Część 20
- Casper... - jęczę, ściągając psią łapę z twarzy. Przecieram twarz, zrzucając z niej tym samym pojedyncze włoski sierści. Nie podnosząc się z miejsca, po omacku szukam telefonu, wciskając rękę pod poduszkę.
- CO?! - wyskakuję z łóżka jak oparzona, widząc godzinę na wyświetlaczu. - Capser, jak mogłeś mnie nie obudzić! - jęczę, wbiegając do garderoby. Pies ziewa, po czym mozolnie schodzi z łóżka.
Szybko ubieram ciemne spodnie, czarną koszulkę wciągam przez głowę i jeszcze chwytam do ręki bluzę na zamek. Z hukiem otwieram drzwi do łazienki, mało nie wywracając się na kafelkach.
- Ludzie - szepczę zdziwiona, patrząc w lustro. Po chwili parskam śmiechem, nie mogąc uwierzyć jak wyglądam. Włosy nienaturalnie pokręcone, a gdyby tego było mało to około jedna trzecia ich odstaje w różnych kierunkach, pod dziwnymi kątami. Zanurzam twarz w lodowatej wodzie, aby pozbyć się zaróżowionych policzków po spaniu. Robię delikatny makijaż, ponieważ aż żal patrzeć na moje opuchnięte i zasinione okolice oczu. Włosy splatam w warkocz po lewej stronie, po czym wracam do pokoju.
- Jak to się stało, że ty mnie nie obudziłeś? Jest południe, a przecież jeszcze nie jadłeś - chichoczę pod nosem, wychodząc do przedpokoju.
- Pospałaś? - zaraz po wejściu do kuchni, spotykam uśmiechniętego Willa.
- Przestań, pół dnia zmarnowane... Ughh... - wzdycham, podając psu gotową porcję BARFu.
- Należało ci się - przyznaje, biorąc kęs kanapki. Odsuwa od siebie talerz, pokazując na niego palcem. Siadam obok niego, zacierając ręce. Na widok takiej ilości kanapek, mój żołądek wywraca koziołki.
Nie patrząc na kostkę, jednym susem pokonuję schodki prowadzące do stajni.
- Faith! Nie będę jeździł jeszcze po szpitalach! - upomina mnie Will, podążając za mną. Pospiesznie wyciągam kantar w panterkę i lonże, a następnie gnam w stronę boksu.
Zatrzymuje się w połowie drogi z wytrzeszczonymi oczami. Boks jest pusty.
- Coś się stało? - blondyn zrównuje się ze mną ramionami.
- Nie ma go - ledwo mówię, a głos mi drży. Czuję jak złe przeczucia oplatają swymi obłędnie zimnymi palcami moje gardło, ściskając je mocno.
- Spokojnie, może jest na pastwisku - ściska moje ramie, dzięki czemu wracam do rzeczywistości. Kiwam głową, chcąc wierzyć w jego słowa. Jednak orientuje się na tyle, żeby wiedzieć, iż konie chodzą na padoki grupami. A nasze skrzydło stajni, jest prawie pełne. Mimo to, staram się zachować spokój.
Mijamy pierwsze pastwisko, na którym nie zauważam mojej karej piękności. Serce coraz mocniej zaczyna pompować krew. Przyspiesza z każdym krokiem, gdy na kolejnej działce nie widzę mojego konia.
Wychodzimy za zakręt, a wtedy strach znika. Zamiast niego czuję narastający we mnie gniew.
- Akryl! - krzyczę, a koń odwraca łeb w moją stronę, przy czym rży radośnie.
- Chodź! - wołam go, na co ten szarpie głową, wyrywając uwiąz, po czym rusza do mnie galopem, dopełnionym serią baranków. Zatrzymuje się tuż przed nami, po czym delikatnie chwyta mój warkocz w zęby. Zdecydowanym ruchem odsuwam jego głowę od swojej twarzy i łapię wiszący koniec liny.
