Część 28
Od dwudziestu minut Michel przeprowadza ze mną służbowy wywiad, potrzebny do aktów sprawy. Zaczyna mnie to męczyć, a wciąż nowe pytania odrobinę mnie przytłaczają. Co gorsza, wydaje mi się to dziwnie podejrzane. Sama nie wiem, skąd we mnie takie odczucie, ale mam wrażenie, że nie powinnam go ignorować. Na każde kolejne pytanie z listy odpowiadam z małym opóźnieniem i wyczuwalną ostrożnością. Najbardziej jak mogę, staram się stłamsić ogarniającą mnie niepewność.
Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że podświadomie wbijam paznokcie w wewnętrzną skórę dłoni. Szybko rozprostowuje palce, przyglądając się zaczerwienionym szramom. Ganie się w duchu za to, że podejrzewam osobę, która tak bardzo stara się, żeby mi pomóc. Podnoszę głowę i zmuszam się do delikatnego uśmiechu.
- Dobrze, już wszystko mam - podkomisarz puszcza mi oczko, zamykając notes. Wzdycham z nieukrywaną ulgą. Przeczesuje włosy palcami, zastanawiając się co pomoże mi zapomnieć o ściśniętym żołądku i ogólnym podenerwowaniu.
- Może pojedziesz ze mną na stajnie? Will wróci później i nie chcę go jeszcze o to prosić, bo będzie zmęczony... - staram się dobrać słowa na tyle, aby nie powiedzieć czegoś banalnego, czym ujawniłabym swoje zdenerwowanie.
Policjant zgadza się chętnie, co nawet odrobinę mnie dziwi. Dopiero w samochodzie rozumiem, dlaczego. Przez całą drogę jestem wypytywana o Luka i Liama. Nie akceptuje żadnej pobieżnej odpowiedzi i za nic, nie chce uwierzyć w moje precyzyjne kłamstwa. To dziwne, w końcu mam dobre praktyki w domu, więc nie mam pojęcia, dlaczego on mi nie wierzy i wciąż drąży temat.
Ciągle manewruje odpowiedziami tak, że temat obiegam na około. Po bardzo dużym okręgu, co widocznie chłopaka irytuje. Kiedy kończą mi się powoli pomysły, ku mojej uldze podjeżdżamy pod spory budynek. Wyskakuję z samochodu i niczym wystrzelona z procy, podążam do stajni.
- Ustaw mi mały krzyżak, drągi zawieś w połowie stojaka - wołam do Michela, opierającego się o płot. Widzę jak kiwa głową i podąża do przeszkody na środku placu. Przewieszam nogę przez poduszkę kolanową i skracam prawe puślisko, a następnie to samo robię po lewej stronie. Akryl sprężystym krokiem przemierza ujeżdżalnie, czekając cierpliwie aż skończę wszelkie poprawki. Widzę po nim, że brakowało mu treningów i dziś chętnie wykona każde moje polecenie. Siadam pewniej w siodle, skracam wodzę i przykładam łydki do boków konia. Ten rusza kłusem. Dwa okrążenia i zaczynam konika wyginać. Skracam i wydłużam kłus, kręcę wolty i ósemki, a kiedy czuję, że koń się dobrze rozgrzał, ruszam spokojnym galopem. Akryl zaczyna się niecierpliwić i co chwila delikatnie zarzuca zadem. Karcę go mocniejszą łydką na wstrzymanym pysku. Kiedy wraca do stanu gibkości, naprowadzam go na niewielką przeszkodę. Po kilku próbach, proszę o ustawienie wyższego oksera.
Niestety koń nie czuje się na tyle pewnie i zatrzymuje się tuż przed drągami. Mam zaledwie kilka sekund na zwinięcie się w kłębek i obróceniu ciała na bark, który pierwszy dotyka ziemi. Nie ruszam się przez pierwszą chwilę, chcąc ustabilizować oddech.
- Cholera jasna - warczę, otrzepując bryczesy z piachu. Michel podbiega do mnie z paniką wymalowaną na twarzy. Po krótkim sprawdzeniu czy na pewno nic mi nie jest, co na marginesie wiedziałam od początku, ponownie wsiadam na konia. Za drugim razem z podpowiedzią i drągiem przed przeszkodą, Akryl bez problemu ląduje po drugiej stronie stojaków. Tym pozytywnym aspektem kończę trening i po występowaniu konia wracamy do stajni.
- Jestem! - krzyczę w przestrzeń, wchodząc do domu. Ledwo ściągam buty, a już przede mną pojawia się Will.
- Faith, mogłaś chociaż napisać, gdzie będziesz! Myślałem, że coś ci się stało - wyrzuca mi, patrząc z pogardą na Michela. Nie reaguje no to, nie chcę prowokować ich do ostrej wymiany zdań, do której zapewne by doszło. Chcąc uniknąć kolejnych pytań, mamroczę ciche przepraszam i siadam z podkomisarzem w salonie. W miarę spokojną rozmowę przerywa głośne trzaśnięcie drzwi, po czym do pomieszczenia wparowuje wściekły ojciec. Marszczę tylko brwi, czekając n a rozwój wydarzeń.
Okazuje się, że powodem jego dobrego humoru są jakieś problemy w firmie. Podczas gdy Thomas zaczyna szczegółowo opisywać to, co się wydarzyło, ja wyłączam się kompletnie i z zaciekawieniem obserwuję twarz podkomisarza, który wydaje się bardzo mocno zainteresowany sprawą.
