Część 17

Z uśmiechem przemierzam kolejne ulice przedmieścia. Spacer w centrum tylko mi ciążył, więc zrezygnowałam z tego pomysłu. Dziwne uczucie, kiedy czuję się w tłumie ludzi samotnie, lub patrzę na wiele kolorowych reklam i banerów po oby stronach ulic, a mimo to, wszystko i tak wydaję mi się szare i pozbawione sensu. Kolejny raz czuję się przytłoczona otaczającym mnie światem. Uczucie pustki i osamotnienia powraca ze zdwojoną siłą. W danym momencie mam nieodpartą chęć znalezienia się w stajni. To nie to samo, kiedy konia miałam kilka metrów od domu. Pomęczę się do końca tygodnia z gipsem, dorwę rower i niezależnie od Thomasa i jego upodobań będę jeździć do mojego małego azylu.

- Capser? Faith? - czyjeś pytanie wyrywa mnie z zamyślenia. Odwracam się zdziwiona w stronę jakiejś dziewczyny, która przygląda mi się z bananem na twarzy.

- Znamy się? - mrużę oczy, starając sobie przypomnieć, czy gdzieś jej już nie spotkałam.

- Tak, znaczy nie, znaczy ja cię znam... - jest tak podekscytowana, że gubi się we własnych słowach. Bierze głęboki wdech i zaczyna ponownie, tym razem już spokojniej - Tak w ogóle jestem Candy i ja cię znam. Z twojego bloga, podziwiam cię od dawna i zawsze chciałam cię spotkać, ponieważ mam duży problem z moim psem, a niestety sama nie potrafię sobie z nim poradzić - spuszcza wzrok zawstydzona. Przez chwilę nic nie mówię, czekając czy będzie kontynuować. Widząc, że nie robi tego, zabieram głos.

- To miło mi, Faith - podaje jej rękę, uśmiechając się przyjaźnie, a ona niepewnie, swoją drobną dłonią, odwzajemnia uścisk. Przyglądam się jej przez chwilę. - Jesteś nieśmiała, strachliwa i niepewna. Nic dziwnego, że z taką energią, nie potrafisz zapanować nad psem. W świecie zwierząt osobnik strachliwy i niepewny nie może przewodzić, a nawet jest często odtrącany bo jest osłabieniem stada. Więc sądzę, że problem tkwi w tobie, nie w psie. Pamiętaj, że nie ma złych żołnierzy, są tylko źli dowódcy - uśmiecham się do niej delikatnie, widząc, że jeszcze bardziej zawstydziła się przez moje słowa. Jej krótkie, blond włosy, opadają jej na twarz, a w niebieskich oczach widać zmieszanie. Nerwowo bawi się palcami, przestępując z nogi na nogę. Jest niższa ode mnie z pięć centymetrów. Jest bardzo drobna i delikatna, a przez swoją nerwowość tylko się osłabia. Spoglądam na mastiffa, który podchodzi do niej i przyjaźnie trąca nosem jej dłoń.

- Widzisz? Nawet on próbuje dać ci do zrozumienia, że nie ma o co się denerwować - tłumaczę zachowanie psa, widząc, że dziewczyna zaczyna się rozluźniać. - Masz trochę czasu? To chodź z nami na spacer, opowiesz mi trochę o problemach...? - zacinam się, nie znając imienia psa.

- Rocco - uśmiecha się i pewniej patrzy mi w oczy. - A może pójdziemy do mnie? Mieszkam niedaleko, zobaczyłabyś go od razu... - mówi z nadzieją, że się zgodzę.

- Właściwie... Może być - i tak nie mam, po co na razie wracać, dodaję w myślach, po czym ruszam razem z dziewczyną, jak twierdzi w kierunku jej domu.

Wchodzimy na średniej wielkości posesję, na której znajduje się nieduży, biały dom. Do najmniejszych nie należy, jednak do domu mojego ojca mu daleko. Wnętrze urządzone jest nowocześnie, ale bez przesady. Da się wyczuć ten domowy, ciepły klimat. Matka dziewczyny wita przyjaźnie mnie i psa, dając mu kilka smakołyków. Powstrzymuję się od zganienia jej, ale już wiem, dlaczego mają problemy z psem. Gdyby Casper nie był tak tolerancyjny i łasy na jedzenie, śmiem twierdzić, że kobieta mogłaby już nie mieć dłoni.

Z zaciekawieniem słucham opowieści na temat tego, jak pies pogryzł już wszystkich członków rodziny, pokiereszował kilka psów i pozbawił kota ogona. Kiedy dziewczyna opowiada mi o jego typowym zachowaniu, z pokoju obok rozlega się głośna muzyka.

