Część 38
- Wariaci - śmieje się w głos, siedząc na ramionach Aleksa i patrząc jak Chris w ten sam sposób niesie Nathana. Ledwo posuwa się do przodu, a i tak Nathan cały dygocze i miota się na różne strony. Wyglądają komicznie, zwłaszcza Chris w pełnym skupieniu, myślący co zrobić, żeby się nie wyłożyć.
Przy nich wszystkie zmartwienia uleciały w kąt, czekając na swój czas. Niestety zmierzamy już w kierunku mojego domu, w wyniku czego zamiast żołądka mam duży supeł. Już sobie wyobrażam przesłuchanie ze strony ojca, Willa i Michela, plus jego przeprosiny, na które wcale nie mam ochoty.
Droga mija szybko, jak zwykle w dobrym towarzystwie, za szybko. Nim udaje mi się obejrzeć, już stoję przed bramą.
- Dzięki za poprawę humoru - uśmiecham się do nich promiennie, kładąc dłoń na ogrodzeniu.
- Dzięki za dobre towarzystwo - Chris puszcza mi oczko, po czym zaczyna się śmiać. Żegnam się z nimi i wchodzę na posesję. Jestem im wdzięczna za to, jacy są. Nie dopytują, nie wnikają. Szanują to, że nie chcę o tym rozmawiać, nie naciskają na mnie, żeby za wszelką cenę dowiedzieć się co było powodem moich łez. Uwielbiam takich ludzi. Nienatarczywych, w których towarzystwie zawsze czuje się swobodnie.
Biorę głęboki oddech i niepewnie naciskam klamkę, po czym przekraczam próg.
- Gdzie byłaś tyle czasu?! - wita mnie podniesiony ton ojca, czyli dokładnie to czego się spodziewałam. Za nim z salonu wyłania się postać Michela.
- Byłam z kolegami coś zjeść - wzruszam ramionami wymijając go i podążając w stronę schodów.
- Nie odchodź jak do ciebie mówię! - woła za mną, na co zatrzymuje się w pół kroku.
- To zamilcz - rzucam przez ramie, po czym szybko wbiegam po schodach na górę. Ja pierdole... jedyna myśl jaka nasuwa mi się w momencie kiedy wpadam na Willa.
- O, Faith! Gdzie ty byłaś tyle czasu? - duplikuje pytanie sprzed chwili, jednak on robi to z przyjaznym uśmiechem.
- Najpierw strzelnica, potem byłam coś zjeść - uśmiecham się nerwowo, dając mu do zrozumienia, jak bardzo pragnę znaleźć się już w swoim pokoju.
- Mhm... A wielki pan policjant jest jeszcze na dole? - zadaje kolejne pytanie, wywracając przy nim oczami. Kiwam pospiesznie głową, widząc, że zaraz z jego ust padnie kolejne zdanie.
- I Thom też? - unosi jedną brew, zerkając na schody.
- No jest, a co? - marszczę brwi, nie rozumiejąc po co tyle tych pytań.
- Bo coś mu znowu nie poszło w firmie, jakieś tam problemy i chodzi niczym bomba wybuchowa. A jak jeszcze zjawił się ten cały podkomisarz, to już w ogóle ledwo utrzymał równowagę psychiczną, więc lepiej nie schodzę na dół. Jeszcze padnę tak jako czyjaś ofiara - przykłada dłoń do ust, niby w geście przerażenia.
- Masz rację, co się będziesz sam podstawiał - chichoczę pod nosem - a teraz wybacz, muszę wziąć prysznic i zobaczyć do psów - unoszę kąciki ust w subtelnym uśmiechu, po czym wymijam go i wchodzę do pokoju.
Casper na mój widok zaczyna biegać po pokoju niczym dziki kuc, a suczka wciąż leży na swoim dawnym miejscu, unosząc lekko głowę w moją stronę.
Kucam obok niej, gładząc jej głowę. Podsuwam jej miskę z wodą do pyska i ku mojej uldze, zaczyna pić. Widząc to z nadzieją zabieram się za szykowanie jedzenia. Do dwóch misek wrzucam po pół puszki mięsnej karmy. Mastiff swoją porcję ulubionego jedzenia wciąga błyskawicznie, a Aria mozolnie, ale je, a to już bardzo dużo.
