Część 25

- Akryl! - ganię konia, który za wszelką cenę stara się ścigać z kasztanem, żwawo się pode mną poruszającym. - Zbierz wodzę i daj mu mocną łydkę, ale na kontakcie bo ci wyrwie galopem - instruuje Willa szarpiącego się ze zwierzęciem. Od pół godziny przemierzamy razem leśne ścieżki. Liście już lekko pożółkłe nadają temu miejscu magiczny klimat. Popołudniowe słońce przedziera się przez wybrakowane już korony drzew, tworząc na ziemi abstrakcyjne wzory. Głęboko wciągam powietrze, w którym można już wyczuć powiew jesieni. Mimo tego jest ciepło jak na tą porę roku. Słońce wciąż śmiało grzeje, opady deszczu za nic nie chcą przyjść, a roślinność dalej trzyma się kolorów zieleni.

- Pojedziemy kłusem - oznajmiam, po czym głębiej siadam w westernowe siodło. Zbieram wodzę w prawą dłoń, a lewą rękę, która odrobinę pulsuje w miejscach ugryzienia, kładę na udo. Przykładam delikatnie łydki do boków Ikara, a ten, jakby czytając mi w myślach od razu rusza kłusem. Odchylam się lekko do tyłu, jednocześnie przymykając oczy. Jak zwykle na mojej głowie brakuje kasku, więc wiatr rozwiewa niesforne kosmyki moich włosów, które co rusz drażnią mi policzki. Uwielbiam to uczucie, kiedy wiem, że mam pod sobą kilkukrotnie cięższe i większe zwierze od siebie, a ono jednak mnie słucha i chce ze mną współpracować. Zatapiam się w danej chwili, wsłuchując się w miarowy tętent kopyt.

- Ikar jest świetny... Tak wygodny i tak posłuszny. Porostu cudo - mówię do Willa, klepiąc kasztanka po szyi. Koń parska cicho, pocierając przyjaźnie moje ramię nosem.

- Nie to co Akryl - blondyn zaczyna się śmiać, wieszając siodło na ściance boksu. Kary od razu reaguje na jego słowa, głośno uderzając przednią nogą w ziemię.

- Ej! Kopyta ci popękają świrze - uderzam go lekko w bok, na co zaczyna chaotycznie machać łbem.

Wywracam oczami, wprowadzając Ikara do boksu.

- Czekaj, zbiorę tą brudną słomę - rzucam przez ramię, idąc po taczkę i widły. Następnie zbieram niedużą ilość słomy i ponownie ruszam z taczką do wyjścia. W przejściu na dwór, spotykam nikogo innego jak śmiejącego się pod nosem Lukasa.

- Miło tak bawić się w gnoju? - parska śmiechem, zasłaniając usta dłonią.

- Człowieku, ten gnój w porównaniu z twoją twarzą to luksus - uśmiecham się słodko, po czym wymijam go zgrabnym ruchem.

- Palant - mruczę pod nosem, nawet się nie oglądając.

*

Ledwo dociera do mnie dźwięk budzika, a już podnoszę się do pozycji siedzącej z walącym sercem.

Uciszam denerwujące urządzenie i na drżących nogach podążam do garderoby.

Trzeba się pokazać z jak najlepszej strony, myślę wybierając czarne, podarte rurki, szarą bokserkę i długi, czarny, sweterkowy kardigan z ogromnym kapturem. Do tego na nogi wciągam glany, których nie sznuruję do końca, a na ręku zawieszam kilka czarnych rzemyków.

Najlepsza strona, to czarna strona, uśmiecham się pod nosem na tę myśl.

Pofalowane włosy zostawiam rozpuszczone i decyduje się na ledwo widoczny makijaż. Przesuwam ręką przed twarzą, zupełnie jakbym wdziewała na nią maskę obojętności.

- Jedziemy? - pytam, poprawiając plecak na ramieniu.

- Nie zjesz nic? - Will odpowiada pytaniem na pytanie, a ja tylko pokazuję mu trzymane w dłoni jabłko.

- Nic więcej nie przełknę - wyjaśniam krótko, odwracając się na pięcie - czekam przy samochodzie - rzucam przez ramię, po czym razem z psem wychodzę z domu.


- Będzie dobrze - blondyn staje przede mną z pocieszającym uśmiechem. Nie odzywam się, tylko obrzucam go szybkim spojrzeniem, naciągając kaptur na głowę. Zaciskam usta w wąską linię i wciskam dłonie do kieszeni spodni. Z uniesioną brodą podążam za chłopakiem. Ludzie mają się mnie obawiać, owszem, ale to nie znaczy, że będę pokazywać, że się boje, muszę pokazać swoją pewność siebie. A raczej przekonać siebie i innych, że ją mam.

Dreszcz przebiega mi po plecach, złośliwie drażniąc moje wyostrzone w danym momencie zmysły. Mam wrażenie, że każdy wzrok lustrujący mnie w tej chwili, parzy moją skórę, a spojrzeń są setki. Czuję jak pocą mi się dłonie, ukryte głęboko w kieszeniach spodni. Podążam śladami Willa niczym jego cień. Ponownie mam wrażenie, że jestem intruzem. Jednak to uczucie już mnie nie dotyka tak, jak za pierwszym razem. Teraz już je znam, jest niczym mój dobry znajomy, powracający co jakiś czas, aby się upewnić, czy o nim nie zapomniałam, choć tak bardzo bym chciała. Spuszczam mimowolnie głowę, ganiąc się za to w duchu, lecz nie mogę wytrzymać tych szeptów i świdrujących oczu.