Podnoszę głowę i wyglądam na horyzoncie domu Candy. Droga niemiłosiernie mi się dłuży, mam wrażenie, że znajduje się dwa razy dalej niż zwykle. Podciągam rękaw grubej bluzy, po czym przejeżdżam opuszkami palców po przygojonych już ranach. Głęboko nabieram powietrza, zastanawiając się, co mnie czeka dzisiaj. Kolejny raz sprawdzam kieszeń, aby upewnić się, czy dławik wciąż tam jest. Casper ciężko stąpa przy moim boku, ciągnąc mozolnie każdą łapę. Chwytam jedną z wielu fałd skóry znajdujących się na szyi, po czym delikatnie ciągnę ją w górę. Mam nadzieję, że nawet gdyby coś się wydarzyło i Rocco zaatakowałby mastiffa, nic poważnego by mu się nie stało.
Podchodząc pod furtkę, czuję wyraźną ulgę, że ta męcząca odległość wreszcie się skończyła, zabierając mi dużo czasu. Gdzieś w głębi dopada mnie uczucie zmartwienia i zdenerwowania, że skoro długo nie będę wracać do domu, czekający na mnie Michel ponowi przesłuchanie z popołudnia, a tego bym nie zniosła. Biorę głęboki oddech, po czym wchodzę na posesję, gdzie po chwili dołącza do mnie dziewczyna.
- Candy, nie! Ty prowadzisz i ty chcesz, żeby Capser podążał za tobą. Dajesz mu jasny sygnał, szarpiąc smyczą w bok, że ma iść obok ciebie, a nie, niby ciągniesz tą linkę, ni to w górę, ni to w bok.
Przekaz ma być jasny i precyzyjny. Gestem pokazujesz ' Capser, żądam abyś szedł przy mnie', a nie jak to robisz ty, ' Casper, może zechciałbyś iść przy mojej nodze? Ale jak nie chcesz to okej, ja się nie obrażę. Ale fajnie by było, gdybyś jednak chciał przy mnie iść'. Jak ty nie możesz jego prowadzić na smyczy, nigdy nie wyjdziesz na spacer z Rocciem - łapię potężny haust powietrza, obejmując dłońmi za pulsującą głowę. Nie mam pojęcia jak można być tak odpornym na wiedzę. Lecz nie to jest najważniejsze. Jestem w kropce. Nie wiem, co mam zrobić. Candy nie zapanuje nad tym psem, jest zbyt rozchwiana emocjonalnie, pies nie obierze takiej osoby za przewodnika. Wiem również, że jeśli ona się tego nie nauczy, Rocco zostanie uśpiony.
- Nie wierzę, że dalej to robię... - mruczę pod nosem, zabierając dziewczynie smycz. - On najlepiej osądzi Rocca - wyjaśniam krótko i ruszam z psem w stronę kojca. Pies rzuca się w kojcu, jednak jego szczekanie nie brzmi agresywnie, a na dodatek co chwila jest przerywane na moment.
- Widzisz, jak co chwila unosi brwi? Jest zmartwiony. Nie wie, co zrobić z nową sytuacją. Jest zagubiony, a nikt nie potrafi pokazać mu, jak poznać świat i jak dobrze przeżyć takie nowości, jak ta - podaję smycz dziewczynie i nakazuje zostać przed siatką. Sama wchodzę do boksu i po odczekaniu, aż pies będzie uległy, podprowadzam go bliżej krawędzi boksu.
- Widzisz? Praca z psem jest jak taniec. Ja pokazuję mu, że znam kroki, a on pokazuje, że nie umie tańczyć, więc to ja prowadzę. Problem w tym, że ty nie znasz kroków - stwierdzam jasno, prowadząc oba psy jednocześnie. Casper szybko potwierdził moje oceny zachowania Rocca.
- Problem nie tkwi w psie, tylko w tobie - informuję, na co ona cicho wzdycha. Czeka mnie więcej pracy niż myślałam, bo będzie to praca nad Candy. Będzie o wiele trudnej.
Kończę omawiać z dziewczyną plan pracy, kiedy na podwórko wchodzi Lukas z Liamem. Odnoszę nieodparte wrażenie, że oni naprawdę prawie się nie rozstają.
- O nie, a miałam taką nadzieje, że już nie będę musiała cię oglądać - teatralnie wywracam oczami, jednocześnie zaplatając ręce na piersi.
- Candy do cholery, kogo ty do domu sprowadzasz. Jeszcze całkiem zidiociejesz - Luk próbuje się odgryźć, jednak wywołuje to u mnie zamiast złości, falę śmiechu.
- Hamuj trochę - warczy Liam, szturchając go w bok, na co ten tylko odpowiada mu typowym, morderczym spojrzeniem.
- Banda kretynów - prycham pod nosem, mierząc wzrokiem mijającego mnie blondyna. Kiedy znika za drzwiami domu, przenoszę wzrok na podchodzącego do mnie Liama. Jak zawsze stoję twardo w miejscu, względnie nie przejmując się jego bliskością.
- Naprawdę pomagasz ludziom, którzy mają problemy z psami? - Liam mruczy niskim tonem głosu, zaciskając dłoń na moim biodrze.
- Nie. Pomagam psom, które mają problem z ludźmi. Szkoda, że sobie nie potrafię pomóc w tej sprawie- obracam się wokół własnej osi, uwalniając się tym samym od jego dotyku. Chłopak śmieje się cicho i ponownie próbuje mnie objąć.
- Cas... - ledwo wymawiam początek imienia psa, a ręka Liama już znajduje się w jego pysku.
- Dobrze, puść - wydaję polecenie psu z szerokim uśmiechem na ustach. - Nie dotykaj mnie - szepczę cicho, wymijając go zgrabnym ruchem. - Do jutra Can! - wołam jeszcze do dziewczyny, po czym opuszczam ich podwórko.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top