Nieświadomie wstrzymuję oddech, kiedy drzwi do pokoju się otwierają i staje w nich podkomisarz.
Przez chwilę mierzymy się wzrokiem w milczeniu. Nie zamierzam odezwać się pierwsza. Czekam tylko, aż zacznie służbowe przesłuchanie i wyjdzie jak najprędzej.
- Faith, ja naprawdę nie chciałem tego powiedzieć... - zaczyna po chwili, wciskając dłonie do kieszeni.
- Spieprzaj. Nie chcę tego słuchać. Zacznij już zadawać te pierdolone pytania o tą bójkę i wyjdź. Nie chcę cię oglądać - mówię śmiertelnie poważna. Podchodzę do okna i nie zwracając na niego uwagi, wyciągam paczkę papierosów z szuflady biurka. Otwieram okno i wkładam filtr między wargi. Już po chwili czuję jak dym tytoniowy rozchodzi się po moim organizmie, dając przyjemne uczucie odprężenia.
- Miałaś nie palić - upomina mnie, jakby zapominając o mojej prośbie.
- Miałeś zacząć zadawać te jebane pytania i wypierdalać! - krzyczę, odrobinę tracąc nad sobą panowanie.
- Faith, uspokój się - jego klatka piersiowa unosi się szybciej niż powinna, a mięśnie są napięte. Udało mi się go zdenerwować. Zawsze jakieś osiągnięcie.
- Spierdalaj - mruczę w jego stronę, zaciągając się po raz kolejny dymem. - Co chcesz wiedzieć? Dlaczego ozdobiłam jej mordę? Wkurwiła mnie i tyle. Sprowokowała mnie. Nikt mnie nie będzie dziwką nazywał. Możesz napisać w aktach co chcesz, że jestem nadpobudliwa, agresywna, że nad sobą nie panuje.Mam to gdzieś. Niech mi przepiszą jakieś tabletki, których i tak nie będę brała i spokój - wzruszam ramionami, strzepując popiół za okno. - Już możesz iść -dodaję, wypuszczając szare kłęby z ust. - Nie dociera? Masz wyjść! - podnoszę głos, wskazując ręką drzwi. Ten tylko spuszcza głowę, kręcąc nią nieznacznie i spełnia moją prośbę.
Świat nie ma ramion, nie ma ciepłego oddechu, Fai.
Otwieram szeroko oczy, czując jak jedno zdanie dudni mi w głowie. Zdanie wypowiedziane głosem mamy, przyprawia mnie o dreszcze.
- Popieprzyło mnie, do końca już - kręcę głową, zakrywając twarz dłońmi. Wszystko co się ostatnio dzieje dookoła, wydaje mi się odległe, o wiele bardziej niż jest w rzeczywistości. Odnoszę wrażenie, że to wszystko wcale nie dotyczy mnie, tylko kogoś innego, ja jestem tylko obserwatorem i to nie zbyt zainteresowanym. Odrobinę mnie to gnębi, bo mam wrażenie, że przymykam oczy na swoje życie. Zawsze byłam silna, zawsze byłam gotowa na wielką wojnę, nie ważne z czym, czy z kim. W tym momencie odnoszę wrażenie, że moja wojna powinna się już skończyć, bo akurat w niej prędzej czy później odniosę porażkę. Teraz jedyną walką, którą prowadzę, to walka z czasem. Ze zbyt szybko upływającym czasem, z uciekającą młodością, po której zostaną tylko popsute, zniszczone przez czas rekwizyty. Zostanie z nimi masa wspomnień, owszem, jednak mam nieodparte odczucia, że za kawał czasu, nie będę potrafiła zrozumieć tego, co jest teraz, że spojrzę na podniszczone siodło, podarte glany, pozdzierane, poprute, czarne naszywki, które teraz oznaczają tak wiele, później nie będą oznaczały nic, oprócz tego co było, minęło, nie wróci. Zostanę z ogromną liczbą przedmiotów, lecz do żadnego nie będę mieć instrukcji obsługi. To smutne, cholernie smutne, że to, co ma dla nas wielkie znaczenie, czasem na tyle duże, że zrobilibyśmy wszystko, żeby to zdobyć, chronić, dbać o to, z biegiem czasu traci na wartości, zapominamy o tym, zapominamy jak wiele byśmy za to oddali. W tym momencie nasuwają mi się wspomnienia sprzed lat, kiedy tak bardzo chciałam być lubiana przez wszystkich znajomych, zależało mi na ludziach, kontaktach z nimi. A teraz? Trzymałabym się od nich jak najdalej, a jeśli już ktoś się krzywo spojrzy, lub oddycha za głośno, najchętniej przywaliłabym mu w twarz.