Po kilku krokach z wzrokiem wbitym w podłogę, czuję dość mocne uderzenie. Spoglądam na osobę, na którą wpadłam i okazuje się być nią Luk. Mierzy mnie wzrokiem, po czym zaczyna się śmiać.

- Jeszcze tutaj cię brakowało - kręci głową z uśmiechem na ustach.

- Kurcze, wybacz. Nie wiedziałam, że do tej szkoły przyjmują osoby specjalnej troski. Ale wiedz, że postaram się pomagać ci jak mogę, nie jestem aż takim potworem. W końcu brak mózgu to też choroba - mówię z udawanym politowaniem, a dookoła nas rozlega się fala stłumionego chichotu.

- Faith, nie teraz, proszę - blondyn chwyta mnie za ramię i prowadzi w przeciwną stronę.

- O Will! Najpierw ciebie broni dziewczyna, a teraz co rolę się zamieniły? Tylko takiej, to nawet nie ma co bronić, suka i tyle - słyszę słowa Lukasa, które doprowadzają mnie do czerwoności. Wyrywam się Willowi i szybkim krokiem podchodzę do Luka. Podnoszę rękę do góry i nie myśląc wiele z całej siły uderzam go w twarz. Ten momentalnie łapię się za policzek ze zdziwieniem wymalowanym na twarzy.

- Suka? Widzę, że chcesz, abym pokazała jaką jestem suką. To co widziałeś do tej pory, to dopiero początek. Ale ty, jakim idiotą jesteś pokazałeś już przy pierwszym spotkaniu. I wiedz, że debilizm jest nieuleczalny - syczę głosem przesiąkniętym jadem, po czym odwracam się na pięcie i wracam do zszokowanego Willa. Po chwili obejmuje mnie ramieniem w pasie i ciągnie w stronę klasy, w której będę mieć lekcje.

Jako pierwsza wchodzę do pomieszczenia. Wzdycham głośno i siadam w ostatniej ławce przy oknie.

Otwieram jeden z zeszytów na ostatniej stronie i zaczynam stawiać jakieś kreski bez celu. Po chwili przeradza się to w portret Akryla, jak zawsze. Nie trwa to długo, bo po chwili klasa zaczyna wypełniać się uczniami. Dobrze słyszę wszechobecny szept i niby przypadkowe spojrzenia w moją stronę.

Wszystko niknie wraz z wejściem nauczyciela. Starszy mężczyzna z posiwiałymi włosami, które kiedyś zapewne były kruczoczarne. Ostre rysy twarzy i spokojne spojrzenie nie idą do końca ze sobą w parze. Matematyk siada przy biurku i przeczesuje wzrokiem klasę, zatrzymując się przy tym na mnie. Woła mnie do siebie i każe się przedstawić, po czym chwile wypytuje mnie o materiał, który przerabiałam w starej szkole.

Każda kolejna lekcja wyglądała tak samo. Wszystkie przerwy też, stroniłam od ludzi najbardziej jak się dało, jedynie Will zaczepiał mnie kilka razy, po czym ku mojej uldze, odpuścił.

Wzdycham, od dziesięciu minut zapatrując się w widok za oknem. Obracam w dłoni butelkę do połowy wypełnioną chmielowym trunkiem. Powoli czuję, że się wykańczam. Że to wszystko przerosło mnie już dawno, ale do tej pory wszystko umiejętnie ukrywałam i nie dopuszczałam tego do świadomości.

Przystawiam gwint do ust i lekko przechylam szkło. Gorzki napój drażni mi gardło i przełyk, zalewając żołądek falą gorąca. Kątem oka zerkam na leżącego do góry brzuchem psa.

Nie mogę siedzieć tak dłużej. Jeśli nie robię nic przez większość czasu, zaczynam wariować.

Kładę laptop na kolana i przeszukuję strony internetowe o atrakcjach i klubach w mieście. Łącze kilka pasujących mi fraz i ponownie wertuję oferty. Po chwili trafiam na coś odpowiedniego.

Ze świecącymi oczami wybieram numer podany w informacjach i jeszcze niewiele wiedząc zaczynam się przebierać.

Zakładam Casperowi obrożę półzaciskową i wciągam glany na nogi. Łapię włosy w roztrzepany kok, po czym razem z psem zbiegam na dół. Rozglądam się badawczo, czy nikogo nie ma w pobliżu. To już stało się moim nałogiem. Stronię od osób tu mieszkających jak się da. To chyba niedobrze. Na palcah przemieszczam się w stronę drzwi. Kiedy staram się być cicho, wydaje mi się, że nawet mój oddech sprawia niewyobrażalny hałas. Na całe szczęście docieram do drzwi bez niczyjej obstawy.

- Wychodzę! - krzyczę w głąb domu i czym prędzej wymykam się na zewnątrz.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top