Część 33

Raptownie podnoszę się do pozycji siedzącej, próbując skojarzyć gdzie jestem. W mojej głowie dudnią słowa 'Kocham cię, skarbie, pamiętaj'.

- Co to było... - mamroczę pod nosem, szybkim krokiem zmierzając do łazienki. Pochylam się nad umywalką, mocząc twarz lodowatą wodą. Wciąż jestem oszołomna tym snem. Jednak czuję jakby pewnego rodzaju ulgę i poczucie bezpieczeństwa. Odtwarzam w myślach urywki snu, przez co na usta wpełza mi delikatny uśmiech. Resztki snu zakrywam odrobiną podkładu i tuszu.

Ubieram jasne rurki, czarną bluzkę z nadrukiem i czarne trampki. Na dodatek przyodziewam maskę obojętności i wołając psa schodzę na dół.

Nakładam mięsa do miski, po czym z brzdękiem odkładam ją na podłogę. Wstawiam wodę i sypię łyżeczkę kawy do szklanki. Siadam przy stole z jabłkiem w dłoni, chociaż i tak nie mam ochoty go jeść.

W głowie ciągle mam wspomnienia mojego snu. To było dziwne... Takie realne, aż za bardzo.

Mama sprawiała wrażenie, jakby chciała mi coś powiedzieć, tylko nie wiem dlaczego tego nie zrobiła.

Obracam owoc w dłoni i w końcu decyduje się zatopić w nim zęby. Z ciekawości spoglądam na zegarek, na którym widnieje dopiero godzina piąta czterdzieści trzy. Otwieram szerzej oczy, nie wierząc, że czuję się aż tak wsypana. Mam jeszcze dwie godziny do rozpoczęcia pierwszej lekcji.

Mrużę oczy, intensywnie myśląc czym się zająć. Analizuję ile zajęła mi droga rowerem do stajni.

Po przeliczeniu wychodzi około dwudziestu minut w jedną stronę, więc decyduje się na wczesne odwiedziny Akryla.

- Casper czekaj chwile... - jęczę zaplątana w smycz i bluzę zaczepioną o kierownicę roweru. Szarpię chwilę wszystkim co trzymam w dłoniach, chociaż zdaję sobie sprawę, że nie ma to większego sensu.

Jednak udaje mi się uwolnić i razem z psem wchodzę do stajni. Na moment wstrzymuję oddech, zauroczona tym miejscem o poranku. Dopiero wstające słońce przebija się przez szyby, tworząc smugi światła idące przez całe skrzydło stajenne. Pod światło idealnie widać unoszący się powietrzu kurz. Zaspane konie przestępują z ongi na nogę w boksach, zdziwione wizytą kogoś innego niż stajennych.

Przewieszam westernowe siodło przez ramię i ruszam w stronę naszego boksu. Akryl rży radośnie na mój widok, przez co uśmiecham się szeroko. Czyszczę go w ekspresowym tempie, po czym ubieram mu siodło i ogłowie bezwędzidłowe. Nie przebierając się usadawiam się wygodnie w siodle. Przywołuję psa i razem ruszamy ścieżką w stronę lasu. Akryl jest nieco nerwowy z powodu, że wychodzi bez śniadania, jednak po dłuższym spacerze odpuszcza i żwawo kroczy naprzód.

Las jest piękny o tej porze. Ponownie promienie słoneczne tworzą cudowne, naturalne obrazy. W powietrzu unosi się zapach igliwia i ziemistego mchu. Dookoła nie lata jeszcze masa robactwa, dzięki czemu nie trzeba się co rusz odganiać. Poganiam konia do kłusa, następnie do galopu. Spod kopyt Akryla wypadają kawałki wyrwanej podściółki. Ptaki zaczynają co rusz śmielej się odzywać w koronach drzew, dzięki czemu wszystko staje się jeszcze bardziej idealne.

- Hej - w przejściu do kuchni wita mnie radosny głos Willa. Uśmiecham się z dziwną łatwością, siadając obok niego przy stole.

- Dawno wstałaś? - pyta, przecierając usta końcem rękawa, odsuwając jednocześnie kanapkę od twarzy.

- Mmm... Nie - odpowiadam po chwili, nalewając kawy do filiżanki. Nie chcę słuchać kazania, że o tak wczesnej porze pojechałam rowerem taki długi odcinek drogi. Na samą myśl o tym, robi mi się nie dobrze. Upijam łyk czarnego napoju, odgarniając pojedyncze włosy z czoła.

- Dzień dobry - dobiega mnie głos ojca, którzy po chwili zjawia się obok nas. Wstaję raptownie, zostawiając niedopitą kawę.

- Will, czekam przy samochodzie... - mruczę seksownym głosem, całując chłopaka w policzek. Z szerokim uśmiechem na twarzy opuszczam pomieszczenie i z torbą na ramieniu wychodzę na chłodne powietrze.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top