Kolejnym przykładem są rodzice. Starałam się być idealną córką, chciałam, żeby byli ze mnie dumni.
Pragnęłam być idealną córeczką tatusia. Zawsze tata był mi bliższy niż mama. Teraz nie zawaham się powiedzieć, że wolałabym, aby to on był na jej miejscu.
Uderzam dłońmi o pościel, wydając cichy plask. Spuszczam nogi z łóżka, czekając aż wirowanie w głowie minie. Następnie udaje się do garderoby i z naręczem ubrań podążam do łazienki. Po porannej toalecie ubieram ciemne rurki, biały t-shirt i czarną bluzę na zamek. Przymykam na moment powieki, podpierając się rękoma o umywalkę.
Została mi jeszcze godzina do rozpoczęcia lekcji, a mimo to już zaczynam się szykować do wyjścia. Z góry wiem, że nie ma szans na poranne odwiedziny konia, więc robię delikatny makijaż. Łapię włosy w luźnego koka, podpinając grzywkę do góry. Wzdycham cicho do swojego odbicia, po czym wracam do pokoju.
Aria podnosi energicznie głowę, mierząc mnie bystrym wzrokiem. Casper w tym czasie przeciąga się leniwie, ani myśląc o wstawaniu. Uśmiecham się lekko, zdając sobie sprawę, jak to dobrze, że ich mam.
Do dwóch misek nakładam mięsnej karmy. Mastiff nawet nie próbuje ukryć swojego zadowolenia, że drugi dzień z rzędu je samo mięso w galaretce, na które wydaję więcej pieniędzy niż na jedzenie dla siebie na dwa tygodnie. Mimo to, sprawia mi niemałą radość patrzenie na zajadające psy.
Siadam na parapecie i odpalam jednego z kilku pozostałych papierosów. Trzeba będzie zrobić zapasy. Z ulgą czuję jak dym powoli wypełnia moje płuca. Jest to zadziwiająco przyjemne, nawet drapanie w gardle nie przeszkadza. Przez dłuższą chwilę delektuję się otulającym mnie zapachem tytoniu, po czym gaszę niedopałek na powierzchni parapetu i wyrzucam go w przestrzeń.
- Dobry - chrząkam, wchodząc do kuchni, gdzie o dziwo są wszyscy domownicy. Posyłam delikatny uśmiech w stronę Lisy i zmierzam do lodówki. Wyciągam pitny jogurt po czym opieram się o blat, powoli odkręcając zakrętkę. Thom mija mnie niosąc kubek z gorącą herbatą. Robi jednak dwa kroki po czym zatrzymuje się z zamyślonym wyrazem twarzy.
- Paliłaś - odwraca się w moją stronę, bacznie mi się przyglądając.
- Może - wzruszam ramionami, krzyżując nogi. Z niewzruszoną miną patrzę na to, jak trwa w nim walka emocji.
- Faith, prosiłem cię, żebyś nie paliła - mówi na pozór spokojnym głosem.
- I po co? I tak zrobię, co będę chciała - przypominam, upijając łyk jogurtu. Przypominają mi się słowa mamy z tego snu. Chce, abym mu wybaczyła. Na marne, to nie w moim stylu, nie odpuszczę łatwo. Jednak czuję się winna, krzywdząc mamę. Chociaż nie mam pojęcia, co miał znaczyć ten sen i czy powinnam go brać na poważnie, wyrzuty sumienia mnożą się z każdą sekundą. Odpycham się od blatu i wychodzę z pomieszczenia, nie chcąc powiedzieć znowu jakiejś głupoty.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top