jeszcze bardziej mierzwiąc ciemne, i tak już skołtunione, włosy. Uśmiecham się sennie i składam lekki całus na nosie konia. Jest jeszcze bardzo wcześnie, więc karmię się nadzieją, że nikt nie przyjdzie teraz do stajni. Leniwie podnoszę się z podłogi i opuszczając boks idę do swojej szafki. Wyciągam z niej sweter i sztyblety. Ubieram się pospiesznie, wrzucając szpilki w kąt małego pomieszczenia. Łapię włosy w niedbały kok i wracając do boksu zaglądam jeszcze do łazienki. Chlapię twarz lodowatą wodą, rozbudzając się nieco.

Ubieram Akrylowi błękitny kantar i prowadzę go na pastwisko. Przytulam się po raz ostatni do jego umięśnionej szyi i puszczam luzem poganiając w stronę innych koni. Rozglądam się po pastwiskach zraszanych porannymi promieniami słońca, które odbija się w wszechobecnych kropelkach rosy. Kary koń dobiega z donośnym rżeniem do pasącego się stada, które wita go cichym pomrukiem. Napawam się tym widokiem przez moment, po czym zmierzam w drogę powrotną. W drogę do domu.

Mimo tego, ze miałam do przejścia około dziesięć kilometrów, bardzo szybko docieram na obrzeża miasta. Jednak z czasem to już chyba tak jest. Jeśli się czegoś boimy, to chcemy aby wskazówki zegara przesuwały się jak najwolniej, aby dłużyła się każda sekunda, ale jest zupełnie odwrotnie. Czas wówczas jak na złość przyspiesza sprawiając, że nieuchronnie zbliżamy się do tego, czego nie chcemy. Akurat wtedy, kiedy tak bardzo potrzebuje się postoju, odpoczynku czas bezlitośnie gna do przodu. Chociażby nie wiem jak byśmy pragnęli i błagali żeby zwolnił, on nigdy nie pójdzie nam na rękę.

Duża porcja tlenu dostarczona za pomocą jednego wdechu, przyprawia mnie o zawrót głowy. Patrzę z pewnej odległości na dom, zastanawiając się, kogo mogę tam zastać. Niestety podchodząc bliżej zauważam na podjeździe samochód Thomasa. Z sercem na ramieniu wbiegam na podwórko i ukradkiem umykam w stronę swojego okna. W tej chwili uwielbiam swoją słabą pamięć i nie dbanie o szczegóły, dzięki czemu okno w pokoju jest wciąż otwarte. Po szybkiej wspinaczce po drabinie do kwiatów, zakończonej powierzchownymi zadrapaniami, z cichym łoskotem zeskakuję z parapetu. Uciszam pospiesznie psa, widząc, że ma szczerą ochotę zacząć szaleć i biegać dookoła mnie. Ku mojej szczerej radości Aria również żwawo stanęła na nogi i drepcząc powoli podchodzi do mnie przyjaźnie merdając ogonem. Uśmiecham się do nich, wiedząc, że to najlepsi przyjaciele, jakich kiedykolwiek mogłam dostać. Nieco podniesiona na duchu wyciągam dwie miski, po czym robiąc to najciszej jak się da, wypełniam je jedzeniem i stawiam na podłodze. Zrzucam sztyblety, czym prędzej podążając pod prysznic.

Ciepła woda częściowo zmywa ze mnie pamięć ostatniego wieczoru. Jednak wciąż dręczy mnie myśl na temat tego, jakim znalazłam się u Liama. Jednak po dłuższym namyśle, nie jestem do końca pewna, czy chcę wiedzieć. Poniekąd boje się prawy i tego, co mogłam wymyślić. Wzdycham głęboko, osuszając ręcznikiem włosy. Ubieram szare dresy i za dużą koszulkę. W myślach przygotowuje się na to, co najgorsze. Wiem dobrze, że prędzej czy później będę musiała się z tym zmierzyć.

Biorąc kilka głębokich wdechów w końcu łapię za klamkę i cicho wymykam się na korytarz.

Nasłuchując każdego szelestu na palcach pokonuję kolejne stopnie schodów. Im bliżej salonu się znajduję, tym wyraźniej słyszę męski głos. Przełykam ciężko ślinę i chowam się za ścianą, chcąc pozostać niezauważoną.

- I jak? Wiesz coś? - dobiega do mnie już wyraźny głos Thoma. Brzmi jakby był czymś bardzo przejęty. Zbliżam się odrobinę, chcąc mieć lepszy podgląd sytuacji.

- Cholera, gdzie ona jest... Daj znać jak się czegoś dowiesz - wzdycha do słuchawki telefonu, który z brzdękiem odkłada na stół.

- Oh Alison... Dlaczego tak szybko odeszłaś... Jesteś tu potrzebna, nawet nie wiesz jak bardzo... - marszczę czoło na te słowa, czując jak strach zanika, a zamiast niego wypełnia mnie gniew.

- Jak śmiesz! Jak śmiesz tak mówić! Ona cię kochała, ufała ci, wierzyła, że może na tobie polegać! A ty? A ty ją zostawiłeś! - krzyczę, stając w przejściu do salonu, wbijając w jego zdumioną twarz wściekłe spojrzenie.

- Faith! Dziecko, tak się martwiłem! - wstaje szybko, podbiegając do mnie z wyciągniętymi ramionami, przez co automatycznie cofam się o kilka kroków. Patrzę na niego z pogardą, nie mogąc dłużej powstrzymywać łez.

- Martwiłeś?! CO!? Nagle ci się przypomniało? Nie było cię przy mnie tyle lat i wtedy się o mnie nie martwiłeś? Nie ważne dla ciebie było co robię, co u mnie w szkole czy chociażby jak się czuje po stracie ojca? Jak się czuje mając ojca tchórza, który jednak stwierdził, że wychowywanie swojego dziecka mu nie leży, ale obcego to czemu nie? Jak mogłeś... Jak mogłeś... - jęczę łamiącym się głosem, co chwila połykając strumienie łez. W tym momencie słyszę brzdęk otwieranych drzwi, które zza kurtyny słonych kropel nie wyglądają zbyt wyraźnie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top