Część 40


Wpatruję się w lustrzane odbicie przekrwionych gałek ocznych. Warstwa tuszu oraz podkładu i korektora dookoła nie dały oczekiwanego efektu. Policzki wciąż mam lekko opuchnięte od łez. Wzdycham cicho, starając się myśleć o tym, że dziś już piątek. Ubrana w czarne rurki, czarną bokserkę i czarny, za duży sweter wyglądam smutno, czyli dokładnie tak, jak powinnam. Naciągam jeszcze krótkie glany i z bolącymi oczami mozolnie schodzę na dół. Wypełniam miskę mastiffa pokrojonym w kawałki mięsem, a mniejszą porcję wkładam do malaksera, wraz z dodatkiem warzyw, przygotowując łatwe do spożycia jedzenie dla Arii. Migiem wracam do pokoju i kucam obok psa, delikatnie gładząc jego głowę podczas spożywania posiłku. Od początku pokazuje jej, że nie musi ze mną walczyć o pokarm, bo on i tak jest mój, ja się nim tylko dzielę. Z zadowoleniem obserwuję znikającą papkę z pojemnika.

- Dobry pies - nagradzam ją uradowanym głosem i zbiegam ponownie do kuchni.

- Już lepiej? - w przejściu zatrzymuje mnie pytanie ojca. Wypuszczam powietrze ze świstem, mierząc go szybko wzrokiem.

- Mhm... - mruczę tylko pochodząc do blatu i wstawiając wodę na kawę. Poprawiam włosy jednym ruchem głowy, opierając się plecami o meble.

- Zawiozę cię do szkoły - informuje mnie, zerkając na moją postać znad gazety.

- Nie dziękuje, wole się przejść - mówię normalnym tonem głosu, starając się nie wybuchnąć płaczem od tak, bo czuję, że właśnie mam na to dużą chęć.

- Nie wygłupiaj się, to kawał drogi, podwiozę cię - upiera się przy swoim, upijając łyk kawy.

- Powiedziałam, że się przejdę - kiwam lekko głową, starając się go nie zdenerwować. - Ale dziękuje - odpowiadam niemalże machinalnie, a w moim głosie nie da się wyczuć ani krzty emocji. Ku mojej uldze ojciec wzdycha głośno i daje mi spokój. Zalewam sobie kawę i z gorącą filiżanką wracam do pokoju.

Po raz kolejny pociągam nosem, coraz mocniej wciskając dłonie do kieszeni. Wahania pogody doprowadzają mnie do szału. Na całe szczęście niedaleko widzę budynek szkoły. Silny podmuch wiatru zarzuca mi na twarz pojedyncze kosmyki włosów. Mam dziwne wrażenie czyjejś obecności. Przymykam oczy i wystawiam twarz bardziej do wiatru, czując, że jest zadziwiająco ciepły. Odganiam jednak dziwne myśli i czym prędzej kieruję się do szkoły.

Idąc korytarzem staram się wyłączyć umysł na otaczający mnie debilizm i unikać kłopotów. Nawet gdy jakiś chłopak wpada na mnie na schodach, nie tracę panowania nad sobą. Ten uśmiecha się przepraszająco i zaprasza mnie na imprezę u niego, dziś wieczorem. Kiwam tylko głową, doskonale wiedząc, że nigdzie nie pójdę. Z cichym westchnieniem, naciągam kaptur mocniej na włosy i kontynuuję wspinaczkę na trzecie piętro.

- O, a księżniczka dzisiaj sama? - kiedy udaje mi się wdrapać gdzie trzeba, zatrzymuje mnie dłoń Lukasa zaciskająca się na moim nadgarstku. Podnoszę na niego zmęczone oczy i otwieram usta, jednak nie wydobywa się z ich żaden dźwięk. Chłopak uśmiecha się szeroko, widząc, że się nie bronię.

