Część 4


18.07.2024 *edit*


- Co teraz będzie Fai? - pyta Kaylee, patrząc się w przestrzeń.

- Nie wiem. Nie mam pojęcia. Zostały mi trzy miesiące do osiemnastki, ale i tak nie będę mogła tu zostać sama, bez opieki - mówię nadzwyczaj spokojnie. Jeszcze chyba nie dociera do mnie to wszystko. Czuję, że mój umysł zasnuwa gęsta mgła, myśli krążą w mojej głowie powoli, o wiele wolniej niż zwykle. Biorę głęboki oddech i zerkam w smutne  oczy przyjaciółki. Boję się powiedzieć na głos to, co zapętlone kłębi mi się pod czaszką. Boję się, że jeśli powiem to głośno, dopiero zrozumiem, że jest to prawdą. 

- To wszystko jest dla mnie surrealistyczne - rzucam cicho, starając się pamiętać o oddychaniu.    - Czuję się tak, jakby mama miała nocny dyżur. Mam wrażenie, że rano przyjedzie do domu, przywita mnie zmęczonym spojrzeniem, pocałuje w policzek i zapyta, o której wracam ze szkoły. Nie mogę przetrawić myśli, że już jej nie zobaczę, nie przytulę, nie porozmawiam. Chryste...  - podciągam kolana pod brodę i patrzę na ciemne niebo z niezliczoną ilością błyszczących punktów. Boli mnie wszystko,  ten ból pochłania moje ciało, moje myśli, moją duszę. Przenika do kości, łupie mnie pod powiekami. Przymykam oczy, nagle tracę ochotę na oglądanie świata, który tak mnie nienawidzi. 

- Nie wiem, co powiedzieć. Nawet nie wiem, co myśleć... Będzie ze mnie wspaniały psycholog - prycha, śmiejąc się ironicznie. Czuję jak chwyta mnie za dłoń i splata razem nasze palce. 

- Nawet psycholog mi nie pomoże, Kay. Wali mi się świat i nikt nie jest w stanie mi pomóc - stwierdzam smutno, powoli otwierając zmęczone oczy. - Chodźmy już spać, robi się zimno i jestem strasznie zmęczona... - ziewam, wchodząc do pokoju. Nieustanny szum w głowie nie daje mi spokoju, mam nadzieję, że odpuści wraz z nadejściem snu. Czuję, że tabletka nasenna, którą wzięłam chwilę wcześniej zaczyna spełniać swoją rolę.

- Kiedy pogrzeb? - Kaylee pyta ostrożnie, wykorzystując chwilę, kiedy zamyka za nami okno balkonowe i nie musi patrzeć mi w twarz. 

- Pojutrze. Wychodzi na to, że pojutrze mnie już tu nie będzie - wzdycham, kładąc się do łóżka. Łzy palą mnie pod powiekami, kiedy tylko dotykam policzkiem poduszki. 

- Może nie będzie tak źle. Coś wymyślimy - pociesza mnie, kładąc się obok mnie. Otula mnie ręką, przyciągając delikatnie do siebie. Oddycha nierówno i wiem, że tak jak ja, wstrzymuje płacz. 

Dzięki lekom, sen przychodzi szybko i pozwala mi nie utonąć we własnych łzach, jednak nie jest taki, jakiego oczekiwałam. Miałam nadzieję, na czas wypełniony zapomnieniem i spokojem, jednak przez całą noc męczą mnie koszmary.

* * *

- Jesteś pewna, że zostaniesz sama? Bardzo bym chciała, ale  naprawdę nie mogę dłużej zostać, przepraszam - po raz kolejny dziewczyna upewnia się, czy mogę zostać sama w domu. Zmarszczka na jej  czole obrazuje zmartwienie,  jakie  kłębi się dziewczynie pod czaszką. Wypuszczam ze świstem powietrze. Nie powiem jej tego, ale niczego nie pragnę w tej chwili bardziej, jak pobyć chwilę sama ze swoją rozpaczą. Potrzebuję móc się zatracić, zalać smutkiem całe swoje wnętrze, aż nie pozostanie we mnie nic poza nim.

- Spokojnie, ja z nią będę - na dźwięk męskiego głosu, obie odwracamy się w stronę uchylonych drzwi, w których stoi Michel. Marszczę czoło, nie wierzę w to co widzę. Żegnam się ostatni raz z Kaylee i wbijam spojrzenie w policjanta.  Pulsujący ból pojawia się w mojej głowie tuż za gałkami ocznymi. 

- Wiadomo już, co ze mną będzie? - zadaję bezpośrednie pytanie, wpuszczając go do środka. Obstawiam, że pojawił się tutaj z powodu problemu, jaki pojawił się po śmierci mojej mamy , czyli braku osoby, która mogłaby przejąć nade mną opiekę. Rodzice mojej mamy nie żyją, a rodzeństwa nigdy nie miała. Ciężki głaz spada mina dno żołądka. Wiem, co  mogę  usłyszeć i niczego bardziej się nie obawiam.