- Ty popieprzony idioto! - wrzeszczę, czując jak palą mnie policzki.
- Ale o co ci chodzi? - Lukas patrzy na mnie tak, jak gdyby nic się nie stało.
- O gówno! To mój koń i nie masz prawa go dotykać! Jak już mówiłam to koń, z baranami się zadawał nie będzie! Nikt ma go nie wyprowadzać, oprócz mnie i pracowników, zabierających konie na padok! Logiczne! Muszę porozmawiać z właścicielem obiektu, bo to ludzkie pojęcie przechodzi - warczę, wcale nie czując, aby napięcie ustępowało.
- Spoko, idź, tata jest u siebie - uśmiecha się głupkowato, patrząc na mnie z wyższością.
- Co? - pytam z niedowierzaniem.
- Faith, nie warto, chodź - Will łapie mnie za łokieć, ciągnąc w stronę stajni.
- Ughh! - tupię nogą wściekła na wszystko. Doskonale wiem, że zachowuje się jak mała dziewczynka, która nie dostała zabawki, ale nie mam zamiaru tolerować tego osobnika inteligentnego inaczej. W umyśle tworzy mi się nieznaczny szum, przez co kręci mi się w głowie.
- Wyczyść go powierzchownie, ja muszę się uspokoić - proszę chłopaka, po czym siadam na podłodze, wciąż trzymając uwiąz w dłoni. Dopiero zdaje sobie sprawę, jak mocno zaciskałam na nim palce. Faluję nimi, żeby rozruszać zastałe stawy. Przekrzywiam głowę i obserwuję coraz pewniejsze ruchy blondyna, kiedy żwawo przeciąga szczotkami po bokach konia.
- No szok - śmieję się, kiedy sam zaczyna czyścić kopyta.
- Szybko się uczę - na sekundę podnosi głowę żeby na mnie spojrzeć, ale zaraz wraca do przerwanej czynności.
Kiedy koń jest gotowy idziemy na ujeżdżalnie. Zapach wanilii drażni moje nozdrza. Zaczynam się zastanawiać, czy nie za dużo popsikałam nas sprayem na owady. Will stwierdził, że pachniemy niczym tort weselny. Uśmiecham się pod nosem, widząc oczami wyobraźni jego minę podczas wypowiadania tych słów.
- Jak mam wsiąść na tego olbrzyma? - mruży oczy, analizując dokładnie każdy kawałek ciała konia.
- Wsiądę pierwsza na chwile - informuję go, podchodząc do boku zwierzęcia. - Ale musisz mi pomóc - uśmiecham się słodko w jego stronę. - Nic mi nie będzie, spokojnie - zapewniam, widząc niepewność malującą się na jego twarzy. W końcu z westchnieniem podchodzi bliżej mnie. Podrzuca mnie za zdrową nogę, dzięki czemu po chwili siedzę wygodnie na grzbiecie Akryla. Aż miło ponownie czuć pod sobą to zwierze. Przyjemne ciepło rozlega mi się po żołądku, co jest oznaką zadowolenia.
- Odczep lonżę - nakazuję chłopakowi, chwytając pewniej wodze. Kiedy spełnia moją prośbę, uciskam boki konia, nakazując mu stępować. Gips lekko mi ciąży, ale nie na tyle, aby szczególnie przeszkadzał mi w jeździe. Jazda na oklep była dla mnie najlepszym rozwiązaniem w tym wypadku. Doskonale wyczuwam, że Akryl się rozruszał i już czeka na sygnał, aby tylko móc przyspieszyć. Robimy dwa okrążenia kłusem, po czym z całą przyjemnością ruszamy galopem.
Po chwili noga zaczyna mnie boleć, ponieważ mocniej przyciskam ją do konia. Z uśmiechem staję na piasku, pomagając wsiąść tym razem Willowi. Jego przerażenie znika po kilku pierwszych okrążeniach.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top