- Puść - mówię cicho, lecz stanowczo. Nie wykonuję żadnego ruchu, a blondyn tylko wzmacnia uścisk na moich drobnych kościach, śmiejąc się przy tym gardłowo. Mrugam powoli, czując mrowienie skóry.

- Mówię, że masz mnie nie dotykać - powtarzam, wciąż nie dając się zdenerwować.

- A co to, królewna już nie potrafi się bronić? - Lily wykrzywia usta w podkówkę, wybuchając po chwili śmiechem. Próbuję wyszarpnąć rękę, lecz tylko wzmaga to ból.

- Hej Luk! Co ty robisz? - odwracam nieco ociężałą głowę w stronę zdziwionego Liama.

- O... Liam, zostaw ich ... - dziewczyna zatrzymuje bruneta, kładąc mu dłonie na klatce piersiowej. Ten jednak odpycha ją od siebie i z wzrokiem utkwionym w rękę Lucasa, zmierza w naszą stronę. Mruży oczy stając przed nami i ponawia pytanie.

- Odpuść - blondyn szczerzy się do niego, stojąc w tej samej pozycji.

- Lukas, zostaw ją - brunet upomina go, patrząc mu prosto w oczy. Kiedy wciąż nic się nie dzieje, łapie mnie za rękę, którą niemal wyszarpuje z uścisku blondyna. Nie wiem dlaczego, ale wszystko dociera do mnie wolniej, a na dodatek nie mogę się odezwać, więc tylko obserwuję całą tę sytuację spod przymrużonych powiek. Potrząsając głową zabieram rękę i potrząsając głową odchodzę bez słowa w stronę klasy.

* * *

Staję w przejściu do salonu, gdzie ojciec siedzi nad stertą papierów.

- Chcę dzisiaj jechać na cmentarz - oznajmiam głosem wypranym z emocji, patrząc na zdziwiony wyraz twarzy Thoma.

- Jak ty to sobie wyobrażasz? - pyta po chwili, kiwając lekko głową.

- Normalnie. To dziwne, że chcę pojechać na cmentarz miesiąc po jej śmierci? To, że ciebie to nie obchodzi, to nie znaczy, że ona dla mnie nie była ważna - warczę, widząc brak zainteresowania czy współczucia z jego strony.

- Jest późno już, nie rób scen, proszę - wlepia we mnie proszące oczy, jednak nie robi to na mnie większego wrażenia. Tupię nogą, wiedząc, że zachowuję się jak mała dziewczynka, jednak w danej chwili nie zbyt mnie to interesuję. Wbiegam do swojego pokoju, opierając się z hukiem o drzwi.

Zaciskam zęby i z chytrym uśmiechem wparowuje do garderoby. Wyciągam krótką, czarną, rozkloszowaną spódniczkę i czarną koszulę na grubych ramiączkach z odsłoniętą połową pleców i ćwiekami na kołnierzyku. Do tego delikatnie ubieram czarne rajstopy na wzór pończoch i niewysokie szpilki z czerwoną podeszwą. Włosy tapiruje i spinam w niechlujnego koka, a mocny makijaż dodaje mi zadziorności. Uśmiecham się do swojego odbicia i pełna triumfu schodzę na dół.


Już mam chwytać za klamkę, kiedy zatrzymuje mnie donośny głos. Automatycznie na moje usta wpełza drwiący uśmiech, mimo tego, że w środku jestem wyprana z emocji.

- Co ty wyprawiasz?! - Tom przybiera odcień jasnej purpury, wpatrując się we mnie wielkimi oczami.

- Wychodzę. Nie mam zamiaru siedzieć z myślą o tym, że powinnam być teraz u mamy - każde moje słowo przesiąknięte jest jadem.

- I zamierzasz tak wyjść? - pyta z kpiną.

- Racja, fajek nie wzięłam. Kupię po drodze - uśmiecham się słodko i migiem wychodzę za drzwi. Nikt za mną nie wybiega z wrzaskiem, ojciec doskonale wie, że nic nie zdziała. Jego bezradność jest cudowna.