- Niestety nie. Na komendzie robią co mogą, aby znaleźć dla Ciebie najlepsze wyjście z tej sytuacji -rzuca  służbowo. Widzę, że ubiera  słowa w rzeczowy ton, jakby sam fakt brzmienia jego głosu miał mnie podnieść  na duchu.  Jakby to miało jakiekolwiek  znaczenie. 

- Robiliśmy co się da, a wyszło... jak zwykle - szepczę i mrugam do niego z wymuszonym uśmiechem.  Jeszcze nie wiedzą, że z tej sytuacji nie ma dobrego wyjścia. Wystarczy, że ja to wiem. Wystarczy,  aby całe podbrzusze  bolało mnie tak, że gdyby nie obecność świadka, zgięłabym się w pół i położyła na  podłodze. - Chcesz coś do picia? - pytam, lecz poprawiam się w ułamku sekundy. - Chce pan coś do picia?- dochodzę do wniosku, że może jednak warto uwzględnić, czy policjant nie wolałby, aby zwracać się do niego w formalny sposób. 

- Jaki pan? Jeszcze poczuje się staro - mruga do mnie, siadając przy kuchennym stole.

- Dobrze,  to chcesz coś do picia? - mruczę, otwierając lodówkę, z której wyciągam sok.

- Sok może być - odpowiada, widząc co trzymam w ręku. Podaję mu szklankę i siadam na parapecie. Casper zdezorientowany domową atmosferą krąży po pomieszczeniu. Rzucam mu niepiszczącą zabawkę i obserwuję, jak ginie w ogromnym pysku.

- Co z nami będzie piesku? - zwracam się do czworonoga, który nie zwraca na mnie uwagi, tylko kładzie się obok stołu i zaczyna żuć piłkę. - Co ja najlepszego zrobiłam... - szepczę do siebie, ukrywając twarz w dłoniach.

- O czym mówisz? - podkomisarz podchodzi bliżej mnie. Głęboka zmarszczka pojawia się na jego czole, kiedy przygląda mi się uważnie. 

- Nie mogę przestać myśleć, że to moja wina. Może gdybym nie pojechała na te cholerne zwody, albo nie cisnęła jej tak, żeby przyjeżdżała nas oglądać, nie obrażała się za każdym razem, kiedy nie przyjedzie... Nie spieszyłaby się tak, może nie miałaby tego cholernego wypadku - uderzam delikatnie pięścią w ścianę. Ze świeżo zasklepionych ran po stłuczonej szklance, zaczyna sączyć się krew.

- To nieprawda. To nie była twoja wina. Nawet gdyby jechała powoli, miałaby marne szanse. Ona nie spowodowała wypadku, rozumiesz? Nic nie mogła zrobić, znalazła się w złym miejscu o niewłaściwym czasie. - mówi pewny swoich słów. Po raz pierwszy tak pewnie porusza temat wypadku. 

- Chyba nie ma na tym świecie słów, które byłyby w stanie w tej chwili mi pomóc. Jej wina, czy nie, moja, czy nie, raczej niewiele to zmienia. - mruczę, bawiąc się palcami. Szkarłatne krople powstające w miejscach skaleczeń, powoli zwiększają swoją objętość.

- Jeśli zaraz nie przestaniesz, to nie ręczę za siebie - zmusza mnie do kontaktu wzrokowego. Jego jasne, pełne dobroci i zawziętości spojrzenie mnie przytłacza, przynosi odwrotny efekt od zamierzonego, sprawia, że czuję się zła, brudna i winna. Odwracam głowę, mimo widocznego niezadowolenia chłopaka.

Ziewam, przecierając opuchnięte oczy. Przespałam całą noc, jednak nie na tyle spokojnie, aby być w stanie wyciszyć organizm.

- Spałaś coś? - podkomisarz zadaje pytanie, zupełnie jakby czytał mi w myślach.

- Trochę - odpowiadam ponuro.

- Powinnaś odpocząć - presja w jego głosie mnie drażni, znowu stara mi się coś narzucić. Pochyla głowę, szukając mojego spojrzenia. Krzywię się, nie czuję się komfortowo, będąc tak blisko niego. Niezbyt rozumiem jego postępowanie i poufałość. 

- Nie. Muszę zająć się koniem. Idziesz ze mną, zostajesz? - zeskakuję z parapetu i rzucam przez ramię, wymijając chłopaka, który bez słowa rusza za mną. Muszę koniecznie wyjść, zwiększyć dystans i ponownie znaleźć się w swojej strefie komfortu. Przede wszystkim, muszę się czymś zająć, bo obawiam się, że za moment głowa mi eksploduje.

- Casper, idziemy - krzyczę jeszcze w głąb domu, stojąc przy drzwiach. Otwieram je, a pies wybiega w podskokach na zewnątrz.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top