- Luk! - Candy krzyczy, uderzając otwartą dłonią w ścianę. Zauważam, że podświadomie nogą wystukuję rytm piosenki. Uśmiecham się delikatnie, jednak po chwili piosenka cichnie, a blondynka ponownie nakręca się na opowiadanie. Nie mogąc już dłużej słuchać tych żmudnych tłumaczeń, zwłaszcza, że już po pierwszych kilku zdaniach miałam zarys całej sytuacji, wstaję, klaszcząc w dłonie.

- To może chodźmy go zobaczyć - proponuję, ale i tak nie czekając na odpowiedź zbieram się do wyjścia. Dziewczyna zgadza się skinieniem głowy i otwiera przed nami drzwi.

- Co jest... - warczy jakiś chłopak, na którego wpadam razem z psem. Odsuwam się o krok i przez chwilę nawzajem mierzymy się wzrokiem.

- O proszę, ten, który jest idiotą, choć mu nie wypada - prycham, przypominając sobie sytuację ze stajni.

- Co ty tu robisz? - syczy w moją stronę, wywracając oczami.

- Lukas, idź mi stąd, nie mam czasu na jakieś twoje bzdury - zlewa go Candy, po czym ciągnie mnie za rękę w kierunku schodów.

Ze spokojem patrzę, jak błękitny amstaff rzuca się na siatkę kojca. Casper siedzi kilka kroków za mną i czeka, kiedy tylko będzie mógł ruszyć mi z pomocą. Podchodzę bliżej kojca i jak gdyby nigdy nic siadam tyłem, tuż przy siatce. Pies przez chwilę biega po okręgu, zjeżony z ogonem wysoko, powarkując i ujadając. Po chwili się uspokaja i podchodzi bliżej, uruchamiając broń, o której zapomniał - nos. Candy obserwuję wszystko z kilku metrów, ponieważ jej energia rozjusza psa jeszcze mocniej.

Wstaję w zwolnionym tempie i podchodzę powoli do furtki kojca. Kątem oka widzę przerażenie blondynki, kiedy chwytam za zasuwkę.

- Uspokój się - upominam ją spokojnym tonem, nie odwracając się od psa.

- Ej księżniczko, bo jeszcze stracisz tą piękną twarzyczkę! - słyszę krzyk Lucasa. Odwracam głowę w jego stronę i towarzyszącemu mu chłopakowi, który jak każdy ostatnio przygląda mi się z zaciekawieniem.

- Spokojnie, nawet jeśli, to i tak będę wyglądać lepiej niż ty! - puszczam mu buziaka, po czym biorę głęboki wdech, aby uspokoić bicie serca. Wyłączam zmysł słuchu, w skutek czego nie do końca docierają do mnie kolejne słowa Lukasa. Wchodzę do kojca, nie patrząc na psa. Stoję bez ruchu nawet nie wiem ile czasu. W tej chwili nie ma nic poza mną i Rocco, który nie rozumie co się dzieje. Widzę jak walczy ze sobą, zastanawiając się co zrobić. Kiedy dociera do niego, że nie jestem nachalna, ani nie mam złych zamiarów, wciąż podejrzliwie, ale podchodzi bliżej. Ponownie zaczyna szukać mojego zapachu, podchodząc aż do moich nóg. Wciąż się nie ruszając obserwuję, jak odchodzi kawałek ode mnie i kładzie się, wzdychając. Bokiem, powoli opuszczam jego teren.

- Jak ty to zrobiłaś! - szepcze Candy, blada jak ściana.

- Jak? Nie wiem. Nie myślę za dużo o ty co robię, działam instynktownie. I tak pomogę ci. Nie jemu, ale tobie. On nie jest agresywny, po prostu strachliwy, a nie mając przewodnika, który zapewni mu bezpieczeństwo, sam ze strachu, woli atakować. - wzruszam ramionami, bo dla mnie to jest aż za bardzo oczywiste.

- Widzisz, moja buźka jest cała - macham radośnie do Lucasa - Ugh... Twoja niestety też taka jak była...- wykrzywiam usta w podkówkę. Kątem oka widzę, jak jego towarzysz, udając kaszel tłumi śmiech.

- Ja idę. Przyjdę jutro, napisz do mnie na blogu - uśmiecham się ostatni raz i wspólnie z Casperem opuszczam ich posesje.

W końcu docieram do domu, lecz po takim kawałku drogi czuję, że kostka przypomina mi o tym, że nie do końca jest zdrowa. Rozglądam się po podjeździe, na którym stoi kolejny samochód. Marszczę czoło, zdziwiona dzisiejszym ruchem w tak nudnym i nic nieznaczącym miejscu.

Z grymasem bólu wypisanym na twarzy wchodzę po schodkach do budynku. Słyszę głośne rozmowy z salonu. Spuszczam psa i zaciekawiona idę sprawdzić, kto jeszcze raczył nas dziś odwiedzić.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top