Staję przed drzwiami czując jak muzyka drażni moje uszy. Zastanawiam się co ja tutaj robię.

- Przepraszam, mamo - szepczę cicho, lecz przez dźwięki nie słyszę swoich słów. Otwieram drzwi, nawet nie siląc się na pukanie, bo i tak mnie nikt nie usłyszy. Przez pierwsze sekundy świat zaczyna wirować od zduszonego zapachu alkoholu i dymu tytoniowego. Potrząsam lekko głową i mijam kolejne nieznane mi osoby.

- O przyszłaś - napotykam szeroki uśmiech chłopka ze szkoły, właściciela tego domu. Zdaje sobie sprawę, że nawet nie znam jego imienia.

- No, nudziło mi się - kłamię, unosząc kąciki ust.

- To baw się dobrze, po prawej masz kuchnie i barek - instruuje mnie, pokazując kciuk w górę. Zwinnie mijam tłoczących się ludzi, aż w końcu docieram do wskazanej kuchni, w której przynajmniej można oddychać. Nie zastanawiając się długo staję przy barku i decyduje się na drinka. Po pierwszy jest kilka kolejnych, od których zaczyna szumieć mi w głowie, ale poczucie winy umyka w głąb umysłu. Lekko chwiejąc się na nogach wchodzę na taras i odpalam papierosa. Mój umysł na chwilę traci kontakt z rzeczywistością, jednak po chwili wszystko wraca do normy, z tym wyjątkiem, że nie mogę przestać się uśmiechać. Przydeptuję niedopałek i wracam do dusznych pomieszczeń. Biorę do ręki wysoką szklankę z mocnym drinkiem i pierwszy raz decyduje się wejść na prowizoryczny, główny parkiet w salonie. Od tego momentu nie liczy się nic, poza muzyką i otaczającymi mnie ludźmi.

Nie orientuje się, kiedy czyjeś dłonie równomiernie przesuwają się po mojej talii. Nie protestuję, wręcz przeciwnie. Kontynuuję taniec, dodając ostrzejszą nutkę, lecz wciąż nie odwracam się do osoby stojącej za mną. Pusta szklanka wypada mi z ręki, lecz nawet nie jestem w stanie usłyszeć, czy rozpada się na kawałki. Zarzuca włosami, powoli obracając ciało o sto osiemdziesiąt stopni. Przylegam ciałem do tańczącego obok chłopaka, jednak przez panującą wokoło ciemność, dalej nie mogę zidentyfikować osoby. O dziwo mi to nie przeszkadza, nawet nie protestuję, kiedy ten zaczyna mnie prowadzić za rękę na piętro domu.

Wiem, o co chodzi. Wiem, dlaczego idziemy na górę. Nie wiem tylko, dlaczego się nie wyrywam, nie wyzywam go, tylko się na to zgadzam. Alkohol i papierosy tak odcięły mi myślenie, że nawet nie przeszkadza mi wiadomość, kiedy wchodzimy na jasny korytarz, że osoba idąca ze mną, to Lukas. Idę dalej nie wiedząc do końca co robię. Po kilkunastu krokach opadam na łóżko, czując usta chłopaka na swoich. Poddaje się temu całkowicie, nie kontrolując swojego ciała ani umysłu. Czuję jak kurtka zsuwa się z moich ramion i opada na podłogę. Dłonie Lukasa błądzą pod moją koszulą, a ja nic z tym nie robię.

- Lukas! - jak przez mgłę dociera do mnie czyjś krzyk, przez który chłopak przerywa swoje czynności, przez co uderzam ciałem o łóżko. Z moich usta wydobywa się cichy jęk, jakby zawodu. - Lukas, spadaj. Teraz moja kolej... - na te słowa, chociaż przygłuszone muzyką, biorę głęboki oddech, nie dając rady uchylić powiek ani odrobinę. Powierzchnia łóżka po mojej prawej stronie ugina się pod czyimś ciężarem, a zaraz po tym czuję czyjąś dłoń na swoim udzie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top